128906.fb2
HEJ, SPARKS, NIE ODCHODŹ ROZGRZANY. DAJ NAM SZANSĘ NA REWANŻ.
Holograficzne popiersie nad zniszczonym miastem na stole gry zaprotestowało, gdy zdejmował kruche nakrycie głowy. Mimo to zawiesił je na miejscu, wycofując się ostatecznie.
— Przykro mi — uśmiechnął się, zadowolony z siebie, zwracając się bardziej do patrzących wrogo innych graczy niż do komputera sterującego zjawą krupiera. — Znudziłem się. — Włożył w szczelinę kartę kredytową, zobaczył, jak wyskakuje z nową sumą — parę miesięcy temu nie wyobrażał sobie nawet, że na całym świecie istnieje tyle pieniędzy. Świadomość, że wszystko to należy do niego, już niemal przestała robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Wiedział teraz, jakie bogactwa krążą po spiralnej Ulicy Krwawnika. Zaczynał nawet nabierać pojęcia, ile pieniędzy wypływa Czarnymi Wrotami do innych światów Hegemonii… uczył się szybko. Ale jednak za wolno.
Odsunął się od stołu, popijając różowe wino samathańskie, nie tyle jednak, by stracić głowę. W tym także jest dobry, pomyślał, zna swoje możliwości i ograniczenia, to dlatego wygrywał coraz więcej i częściej. Arienrhod dostarczała mu pieniędzy i czas wolny od pełnienia obowiązków Starbucka spędzał w barach i kasynach na górze i dole Ulicy; wraz z towarzyszami wyszukiwał tyle przyjemności, na ile miał ochotę. Słuchał, pytał, obserwował przesuwanie się podziemnych prądów; usiłował wyczuć, skąd płyną informacje i dokąd zmierzają.
Bardzo się starał wydostać z otchłani głębokiej niewiedzy i gdy wino i narkotyczne perfumy zbyt licznych pokojów zaczynały tępić mu zmysły, rosło w nim zdenerwowanie, aż do bólu. Nic w mieście nie mogło już sprawić mu przyjemności. Rzeczy zachwycające chłopca Letniaka nadal chyba istniały w drżących zwojach Labiryntu, lecz teraz ich nie zauważał. Im dłużej przebywał w Krwawniku, tym mocniej pogardzał ludźmi tworzącymi jego życie.
Zaczynał nienawidzić widoku wszystkiego i wszystkich, nie wiedząc dlaczego; mrok plamił jego przeszłość i przyszłość, a nawet jego własną twarz. Wszystkich — z wyjątkiem Arienrhod. Ona rozumiała ciemność leżącą jak trujące sadzawki w najgłębszych zakątkach jego umysłu; wiedziała, jak wykrwawiać jego wrogość; zapewniała go, że czarne jest sedno każdej duszy. Arienrhod pocieszała go, przynosiła mu spokój, spełniała każde życzenie… Arienrhod go kochała. A strach, że może stracić jej miłość, że pożałuje, iż pozwoliła mu zostać Starbuckiem, że rzuci go, jak rzuciła jego przeciwnika, był chmurą wiszącą zawsze nad powierzchnią tego spokojnego morza.
Wykorzystywała rozległy system elektronicznych szpiegów i łatwowierną szlachtę, by rozbudowywać skrawki wiadomości dostarczane przez niego, lecz pozaziemcy, którzy rzeczywiście mieli coś do ukrycia, strzegli tego skutecznie. Wiedział też, że brak jej wiedzy prawdziwego Starbucka, człowieka, który między nimi wzrastał. Nadejdzie dzień, kiedy to zacznie gardzić jego Letnią niewiedzą. Może, będąc pijanym wtedy, już zgubił świadomość swych możliwości…
Sparks wsunął kartę kredytową za podszewkę pasa, poczuł gorzką dumę, odchodząc od stołu. Zastanowił się przelotnie, czy te gry przynoszą coś dobrego albo czy Arienrhod nawet tu obserwuje go potajemnie i załatwia tak, by wygrywał.
Odsunął tę myśl, zakładając dłonie za pas. Rozejrzał się po mrowiu głów gołych, w turbanach, czapkach, hełmach, wysadzanych klejnotami fryzur, pochylonych w nieświętej czci dla migoczących krajobrazów wybranych przez nich gier losowych. To była jedna ze spelunek najwyższej klasy; bardziej wyszukana, mniej posępna do tańszych dziur w dolnym Labiryncie, w których tłoczyli się przeważnie robotnicy Zimacy. Lecz nawet tu nie było szczerej radości. Gracze śmiali się i klęli z jednaką mściwością, obojętni na żywą muzykę, która utrudniała rozmowy i tłumiła dźwięki z sąsiedniej sali. Znajdowały się tam maszyny marzeń, dzięki którym można było zanurzyć się w straszliwych doznaniach innych planet, popełnić każdą zbrodnię, doświadczyć wszystkiego, niemal aż do chwili śmierci, na przeżywanie czego wystarczało odwagi. Korzystał z nich coraz częściej, choć dawały mu coraz mniej.
Zaczął się przeciskać między stołami w stronę wyjścia, poruszając się z celowością i ostrożnością innego człowieka, noszącego maskę na twarzy i pozaziemski medal na piersi. Sparks Dawntreader miał na sobie sprowadzoną tunikę w jaskrawe pasy i wysokie buty. Włosy przyciął krótko na modłę Zimaków, lecz nie był świadom buty Starbucka, która powodowała, że inni usuwali mu się z drogi.
— Wyglądasz na człowieka, który wie, czego chce. — Jedyna, która się nie odsunęła, śmiało zastąpiła mu drogę. Rozcięcia jej długiej sukni nie skrywały niczego.
Spojrzał na nią i odwrócił wzrok, ciągle nie przywykł do otwartości seksualnych zaczepek tego miasta.
— Nie, dzięki. Chcę tylko stąd wyjść. — Srebro jej sukni przypomniało mu na mgnienie oka srebrnobiałe włosy… Ruszył dalej, starając się jej nie dotknąć. Nie pożądał teraz żadnej kobiety poza Arienrhod, która nauczyła go pragnąć rzeczy, o których nigdy nawet nie śnił. Samo pojęcie seksu za pieniądze wydawało mu się groteskowe i zboczone, choć wiedział, że połowa kobiet i mężczyzn ofiarowujących swe ciała w takich miejscach to Zimacy. Znudzeni lub potrzebujący pieniędzy wykorzystywali swą zwykłą swobodę w sprawach seksu, by rozbudzić kupieckie apetyty pozaziemców.
Były tu także pozaziemskie prostytutki, kontrolowane przez innych pozaziemców i schowane w tajemnej pajęczynie władzy pokrywającej Labirynt. Na niektórych światach Hegemonii niewolnictwo było uznawane lub tolerowane, a Arienrhod nie wtrącała się w obyczaje swych klientów. Niektóre nie różniły się od miejscowych dziewcząt, kupczących swym ciałem (wydawały mu się tylko bardziej egzotyczne), lecz były wśród nich i żywe trupy, ofiary do wynajęcia przez tych, którzy nie zadowalali się marzeniami. Przesuwały się wśród tłumów niemal nagie, pusząc się bliznami — nie, puszenie to niewłaściwe słowo. Były widmami, chodziły z nieobecnymi oczami, jak lunatyczki, śniące koszmary. Dowiedział się, że brały narkotyki, niektórym już zniszczyły one mózgi. Arienrhod powiedziała mu, że niczego nie czują. A kiedyś, gdy wpadł w szczególnie ponury nastrój, sam omal nie…
Ale wspomnienie, jak to leżał bezradnie w alejce, podczas gdy czwórka handlarzy niewolników nazywała go “ślicznym”, rozbiło jego czarne myśli, tak jak wtedy rozbito mu piszczałkę. Zaczął się wówczas zastanawiać, czy rzeczywiście gardzi pozaziemcami, czy też pozaziemcem w sobie.
Lecz Arienrhod znowu uspokoiła jego sumienie, rozproszyła wątpliwości, roześmiała się łagodnie i powiedziała, że zło będzie zawsze, na każdej planecie, bo bez niego nie wiedziano by, czym jest dobro…
Sparks odetchnął głęboko, gdy zamknęły się za nim drzwi kasyna, przewietrzył płuca, stojąc na sztabie rzadkiej metalicznej rudy, służącej tu za próg. Brunatny kot prześlizgnął się obok jego nóg, zniknął w skrytej szczelinie w murze.
— …Przestań, S'eing, daj spokój. — Coś znajomego, choć i obcego w tym głosie skłoniło go do odwrócenia się i spojrzenia na fasadę budynku. — Zrobię wszystko, na miłość bogów, wszystko, by się wydostać z tej piekielnej dziury i dostać tam, gdzie będą mogli mi pomóc! Wpisz mnie… — mówiący to był pozaziemcem o gęstych, ciemnych włosach, brunatnej skórze i rzadkiej, świeżo zapuszczonej brodzie. Siedział na skrzynce przystawionej do ściany, nosił poplamiony skafander członka załogi bez żadnych oznak. Sparks nie znał tego silnego człowieka, który zdawał się powoli umierać z głodu, i zaczął od niego odchodzić. Ale głos… — Jesteś mi to winien, do licha z tobą, S'eing! — Zobaczył, jak obcy odsuwa się od muru niezdarnym skrętem kręgosłupa, chwyta za nogawki skafandra drugiego nieznajomego.
Uznał go za kapitana frachtowca albo kogoś stojącego trochę niżej. Był potężnym mężczyzną z blizną na twarzy. Odsunął się nagle, wytrącając siedzącego z równowagi. Sparks zobaczył, jak tamten legł bezradnie na ulicy, zrozumiał ze współczuciem, że ma sparaliżowane nogi. Oficer ze szramą wybuchnął śmiechem, którego nie chciałby więcej słyszeć.
— Nic ci nie jestem winien, Herne, skoro nie możesz zapłacić. — Odszedł aleją, ścigany przekleństwami kaleki.
Biedak imieniem Herne starannie ułożył swe bezużyteczne nogi, nie zważając na dyskretne, jak i niegrzeczne spojrzenia przechodniów. Sparks przyglądał mu się jak inni, złapany na litość. Wreszcie niepewnie zrobił krok w stronę mężczyzny, który próbował wciągnąć się na skrzynkę. Tamten spojrzał na niego i osunął się na chodnik.
— Ty! — Po rozpoznaniu przyszła nienawiść, jak noc po dniu. — Przysłała cię tutaj? Powiedziała ci, gdzie możesz mnie znaleźć…? No, przypatrz się dobrze, smarkaczu! Nasyć sobie oczy, zadowól mózg, a potem pamiętaj zawsze, że kiedyś ktoś zrobi to samo z tobą. — Dłoń Herne'a zacisnęła się na garści kurzu, odrzucił ją w bok.
— Starbuck. — Nie wiedział nawet, czy wypowiedział to słowo na głos, lecz był pewien, że jest prawdziwe. — Powiedziała… powiedziała, że nie żyjesz. — Myślał, że miała na myśli spadanie do morza z wysokości tysięcy metrów. Jednakże z szybu wystawały platformy i maszyny. Jedna z nich musiała zatrzymać jego upadek… i złamać mu krzyż. O mało co nie zginął, ale jednak przeżył. Sparks poczuł nagle, jak opuszcza go nie uświadamiane dotąd ciśniecie na piersi, którego obecność poznał dopiero wtedy, gdy przestało istnieć. — Cieszę się…
Herne zwinął się w daremnym gniewie, zacisnął dłoń na nodze Sparksa.
— Ty synu Letniej flądry! Gdybym mógł cię dorwać, dokończyłbym to, co zacząłem! — Opadł znowu, rozluźniając swój chwyt. — No idź, ciesz się, smarkaczu. Ciągle jestem dwa razy bardziej mężczyzną niż ty, Arienrhod też o tym wie.
Sparks stał tuż poza jego zasięgiem z płonącą twarzą. Pamięć tego, co Herne mu zrobił i co chciał uczynić tam, w Sali Wiatrów, pochłonęła jego współczucie niby komara tonącego w misce żółci.
— W ogóle nie jesteś mężczyzną, Herne, już nie. A Arienrhod należy tylko do mnie! — Odwrócił się i ruszył aleją.
— Ty głupcze! — Gniewny śmiech Herne'a uderzył w jego plecy. — Arienrhod nie należy do nikogo! Ty jesteś jej, będzie cię wykorzystywać, dopóki nie zużyje…
Sparks szedł dalej, nie oglądając się, aż minął róg Ulicy. Nie ruszył jednak w górę, w stronę pałacu. Stał, czekając, aż opuści go złość, pozbędzie się poczucia bezcelowości, wreszcie wybrał drogę w dół. Błąkał się bez celu, docierając do serca Labiryntu. Mijał bary i kasyna stanowiące dla niego drugi dom; patrzył z roztargnieniem na wystawy sklepowe pełne sprowadzanych przypraw i ziół, biżuterii, obrazów, kaftanów, komputerów… tysięcy innych zabawek technicznych; kosztownych, wyszukanych błahostek pochodzących od napraszających się kupców, wpychających się przed zdumione oczy tubylców. Kiedyś stawał przy każdej witrynie i spacer po Labiryncie wydawał mu się chodzeniem po niebie. Teraz ledwo zatrzymywały mu oczy. Sam nie wiedział, jak i kiedy czas pokrył jego strach skorupą utraty złudzeń, a wino cudu przeszło w ocet.
Nawet wielobarwne aleje, żyzny grunt spotkań rzemieślników planety tej i siedmiu innych, na którym rozkwitał ich artyzm, już nie przyciągały jego uwagi. Przestały go pociągać kształtami, zapachami i muzyką. Świeże rany, wywołane poznaniem śmierci za życia będącej udziałem Herne'a, boleśnie ostro wciskały się w szklane ściany, którymi się osłonił. Otoczony przez bijące serce miasta, które zamierzał odkrywać, przekonał się po raz kolejny, że rzecz, po którą sięga, wymyka mu się z rąk. Jak wszystko, o co dbał, na co liczył…
Zacisnął gwałtownie dłoń na kolumnie ruchomej rzeźby w mijanym właśnie stoisku; spomiędzy jej kolców wydobywały się szorstkie tony, skaczące jak koty. Jednakże dzwoniąca, atonalna muzyka umilkła pod jego dotykiem, zimny metalowy pręt odchylił się w drugą stronę. A może tylko wyobrażał sobie ich nierealność; lecz wrażenie nie mijało… Dlaczego? Co mi się stało? Co złego?
Puścił przedmiot, gdy oburzony rzeźbiarz podszedł do drzwi sklepu. Ruszył dalej, dopiero teraz poznając, w jaką uliczkę wszedł. To Aleja Cytrynowa, a przed sobą widzi już Fate Ravenglass, siedzącą jak zawsze na werandzie wokół tac i skrawków. Kiedyś przybył tu, szukając schronienia, został przyjęty bez pytań czy stawiania warunków. Zawsze może tu wrócić, do przystani spokoju i twórczości we wszechświecie obojętności i połamanych części.
Dostrzegł, że Fate nie jest sama, ujrzał jej gościa wstającego ze stopni w chmurze granatowych zasłon z tęczowymi wzorami. Rozpoznał jej przyjaciółkę Tiewe — dzięki welonom, bo nigdy nie dostrzegł u niej nic więcej niż hebanowe dłonie. Usłyszał delikatną pieśń jej skrytych naszyjników z dzwoneczków. Pytał Fate, dlaczego nigdy się nie odsłania, podejrzewając ją o kalectwo, lecz usłyszał, że taki jest zwyczaj rodzimej planety Tiewe. Później widział najwyżej dwóch innych ludzi pochodzących z niej, zawsze starannie opatulonych. Tiewe czuła się nieswojo w towarzystwie mężczyzn i objęła go zazdrosna wdzięczność, gdy zrozumiał, że odchodzi z jego powodu. Fate ma wielu przyjaciół, lecz nikogo, kto byłby dla niej kimś więcej. Czasami zastanawiał się nad jej celibatem.
Gdy Tiewe odeszła, zostawiając za sobą muzyczny ślad, Fate zwróciła twarz w jego stronę, na wpół z uśmiechem, na wpół ze skupieniem.
— Sparks, to ty? — Kot Malkin miauknął potwierdzająco ze swego ulubionego miejsca na progu.
— Tak. Cześć, Fate. — Sparks stanął przed nią, nagle niepewny.
— Co za miła niespodzianka. Siadaj, nie zachowuj się jak obcy. Byłeś nim dostatecznie przez ostatnie miesiące.
Z grymasem winy usiadł ostrożnie wśród tac na werandzie.
— Wiem. Przepraszam, ale…
— Nie, nie przepraszaj — zamachała rękoma, rozgrzeszając go dobrotliwie. — Mimo wszystko, ile to razy przyszłam cię odwiedzić w pałacu?
Roześmiał się.
— Ani razu.
— Powinnam więc być wdzięczna, że w ogóle przyszedłeś. — Schyliła się po odłożoną maskę. — Opowiedz mi plotki z dworu, jak się ubierają, w co się bawią, jakie wylęgły się tam wspaniałe bzdurki. Potrzebuję odrobiny radości. Tiewe robi cuda igłą i jedwabiem, lecz jest taka smutna… — Uniosła wzrok, skrzywiła się do nikogo, sięgnęła gwałtownie do tacy z paciorkami i rozrzuciła je. — Cholera! — Malkin skoczył z progu i zniknął w sklepie.
— Pozwól mi… — Sparks pochylił się, ledwo zdołał pochwycić zielony, błyszczący wodospad, spadający z krawędzi stopnia. Postawił tacę i wypełnił ją cierpliwie, ukojony bezmyślnością zadania. — Weź. — Wręczył jej trzy paciorki naraz, wracając z wdzięcznością do nawyków i błogich wspomnień dni spędzonych z nią.
— Widzisz, jak bardzo mi cię brak. — Uśmiechnęła się, gdy paciorki spadły jej na dłoń. — Ale nie tylko twych cierpliwych rak, także rytmicznych Letnich pieśni i świeżości zdumienia.
Sparks oparł palce na jej kolanach, nic nie odpowiadając.
— Możesz zostać i zagrać mi trochę? Tak dawno w tej alejce nie było pieśni.
— Ja… — Przełknął kamyk w gardle. — Nie wziąłem ze sobą piszczałki.
— Nie? — Mniej by się zdziwiła, gdyby powiedział jej, że nie ma na sobie ubrania. — Dlaczego?
— Ostatnio… nie lubię grać.
Siedziała, pochylona nad maską, czekając na coś więcej.
— Byłem zbyt zajęty — powiedział usprawiedliwiająco.
— Sądziłam, że po to jesteś potrzebny Królowej — grasz jej.
— Już nie. Teraz… no, robię inne rzeczy. — Pogładził twardą powierzchnię stopnia. — Inne… rzeczy.
Przytaknęła, zapomniał, jakie drażniące może być spojrzenie jej trzeciego oka.
— Jak granie i picie zbyt wiele wina w Panoramie Paralaksy. — Było to stwierdzenie faktu.
— Skąd wiesz, gdzie byłem? — Nie chciał się przyznać do reszty.
— Czuję to. To pachnidło pochodzi z Tsieh-pun. Każde miejsce jest inne, podobnie jak i każdy narkotyk. Mówisz trochę niewyraźnie.
— Powiedz mi, czy wygrałem, czy przegrałem.
— Wygrałeś. Gdybyś przegrał, nie pytałbyś o to z takim zadowoleniem.
Roześmiał się, lecz niezbyt swobodnie.
— Byłabyś dobrą Siną.
— Nie. — Pokręciła głową i poszukała igłą otworu w paciorku. — Sinymi stają się ludzie o pewnym poczuciu wyższości moralnej, a ja nie chcę osądzać innych grzeszników. No — dodała, gdy paciorek znalazł się na swoim miejscu — proszę trochę zielonych piór.
— Wiem o tym. — Podał jej pióra.
— To dlatego przyszedłeś tu dzisiaj? — Umoczyła palce w kleju i posmarowała stosiny piór. — Dopóki wygrywasz w grze, Królowa nie może się wtrącać w to, co robisz ze swym wolnym czasem i pieniędzmi, prawda?
— Chce, bym grał. Daje mi pieniądze — powiedział to bez wahania, czuł, jak wzbierają w nim tajne sekrety, wiedział, że zdradzenie ich jest tylko kwestią czasu.
— Naprawdę? Jesteś taki dobry? — Fate zdawała się w to wątpić.
— Nie. Robię to, by się uczyć, poznawać sposoby myślenia pozaziemców, ich zamierzenia, by opowiadać o nich jej…
— Myślałam, że ma po to Starbucka.
— Ma. — Niewidzialna ściana jego bezimienności zdawała się zamykać ich w przestrzeni całkowitej ciszy, w której ledwo rozległ się jego głos, choć powinien rozbrzmiewać dumą. — Ja jestem Starbuckiem.
Najpierw jedyną jej odpowiedzią było ciche westchnienie na wdechu.
— Słyszałam, że jest nowy Starbuck. To prawda, Sparksie? Ty, Letniak… — chlopiec, lecz tego nie dopowiedziała.
— Na wpół Letniak. — Kiwnął głową — Tak. To prawda.
— Jak? Dlaczego? — Położyła nieruchome dłonie na otwartych ustach maski.
— Bo tak bardzo przypomina Moon. A Moon odeszła. — Arienrhod była jedyną rzeczą, która się dlań nie zmieniła, jedyną całą i rzeczywistą, bardziej nawet niż jego ciało. — Wiedziała o Moon, wiedziała, czym jest dla mnie. Tylko ona była w stanie zrozumieć… — Wymykały mu się pełne bólu słowa, opowiadał jej (choć nie do końca), co zaszło między nim a Arienrhod, gdy doszły ich wieści o porwaniu Moon. — …dlatego wyzwałem Starbucka, boją kocham. Pozwoliła mi go wyzwać, bo też mnie kocha. I zwyciężyłem.
— Jak udało ci się zabić takiego człowieka?
— Zabiłem go piszczałką… w Sali Wiatrów. — Tylko że on nie umarł.
— I od tej pory nie grasz. — Fate pokręciła głową, spuszczając na ramiona grube warkocze. — Powiedz mi… było warto?
— Tak! — Zdumiał się własnym głosem.
— Dlaczego wydaje mi się, że słyszę “nie”?
Zacisnął palce na tacy z paciorkami, naprężył mięśnie, nie dostrzegła tego.
— Musiałem zostać Starbuckiem. Musiałem być najlepszy, bo inaczej — nie byłbym jej godny. Musiałem zostać jedynym, który się liczy. Myślałem jednak, że po zwycięskiej walce reszta pójdzie gładko, tak nie jest. Myślałem, że dostanę wszystko, co zechcę.
— A nie dostałeś. Teraz on pokręcił głową.
— U licha, coś ze mną niedobrze! Nic mi się nie udaje… cokolwiek bym robił.
— To może nie powinieneś tego robić. Możesz wracać do Lata, nic cię nie zatrzymuje.
— Do czego mam wracać? — prychnął. — Nie. Nie mogę wrócić. — Pytał już o to siebie i znalazł odpowiedź. — Nikt nie wraca, wiem o tym teraz; możemy tylko iść przed siebie, bez żadnego powodu… Nie zostawię Arienrhod; nie mogę. Ale i tak ją stracę, gdy nie zostanę tym, kim chce, bym był. — Herne wie; Herne wie wszystko…
— Znajdziesz sposób na chwycenie pulsu pozaziemców. Skoro byłeś na tyle sprytny, by przechytrzyć Starbucka, to zdołasz zająć jego miejsce. Staniesz się taki jak on, już zaczynasz się stawać.
Zdumiał go jakiś żal w jej głosie. Zwinął dłoń w pięść, położył na drugiej.
— Muszę nim zostać. Muszę w to uwierzyć, nim zaczną się Łowy.
— Te, które dają wodę życia? Na mery?
— Tak. — Patrzył na chodnik, przenikał wzrokiem serce miasta i świata, sięgał nim ku przestrzeniom morskim należącym do szlachty Zimaków. Znów widział w myślach Łowy, naszyjnik nagich skał wystających z pełnego morza; czuł rytm oceanicznych fal grających na belkach statku, nucących pieśń świata, który porzucił. Pamiętał, jak z nagłą tęsknotą przeszukiwał horyzont… Jeśli jednak tak Pani wzywa go do domu, to nie rozumiał już Jej głosu. Może dlatego że polował na mery; albo też Morze jest tylko morzem, zbiornikiem wody, związkiem chemicznym.
Patrzył na brzeg najbliższej wyspy, gdzie malejąca kolonia merów leżała na pokrytej czarnymi kamieniami plaży… póki Psy nie zapędziły ich do morza, do czekających sieci, w których się zaplątywały i tonęły. Umierają, jeśli dwa razy w ciągu godziny nie mogą zaczerpnąć powietrza.
Żaden Letniak nie zabiłby mera; były dziećmi Pani, zrodzonymi przez Nią po tym, jak gwiazdy spadły do morza i stały się wyspami, jej małżonkami, Lądem. Powiadano, że żeglarz, który przypadkowo zabije mera, nie będzie miał już szczęścia… żeglarza, który czynił to umyślnie, topiła reszta załogi. Słyszał setki opowieści o merach ratujących żeglarzy, którzy wypadli za burtę, nawet całe załogi rozbitych statków; widział mery zamieszkujące port wyspy Przejścia, ich wrzecionowate grzbiety tworzące ścieg na giętkiej tkaninie powierzchni wód portowych, przeprowadzające bezpiecznie statki przez zdradziecką rafę Przejścia. Pamiętał mery, które przywitały ich na wyspie sybilli. Nigdy nie słyszał, by mer zrobił coś złego, skrzywdził kogoś.
Musiały jednak ginąć ze względu na dobro, jakie mogły przynosić ludziom — najwyższe dobro wiecznej młodości. Zawsze wierzył, że mity o nieśmiertelności merów, ich darze dawania jej ludziom są tylko starymi bajkami… dopóki nie przybył do Krwawnika. A potem spotkał Królową, panującą przez sto pięćdziesiąt lat… Arienrhod dała mu fiolkę lepkiego, srebrnego płynu, wpuścił sobie jego mgiełkę do gardła i zrozumiał, że i on może na zawsze zachować młodość.
Dlatego stał tam, płacąc swą obecnością za nieśmiertelność, zdradzając wszystko, czym był i w co wierzył, podczas gdy gdzieś w głębi Psy zaganiały i topiły bezradne ofiary.
Potem wciągnęły na statki ich ciała i jakby mu pokazując, jaki jest bezsilny, przycupnęły z nożami, by rozcinać cętkowane gardła. Zbierały cenną krew merów, aż macki im poczerwieniały, a pokład stał się śliski.
Czerwień spłynęła do morza, za nią trafiły okaleczone ciała, z oczami wpatrującymi się z niedowierzaniem w śmierć. Zmarnowane… wszystkie zmarnowane! Odwrócił się, z bolącym sercem, na długo przed zakończeniem rzezi, starał się zatopić w nieskończonej dali oceanu i nieba. Nigdzie jednak nie mógł uciec przed pluskiem wpadających do morza kadłubów, za późno, za późno, ani przed dzikimi rozbryzgami wody, gdy gromadziły się ścierwojady, kalając zielono-błękitną czystość ekstazą swej uczty. Matka Morza w swej bezlitosnej mądrości nie marnowała niczego, przeklinał beztroskę tych, którzy to robili…
— Sparks? — Głos Fate ściągnął go z powrotem, pancerz miasta osłonił, broniąc przed przekleństwami Pani, przecząc, by istniały kiedykolwiek.
— Było to takie wstrętne… wszystko się zmarnowało! Nie mogłem… — Potrząsnął głową. — Tym razem zrobię to prawidłowo. Umiem wypatroszyć martwego mera, nie jestem już przesądnym Maminsynkiem. — Pamiętał pogardę Psów, wyraźną nawet przy braku słów, pamiętał łaskawe pocieszenia Arienrhod, które wyzwoliły go od demonów wątpliwości i wstrętu do siebie, przywiezionych przezeń do Krwawnika. A potem bez żadnych uwag wręczyła mu złoconą fiolkę wody życia.
— Nie, nie sądzę, a ty? — Znów żal. — Zetknięcie się ze śmiercią nie jest nigdy łatwe. To dlatego wszyscy tęsknimy za smakiem wody życia. Zabieramy ją dla siebie, bo najtrudniejszą z wszystkich rzeczy jest nasza śmierć… Robimy to, co uważamy za konieczne. — Wyciągnęła rękę w powietrze.
— Och, nie przerywaj… — Usłyszał za sobą obcy głos. — Połóż tu dostawę.
Sparks odwrócił się, patrząc wraz z Fate na dwie figurki stojące w alejce, jedną szarą, drugą nieludzką.
— Ty!
Pozbawiona twarzy głowa robota Polluksa spojrzała na niego z niezmienną obojętnością, lecz szare oczy Tor przeszły od wyrazu niezrozumienia do wielkiego zakłopotania.
— Dawntreader? — Przestępowała z nogi na nogę. — Hej, no… Jak się masz, dzieciaku? Wygląda na to, że dobrze sobie radzisz — powiedziała, unosząc brwi. — Ledwo cię poznałam.
— Nie zawdzięczam tego tobie.
— No cóż… — Nieśmiało odwróciła wzrok. — Cześć, Fate. Masz wreszcie cały nowy ładunek. Czy Polluks ma go dla ciebie ustawić?
Fate zaczęła odsuwać tace, umożliwiając dostęp do drzwi.
— Pokażę mu gdzie. Nie wiedziałam, Tor, że jesteś przyjaciółką Sparksa.
— Nie jest. — Sparks wstał i usunął się na bok, gdy Polluks wchodził obojętnie na schody, wlokąc za sobą unoszącą się w powietrzu platformę z pojemnikami. Patrzył na Fate znikającą w środku, poruszającą się swobodnie w znajomym otoczeniu, za nią wszedł Polluks. Zatrzymał jednak próbującą im towarzyszyć Tor, zastawiając jej ramieniem drzwi.
— Och. — Odwrócił ją i przycisnął do ściany budynku. — Pogadamy. O tym, co mi zrobiłaś, nęcąc gwiazdolem. I na co zużyłaś wszystko, co mi ukradłaś.
Tor przyciskała plecy do łuszczącej się farby, patrzyła wszędzie, tylko nie na niego.
— Posłuchaj, Sparks, naprawdę bardzo mi przykro z tego powodu, rozumiesz? Naprawdę niechętnie cię załatwiłam w ten sposób, byłeś taki ufny… i taki głupi… Lecz byłam winna życie Twardego Supła, właścicielki Morza i Gwiazd; zgubiłam część dziennego utargu kasyna. Gdybym nie zwróciła forsy, wyrwałaby mi ją ze skóry, wiesz, co to znaczy? Szczerze, szło o ciebie albo o mnie. Pomyślałam też, że dam ci lekcję, którą i tak byś musiał zaliczyć. — Wzruszyła ramionami, zaczęła przychodzić do siebie.
— Co zrobiłaś z moimi rzeczami?
— Zastawiłam, a co myślałeś?
Roześmiał się.
— Dużo za nie dostałaś? — zapytał niemal obojętnie.
— Ziarnka, a co my… — Zadławiła się, gdy uniósł dłoń i ścisnął jej gardło, znów przygniatając do ściany. — Na bogów! — skrzeknęła, próbując uciec przed czymś w jego oczach. — Co ci się stało, chłopcze?
— Nauczyłem się twej lekcji. — Nacisnął mocniej, radując się wyrazem jej twarzy. — Teraz jesteś mi coś winna, Tor, mogę ci to wydrzeć ze skóry.
— Nie… nie zrobisz tego? — Poczuł, jak dławi się nagłym lękiem, podniosła ręce, chwytając go za ramię. — Co ty…
— Sparks, co ty robisz? — rozległ się zdumiony głos Fate.
Zamrugał, rozpraszając mgiełkę zranionej dumy i puścił Tor.
— Nie jesteś warta kłopotów.
Tor oddychała nosowo, masując gardło.
— To tylko… to tylko nieporozumienie, Fate. Przyniosę ci pieniądze, chłopcze. To znaczy, gdy dostanę pensję…
— Zapomnij o tym. — Odwrócił się, czując, jak twarz mu płonie z gniewu i zakłopotania, zastanawiając się, co z tego dostrzegła Fate. Jego uwagę zwróciło jednak coś z tłumaczeń Tor, sięgnęło do źródła złego humoru — odwrócił się ponownie, okazując jej wyrachowaną zawziętość. — Z drugiej strony… nie, nie zapominaj. Jesteś mi coś winna i powiem ci, jak możesz się odpłacić. A jak dobrze się spiszesz, może nawet zarobisz. — Wyciągnął swą kartę kredytową i przysunął do jej oczu.
Tor spojrzała na nią z roztargnieniem.
— Co? — Sięgnęła z wahaniem; wyrwał jej kartę.
— Powiedziałaś, że jesteś naganiaczem dla Morza i Gwiazd. Musisz dużo wiedzieć o rządzących Labiryntem, znać wiele ciekawych plotek…?
— Och, nie… nic nie wiem, chłopcze, przymykam zawsze oczy. — Pokręciła głową, zamykając powieki przed pokusą. — Najwyżej przyjmuję parę zleceń na boczku, za dodatkowe zyski ze stołów.
— Nie chrzań. — Skrzywił się. — Ale może rzeczywiście wiesz za mało, by dotrzeć do rzeczy, które chcę poznać. — Nagle coś go natchnęło. — Znam kogoś takiego, to wystarczy! Ty coś z niego wyciśniesz, mnie się nie uda. Zajmiesz się tym dla mnie, zajmiesz się nim, rozumiesz?
— Nie. — Znów pokręciła głową. — W co, u licha, się wplątałeś? W co próbujesz mnie wrobić?
— Ja też dla kogoś pracuję, dla kogoś stojącego wyżej. Kto chce wiedzieć, co robi konkurencja. A człowiek zwany Herne wie o tym wszystkim, tylko że mu się nie poszczęściło. Znajdziesz go i pomożesz, będzie taki wdzięczny, że powie ci wszystko, co zechcesz.
— Ha! Znałam Heme'a, wielkiego hulakę, i jeśli opuściło go szczęście, niech gnije. Naćpał się paskudnie z kumplami i próbował… — nie mogła dokończyć, zacisnęła dłonie na zapięciu swego kombinezonu. — Zarobiłam siniaki w miejscach, których bym nie pokazała własnej matce, zanim Polluks nie ściągnął go ze mnie i nie przekonał, by się rozmyślił. — Zerknęła poza słuchającą w milczeniu Fate na flegmatyczny, metalowy kształt w drzwiach. — Może i jest tępą maszyną, lecz więcej w nim człowieka, niż w tym, który go zaprogramował.
Sparks uśmiechnął się, wyobrażając sobie porażkę Herne'a.
— Musiał być rzeczywiście kompletnie zaćpany, by porwać się na…
Tor pokraśniała na twarzy i uniosła pięści.
— Słuchaj, Letniaku, nie żartuj tak sobie z Zimaczką!
Błyskawicznie zdusił uśmiech.
— Na Ma… na bogów, nie to chciałem powiedzieć! Jeśli to ten sam Herne, to możesz się nie bać. Tym razem nie sprawi ci żadnych kłopotów. Znajdziesz go niedaleko Panoramy Paralaksy. Pokryję wszystkie wydatki, nie żałuj ich, upewnij się tylko, że nie wie, dlaczego to robisz. Nigdy o tym nie mów. — Zniżył głos, odwracając się od Fate. — Jeśli nie dostanę tego, co chcę, pożałujesz i nawet Polluks cię nie ochroni.
Biała twarz Tor zbladła jeszcze bardziej, zrozumiał ze zdziwieniem, że mu uwierzyła.
— Spotkamy się tu o tej samej porze za… tydzień.
— No, jasne — odparła słabo i wyślizgnęła się poza barykadę jego ciała. — Polluks, idziemy.
— Jak powiedziałaś, Tor. — Robot zszedł z werandy i podążył za nią.
Uderzyła go ze złością i poszła, rozcierając dłoń.
— Zamknij się, cholerna kupo złomu; przehandluję cię na psa.
Fate usiadła, dekorując nagą, gapiącą się maskę, jakby stanowiła cały wszechświat. Nie odzywała się do niego ani nie podnosiła żadnego ze swych oczu.
Sparks poczuł, jak opuszcza go podniecenie na widok jej odsuwania się od niego, jakby zrywała wszystko albo on to uczynił.
— Powiedziałaś, że jakoś rozwiążę ten problem. Właśnie to zrobiłem.
— Tak, chyba tak. — Wzięła satynową szmatkę.
— Myślałem, że nikogo nie osądzasz.
— Staram się tego nie robić. Wszyscy wybieramy swoje drogi do piekła, ale niektóre wybory są łatwiej dostrzegalne od innych… nie lubię widzieć, jak krzywdzeni są moi przyjaciele.
— Ja też. Nie skrzywdzę jej. — Wiedział jednak, że przez chwilę był tego bardzo bliski. Ten właśnie moment widziała Fate.
— “Dzisiejsze słowo jest jutrzejszym czynem” — zacytowała cicho. — Ciebie też uważam za przyjaciela.
— Nadal?
— Tak, nadal. — Spojrzała na niego, lecz bez uśmiechu. — Uważaj, Sparks. Wiesz, że życie nie jest splecione z jednej nitki.
— W porządku. — Wzruszył ramionami, nie rozumiejąc jej do końca. — Spotkamy się jeszcze, Fate.
Uśmiechnęła się wreszcie, lecz nie takiego uśmiechu oczekiwał.
— Za tydzień, o tej samej porze.
— Hej, chłopie, widziałeś faceta zwanego H-Heme? — Tor umilkła, gdy żebrak uniósł twarz, patrząc z bezsilną nienawiścią zaszczutego zwierzęcia. Poznała, widziała ją już. Wychudła i brodata była tą samą twarzą: ciemną, pozaziemską, przystojną, o opatrzonych długimi rzęsami oczach, pięknych i zimnych jak śmierć. Przez chwilę przyglądała się jej, zawieszona między występnymi palcami teraźniejszości i przeszłości. To Herne, ten sam Herne, który kiedyś patrzył na nią nie jak na człowieka, lecz jak na rzecz.
Teraz jednak nie było śladu rozpoznania w patrzących na nią oczach, dostrzeżenia ironii ponownego spotkania. Cofnęła się krok przed jego smrodem, brudnym ubraniem, wspominając bogactwo szat, jakie miał poprzednio. Może to jednak narkotyki śmiały się ostatnie… Niemal się uśmiechnęła. Obok niego dostrzegła na wpół pustą butelkę i wyszczerbioną puszkę z garścią monet. Nadchodząc alejką, widziała przekazującego mu oskarżenie o żebractwo ciemnoskórego, pokrytego niestosownymi, różowymi piegami porucznika Sinych. Kaleka porzucił jednak zaczepną minę, z jaką przyjął jej pytanie. Szybkim, pozbawionym wyrazu spojrzeniem ocenił ją i Polluksa.
— Może znałem Herne'a. Chyba nie pamiętam. — Zacisnął znacząco palce na puszce. — O co chodzi?
Sięgnęła do kieszeni i wrzuciła drobne do puszki.
— Słyszałam, że opuścił go fart. Może coś na to poradzę.
— Ty? — Pociągnął z butelki i wytarł usta dłonią. — Znowu, o co chodzi?
— To sprawa jego i moja. — Założyła ręce, gra niemal zaczęła ją bawić. — No, gdzie jest?
— Ja jestem Herne — przyznał niechętnie.
— Ty? — powtórzyła jego zdumienie i roześmiała się. — Dowiedź tego.
— Ty suko!
Odskoczyła na wspomnienie jego brutalnej siły, lecz żebrak tylko pochylił się na skrzynce, spadłby z niej, gdyby Polluks nie wyciągnął sztywnej ręki i nie podparł go. Tor przyglądała się mu poza jego zasięgiem, oceniając to, co właśnie widziała.
— O to mi chodziło. Jesteś kaleką! Skrzywił się.
— Kto? Kto cię tu przysłał?
— Nikt ważny. — Niezdarnie wzruszyła ramionami. — Sama chciałam się z tobą spotkać, Herne. To mnie się bój. — Oparła się o Polluksa, z uśmiechem położyła rękę na zimnym metalu jego ramienia. — Jak myślisz, co mógłbyś zrobić dla mnie, żeby twoje warunki się poprawiły?
Zaskoczenie i wątpliwość napięły mięśnie jego policzka. Przyjrzał się znowu jej i Polluksowi. Przez moment zdawało się jej, że dostrzega rozpoznanie, a może tylko lęk przed nim. Ilu wrogów musi mieć taki człowiek w takim miejscu… jak wielu przyjaciół może mieć w całym wszechświecie? Zrezygnowany Herne oparł się niedbale o ścianę.
— Zrób, co chcesz, ja nie daję dupy. — Znów sięgnął po butelkę.
— Nie. — Pokręciła głową, z niemal współczuciem wspomniała Dawntreadera i własne kłopoty. — Tylko pytałam. Jak interesy? — Zerknęła do puszki.
— Słabo. — Poczuł, że nie chce pytać ojej interesy; delikatne napięcie wypełniło połowę ciała, nad którą jeszcze panował. Bywalcy Panoramy Paralaksy mijali go, odwracając oczy.
— Od naszego ostatniego spotkania dużo przeszedłeś.
Nie pamiętał. Teraz była tego pewna, sama nie wiedziała, z zadowoleniem czy z żalem.
— Już kiedyś żebrałem, nie zabiło mnie to.
Oderwała się od Polluksa, spojrzała na niego wolno.
— Tym razem może zabić.
Spojrzał na nią i opuścił wzrok, nic nie odpowiadając.
— Słyszałam, że przed swoim — no, wypadkiem, dobrze sobie radziłeś w Labiryncie — zastanowiła się, co lub kto był tego przyczyną. — Słyszałam, że naprawdę wiesz, którędy płynie władza, na planecie tej i innych. To ma dla mnie wartość.
— Czemu? — zapytał ostro.
— Co cię to obchodzi? — Odparowała, niepewna, jakie kłamstwo ma powiedzieć. — Jak na żebraka, zadajesz wiele pytań.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczego Zimak chce to wiedzieć. Jest tylko jeden… — skrzywił się.
— Są nas tysiące i tak samo jak ty, cudzoziemcze, chcemy urosnąć. — Odpięła kieszeń i wyjęła swoją kartę kredytową, pokazała mu ją w ten sam sposób co Sparks. — Może nie chcę być tragarzem do końca życia. Może chcę dostać swój kawałek, zanim wszyscy wrócicie na swoje planety po zagarnięciu całej puli. — Z pewnym zdziwieniem poczuła, że te słowa mają dla niej sens.
Przytaknął wymijająco, jakby trafiały i do niego.
— Powiedziałaś, że ma to dla ciebie wartość. Jak dużą? — Zerknął na kartę.
— Nie mam wiele… ale więcej niż ty. Czy masz chociaż gdzie spać?
Jeden przeczący ruch jego tłustej, rozczochranej głowy.
Zaklęła.
— Tak myślałam. Na razie możesz zostać u mnie. Potrzebujesz kogoś, kto będzie cię karmił i jakoś czyścił.
— Potrzebuję forsy, a nie kogoś do ucierania cholernego nosa! Nie marnuj mego czasu. — Sięgnął przez ramię i podrapał się z grymasem.
Popatrzyła na jego zadrapania.
— To cud, że ktokolwiek chce się zbliżyć, by coś tu wsadzić. — Wskazała na puszkę. — Co zrobisz, gdy którejś nocy te ciuchy z ciebie spadną?
— Wolisz sama je dzisiaj ściągnąć, kochanie? — Spytał lubieżnie.
Zacisnęła usta i zmusiła się do uśmiechu.
— Nie jesteś w moim typie, łamago. Całą brudną robotę odstawi za mnie Polluks. Przywykł do wleczenia martwych towarów.
— Jak powiedziałaś, Tor — zabrzęczał dobrotliwie Polluks. Bezbarwny głos wyraźnie sugerował pochwałę. Z lekkim niepokojem odsunęła się od niego. Czasami z trudem przypominała sobie, że to tylko z góry zaprogramowane urządzenie załadowcze.
— Będziesz miał jedzenie i schronienie dopóty, dopóki będziesz dla mnie coś wart, Herne. Zgódź się albo nie. — Zgódź się albo nie, cholero. Obojętnie co wybierzesz, będę załatwiona.
— Nie będę wiedział, co się dzieje, jeśli nie zacznę niuchać. Muszę mieć na to pieniądze, sposoby by…
— Dostaniesz co trzeba, dopóki i ja będę dostawać. — Dopóki Dawntreader będzie z nami handlował.
Odchylił się z brzydkim uśmiechem na przystojnej twarzy.
— A wiec masz doradcę, kochanie. — Wyciągnął ostrożnie ręce.
— Mam wielkiego pryszcza na tyłku. — Podniosła jego poobijaną puszkę i wysypała monety na swą dłoń. — Dobra, Polly, zabierz go do domu.