128906.fb2
Bezkresny brak światła i życia otulał zmysły Moon tłumiącym wszystko całunem, pozbawiał ją wszelkich doznań. Spadając w bezdenną studnię, czuła się ostatnią drżącą iskierką życia we wszechświecie, w którym nieograniczoną władzę sprawowała Śmierć… pociecha Śmierci, wysysającej z niej siłę i zdrowie niewidzialnymi objęciami. Szukając utraconej miłości, dotarła w miejsce poza życiem, przeszła bramę, którą pokonywała po wielekroć, ale tym razem zabłądziła, nikt nie odpowiadał na jej krzyki, żadne uszy ich nie słyszały, żaden głos nie przekazywał… Zabierzcie mnie do domu…
— Zabierzcie mnie do domu! — Moon usiadła na łóżku, jej głos odbił się od ciasnych ścian pokoiku.
— Moon, Moon… to tylko koszmar. Nic już nam nie grozi. Nic. — Elsevier objęła ją ramionami, uspokajając tak samo, jak dawno temu Babcia koiła w nocy dziecko.
Pokój wypełnił jej mokre, mrugające oczy boleśnie sztucznym dniem. Umieszczony w ścianie trójwymiarowy telewizor tryskał hałasem i ruchem — tak jak przed zapadnięciem przez nią w niespokojny sen. Od próby ognia Czarnych Wrót nie mogła przebywać w ciemnym pokoju. Przełknęła grudkę bolesnego żalu i położyła głowę na miękkiej tkaninie okrywającej ramię Elsevier. Poczuła zimny przeciąg z tyłu wilgotnej koszuli nocnej. Świat powoli tężał wokół niej, uspokajając, że ma w nim miejsce; serce przestało wyrywać się jej z piersi. Spostrzegła, że wsłuchuje się w dźwięki morza.
— Wszystko dobrze. Już wszystko ze mną dobrze. — Głos miała nadal cienki i nieprzekonujący… koszmarny brak sił i panowania nad sobą stał się częścią jej jawy. Usiadła ponownie, odsunęła się od uspokajającej ją Elsevier, schowała za uszy kosmyki mokrych włosów. — Przepraszam, że znowu cię obudziłam, Elsie. Nie mogę… — Umilkła, wstydząc się swej bezsilności, żałośnie trąc oczy. Paliły ją, jakby były pełne wwianego piasku. Trzecią noc z rzędu dręczące sny przebijały się przez cienkie ścianki mieszkania. Widziała, jak zmarszczki na twarzy Elsevier pogłębiały się co dzień ze znużenia i smutku. — To głupie. — Zacisnęła dłonie. — Przepraszam, że nie śpisz przez moje głupie…
— Nie, droga Moon. — Elsevier pokręciła głową; Moon przestała się dziwić, gdy w jej oczach barwy indyga dostrzegła czułość. — Nie przepraszaj mnie. Zniosę chętnie wszystko, co zrobisz. To ja powinnam błagać cię o wybaczenie; przeze mnie masz te sny, przeze mnie nie możesz nosić koniczynki… — Spojrzała na oznakę sybilli, leżącą w opuszczeniu na jedynej tu szafce. — Z radością przejęłabym od ciebie wszystkie lęki; byłoby to skromną karą za zło, jakie ci wyrządziłam. — Odwróciła wzrok, masując jej ramię.
— To nie twoja wina. Zawiniłam sama, okazałam się za słaba na bycie sybillą. — Moon zacisnęła szczęki, aż zabolały ją zęby. Z Czarnych Wrót i Przekazu wyszła obca, dręczona przez rozdartą rzeczywistość. Zanim dotarli na Kharemough, mogła już funkcjonować, stała się niemal człowiekiem; nadal jednak, gdy zamykała oczy i przestawała panować nad myślami…
Mogła swobodnie nosić koniczynkę w krążącym na orbicie portowym mieście, patrzyła zadowolona, jak uśmiechami i ukłonami witają ją całkowicie obcy ludzie z planet, o których istnieniu nigdy nie słyszała. Potem ktoś podszedł do niej i poprosił o odpowiedź na swe pytanie. Odwróciła się od niego z obłędnym lękiem i odmówiła — odmówiła. Elsevier odciągnęła ją; ale wiedziała już, że nigdy nie zdoła odpowiedzieć na żadne pytanie…
— Wszystko… wszystko będzie dobrze, gdy wrócę do domu, na Tiamat. — Gdzie nocne niebo płonie słońcami, nie jest, jak tu, czarną, gorzką pustką, która pochłonęła siły życiowe gwiazd, skurczonych do lodowatych, bezsilnych drobin. Gdzie czeka na dokonanie jedyna rzecz, która znaczy dla niej równie wiele jak to, co zniszczyła, przybywając tutaj, i jedyny człowiek, który zrozumiałby, czym jest dla niej utrata największego pragnienia.
Sparks — musi go odnaleźć. — Jak długo jeszcze…? — Starała się nie zadawać tego pytania, odkąd tu jest, bo się bała; chciała je zadawać co dzień, co godzinę.
— Naprawdę nie chcesz zostać? Po wszystkim, co tu widziałaś? — Serce Moon zabolało od głębi zawiedzionej nadziei, jaką wyczuła w głosie Elsevier. Widziała, jak bardzo stara się ona wypełnić jej czas i myśli niewiarygodnymi cudami miasta-portu gwiezdnego, płynącego przez kosmos na niewidzialnej wędce, trzymanej przez leżącą w dole planetę. Myślała, że Elsevier robi to tylko dlatego, by odciągnąć ją od lęków, ale zrozumiała teraz, że miała i inny powód.
— Naprawdę… chcesz, bym została z tobą na zawsze?
— Tak. Bardzo chcę, moja droga. — Elsevier uśmiechnęła się niepewnie. — Nigdy nie mieliśmy dzieci, wiesz, TJ i ja…
Moon spuściła wzrok, gotując się na sprawienie następnego zawodu.
— Wiem. Gdyby chodziło tylko o mnie, gdybym była kimś innym, zostałabym z tobą, Elsie.
Pojęła, że to prawda, choć czuła się jak dziecko zagubione podczas Święta na tej niezrozumiałej, nieskazitelnej wyspie obracającej się na niebie. Elsevier starała sieją wciągnąć we wszystko, co widziała, aż zaczęła czuć beztroską dumę pozaziemców, dla których statek kosmiczny był czymś równie naturalnym jak żaglowy, którzy straszliwe, cudowne rzeczy przyjmowali za zwykłe. Dzięki cierpliwemu podsuwaniu przez Elsevier kolejnych drobnych dziwów techniki nauczyła się nad sobą panować, zaczęła mniej lękać się wielkich, aż wreszcie zdołała stanąć na balkonie ich mieszkania i spojrzeć w dół na Targ Złodziei, jakby była prawdziwą pozaziemką, obywatelką Hegemonii, czującą się zupełnie swobodnie w tej międzygwiezdnej społeczności.
Wtedy jednak uderzyła ją myśl, że wreszcie zrozumiała to, czego zawsze starał się nauczyć ją Sparks; zrozumiała, czym dla niego byłoby stanie tam, gdzie ona; przypomniała sobie, iż porzuciła go w potrzebie.
— Sparks jest nadal w Krwawniku; muszę do niego wrócić. Nie mogę tu zostać bez niego. — Wygnana na wyspę otoczoną martwą pustką. — Przycisnęła dłoń do trójlistnego tatuażu na gardle. — Opuściłam mój świat, choć nie powinnam była tego robić. Porzuciłam swe obowiązki, porzuciłam Sparksa, porzuciłam… Pani nie wysłuchuje mych modlitw. Jestem zagubiona, dlatego zagubiłam Jej głos. — Spuściła z łóżka bose stopy, postawiła na chłodnej podłodze. — To źle, nie przynależę tutaj. Należę do Tiamat… — Nagle poczuła to, mówiąc z niezwykłą wprost mocą. Spojrzała w oczy Elsevier, pragnęła, by ta zrozumiała jej potrzeby, jej tęsknotę — i jej smutek.
— Moon. — Elsevier złożyła ręce w geście obieranym przez nią przy podejmowaniu decyzji. — Jak mogę to powiedzieć, by nie zabrzmiało źle…? Nie możesz wrócić do domu.
— Co? — Koszmar zaćmił jej wzrok, skrywając zatroskaną twarz Elsevier. — Mogę! — Rzuciła w cień światło swej wiary. — Muszę!
Elsevier chwyciła ją za ręce, na wpół uspokajając, na wpół broniąc siebie.
— Nie… nie. Chciałam tylko powiedzieć… że nie możesz wrócić, dopóki Cress nie wyzdrowieje na tyle, by znowu stać się astrogatorem. — Słowa zawiodły ją jak stracona okazja.
Moon skrzywiła się z niepewności, twarz Elsevier nadal okrywał welon wątpienia. Roztarła własną, czując, jak ciało ciąży jej ze znużenia i rozczarowania. — Wiem. Przepraszam. — Sięgnęła dłonią po stojącą przy łóżku do połowy pustą butelkę ze środkiem uspokajającym.
— Nie. — Ciemna ręką Elsevier złapała ją za nadgarstek, odciągnęła. — To nie jest wyjście. Także powrót na Tiamat nie rozproszy twych lęków; będą ci towarzyszyć wszędzie, zawsze, dopóki nie dowiesz się, czym naprawdę są sybille. Sama nie jestem dość mądra, by ci to wytłumaczyć, lecz znam kogoś takiego. W czasie pierwszego dobrego okna zejdziemy na ziemię i spotkamy się z moim szwagrem. — Wzięła butelkę z pigułkami. — Dawno już powinnam była to zrobić… lecz jestem tylko głupią babą. — Wstała, patrząc z uśmiechem na nic nie rozumiejącą Moon. — Myślę, że samo postawienie nogi na prawdziwej planecie zrobi nam dobrze. Może Cress będzie mógł do nas dołączyć. Odpocznij teraz, moja droga… miłych snów. — Lekko dotknęła policzka Moon i wyszła z pokoju.
Dziewczyna znowu położyła się do łóżka i wygładziła cienką narzutę, która wystarczała tu całkowicie. W pozbawionej życia nocy otaczającej to miasto i jego planetę nie czekały jej jednak miłe sny. Leżała, wpatrując się w niezbyt zrozumiałą akcję migoczącą szybko na ekranie na ścianie, jej umysł i ciało bolały ją od nadmiaru różnych potrzeb. Nikt w tym obcym miejscu nie zdoła choćby jednego z jej mrocznych snów przemienić w jasny, dopóki nie pozwolą jej wrócić do domu… do domu… Łzy stoczyły się jej na policzki spod zasuwających się na oczy powiek.
Zaś sztucznego dnia jechała zatłoczonym portowym tramwajem przez Targ Złodziei. Obok niej cisnęła się Elsevier, Silky, niepewnie stojący na nogach Cress i tylu innych pasażerów, że zaludniliby całą wyspę. Orbity stacji kosmicznych co kilka godzin przecinały okno — korytarz sięgający na powierzchnię Kharemough, przenoszący informacje i towary, ale znajdowały się one o setki lub tysiące kilometrów od planety. Każdy, który minąłby przystanek, musiał czekać cały dzień na następną okazję.
W tramwaju, do którego wsiedli, nie było wolnych miejsc, lecz niespodziewanie wstał pewien mężczyzna i ofiarował jej swoje. Uśmiechnęła się i oddała je Cressowi, a wtedy podniósł się następny. Zakłopotana, posadziła zamiast siebie Elsevier i szepnęła:
— Czy myślą, że choruję, bo jestem blada?
— Nie, moja droga. — Elsevier skrzywiła się z niezadowoleniem i szarpnęła za rąbek pozbawionej rękawów, sięgającej ud żółtej tuniki dziewczyny. — Przeciwnie. Naprawdę powinnaś była założyć suknię. — Dotknęła statecznej, bordowej szaty, narzuconej przez Moon na ramiona.
— Jest za gorąco. — Moon poczuła plecionkę warkoczyków, które upięła na czubku głowy, przypomniała sobie obfite stroje i obcisłe kombinezony, które przymierzała i odrzucała w sklepach Bazaru — centrum miasta. Po opuszczeniu statku próbowała nosić swe dawne ubrania, ale były zbyt ciężkie. Powietrze na stacji było gorące jak krew i nosiła tak mało, na ile tylko pozwalała Elsevier.
— Gdy byłam dziewczyną, chodziłam otulona welonami od stóp do głów; było to częścią tajemnicy kobiet. — Elsevier poprawiła fałdy swego luźnego kaftana w barwne plamy; zadźwięczał cicho jej naszyjnik z dzwoneczków. — Czego bym nie dała w żarze lata, by móc zrzucić je wszystkie i pobiec nago ulicą. Nigdy się nie odważyłam.
Moon złapała się za oparcie siedzenia, jeden krok za cierpiącym w milczeniu Silkym, wyczuwała, jak mu nieswojo w ciżbie obcych. Wyglądała przez otwarte boki tramwaju mijającego coraz to nowe aleje międzygwiezdnego portu, w którego eleganckim, klaustrofobicznym getcie dla pozaziemców mieściło się mieszkanie zajmowane przez Elsevier, Silky'ego i Cressa — a teraz i przez nią. Już się zgubiła, nie lepiej rozumiała plan miasta niż zwyczaje zamieszkujących je ludzi. Wiedziała tylko, że mieści się ono w pierścieniu, którego środek zajmował port gwiezdny. Obywatele Kharemough nazywali dzielnicę pozaziemców “Targiem Złodziei”, a mieszkający w niej obcy przejęli tę nazwę z rozbawioną przewrotnością. Kharemough rządziło Hegemonią, bo produkowało najnowocześniejsze produkty techniki, i Elsevier stwierdziła któregoś dnia, nie bez dumy, że “Targ Złodziei” to określenie bardziej prawdziwe niż obraźliwe.
— Jak więc zostałaś — przybyłaś na Kharemough? — zapytała Moon, gdy Elsevier nie rozwinęła swych myśli. Wydawało się jej coraz bardziej nieprawopodobne, iż ta łagodna, usuwająca się w cień kobieta wybrała życie buntowniczki, zwalczającej wszystko, począwszy od prawa międzygwiezdnego.
— Och, moja droga, to, jak straciłam welony i szacunek do siebie, jest długą, nudną, zawiłą historią. — Mimo tych słów w kącikach jej ust zjawił się uśmieszek.
— Fałszywa skromność. — Cress opadł na siedzenie przed nimi, zamknął oczy i przycisnął dłonie do piersi. Dopiero dwa okresy dzienne temu wyszedł z portowego szpitala.
— Cress, dobrze się czujesz? — Elsevier dotknęła jego ramienia.
— Doskonale, proszę pani — uśmiechnął się. — Zamieniam się w słuch.
Szturchnęła go i wyprostowała się z rezygnacją.
— Dobrze. Pochodzę z Ondinee, ta planeta wydałaby ci się, Moon, jeszcze mniej zrozumiała niż Kharemough. Jestem tego pewna, choć stoi na dużo niższym poziomie technicznym. Kobiet w moim kraju nie zachęca się…
— Nie pozwala — wtrącił Cress.
— …do życia pełną piersią, tak jak jest u was. — Jej głos wzniósł się nad szum rozmów, jak dym wzbijający się ponad mgłą otulającą miasto na innej planecie, w której krajobrazie dominowały piramidy świątyń-grobowców pradawnej teokracji. Kobiety kupowano tam i sprzedawano jak inne towary, żyły one w oddzielnych pomieszczeniach rodzinnych zagród, z dala od mężczyzn, będących dla nich nie mężami, lecz zazdrosnymi panami. Ich życie biegło wąskimi dróżkami wydeptanymi przez pokolenia; było ograniczone, lecz uspokajająco przewidywalne.
Potulna dziewczyna imieniem Elsevier — Posłuszeństwo — podążała utartymi ścieżkami tradycji, otulała się welonami zakrywający mi jej człowieczeństwo, potykała nieraz na koleinach zwyczajów, nigdy jednak nie patrzyła na swe życie z takiego dystansu, by zastanawiać się, dlaczego takie jest. Aż pewnego dnia na dziedzińcu świątyni ciekawość odciągnęła ją od ofiarnych okrążeń wokół kapliczek patronujących jej duchów, skierowała do tłumu otaczającego zwariowanego pozaziemca krzyczącego o wolności i równości. Wspięła się zuchwale na stopnie Wielkiej Świątyni Ne'ehmana, a grupa radykalnej miejscowej młodzieży wciskała ulotki w ręce i szaty wszystkich stojących spokojnie. Tłum okazał się jednak zły i groźny, przybyła bezlitosna Kościelna Służba Bezpieczeństwa, by go rozproszyć. W wybuchłej panice wrzucała do czarnych suk wszystkich, których zdołała schwytać.
Elsevier została złapana i pobita, liczne ciała przyciskały ją do kąta chwiejnej suki. Kuliła się tam, obłapiana i deptana, w podartych zasłonach płakała histerycznie ze strachu przed pohańbieniem i śmiercią. Nagle jednak chwyciły ją silne ręce, postawiły na nogi i oparły o ścianę. Otumaniona ze zgrozy, czuła, jak cały świat wokół niej zmienia się w wodę, podobnie jak i jej ciało…
— Na miłość boską, nie mdlej teraz! — zagrzmiało w jej uszach.
— Nie utrzymam cię długo… — Klaps.
Ból przebił się jak kolec przez pokrywę jej przerażenia. Otworzyła z piskiem oczy, ujrzała przed sobą wychudłą, zakrwawioną twarz szalonego pozaziemca, sprawcy tego wszystkiego… jedynego człowieka, którego kochała w swym życiu. Wtedy jednak była jak najdalsza od miłości.
— Już dobrze? — Jęknął, gdy ktoś walnął go w nerki. Oparł sztywno ramiona o ściany, osłaniając ją sobą. Pokręciła głową. — Zabolało cię? Nie chciałem tego. — Wyciągnął jedną rękę i dotknął miękko jej nagiego policzka. Zadrżała pod jego palcami, zakryła twarz kawałkiem podartego welonu. — Przepraszam. — Spuścił wzrok, znów się przytrzymał, gdy pojazd zarzuciło na zakręcie. — Nie słuchałaś tam nawet mojej mowy, prawda? — Uśmiechnął się ze skruchą; nagle zdał się jej mało co starszy. Ponownie pokręciła głową i otarła oczy. Mruknął coś gorzko we własnym języku. — KR ma rację; sprawiam więcej zła niż dobra…! Nie drzyj, nie skrzywdzą cię. Gdy znajdziemy się u inkwizytora, odsieją złe ziarno i pozwolą ci odejść.
Kolejny przeczący ruch głowy. Zbyt dobrze znała opinię o policji kościelnej. Strach znów wypełnił jej oczy.
— Nie płacz, proszę cię. — Spróbował się uśmiechnąć, lecz nie na długo. — Nie pozwolę im cię skrzywdzić. — Mówił bzdury, lecz chwyciła się ich, by nie zemdleć. — Posłuchaj — spróbował zmienić temat — skoro… tu jesteś, to może coś ci powiem? Być może to moja ostatnia szansa. — Kropelki potu zabłysły na jego prostych, brązowych włosach.
Nie odpowiedziała, uznał to za zgodę i resztę niewygodnej jazdy wypełnił odżywczym, świeżym powietrzem swego beznadziejnego idealizmu — opowieściami o ludziach żyjących jak bracia, kobietach cieszących się równą swobodą co mężczyźni, tak jak oni odpowiadających za swe czyny… Gdy suka zatrzęsła się i stanęła, przypominając im o rzeczywistych tarapatach, nabrała już pewności, że jest on strasznie szalony… i strasznie piękny.
Potem jednak otwarły się ciężkie drzwi, wpuszczając ostre światło dnia i równie ostre rozkazy strażników, zapędzających biednych więźniów na ogrodzone podwórko aresztu. Wyszli ostatni i krótko uścisnął jej rękę.
— Bądź dzielna, siostro — powiedział i zapytał, jak się nazywa.
W końcu się do niego odezwała, zdążyła tylko wymienić swe imię, nim chwycili go strażnicy. Usłyszała, jak zaczął krzyczeć o jej niewinności podczas wyciągania, potem jęknął. Ciężkie łapy wywlekły ją, tak iż nie mogła zobaczyć, co mu zrobili. Dołączono ją do innych na posterunku, lecz tam go nie ujrzała.
Wewnątrz czekał jej ojciec, wezwany rozpaczliwymi krzykami przyzwoitki, która widziała, jak zabierają ją do pojazdu. Podbiegła do niego z płaczem, po wielu pogróżkach i złożeniu dużego datku na fundusz misyjny Kościoła zabrał ją z tego strasznego miejsca, nim śledztwo kościelne zdołało na stałe zaszkodzić jej reputacji.
Przebywała w domu niemal dwa tygodnie, nie ośmielając się go opuszczać, dopóki powoli nie opuścił ją strach i zanim zdolna była do ponownego pomyślenia o szalonym pozaziemcu… zastanowienia się nad jego słowami, jego uprzejmością w środku chaosu… a nawet do lękania się, czy jeszcze żyje. Była świadoma, że nigdy się tego nie dowie, że nigdy już sienie spotkają, lecz mimo to nie potrafiła zapomnieć jego błyszczących oczu.
A jednak nie poznała zatopionego w myślach obcego, siedzącego na ławce pod obrośniętym winem murem dziedzińca, gdy matka przyprowadziła ją do “konkurenta” i zostawiła czującą się nieswojo i niepewnie pod jego badawczym wzrokiem. Miał na sobie płaszcz i tradycyjny strój przedsiębiorcy; połowę jego twarzy skrywał cień kapelusza o szerokim rondzie. Przesłoniętymi welonem oczyma widziała tylko czerwień i zieleń na jego obliczu.
Niechętnie odrzuciła ciemnoniebieską zasłonę na głowę, by ujrzał jej twarz, odwróciła przy tym wzrok. Gdy dygnęła, w spokojnym powietrzu zabrzmiała pieśń naszyjnika ze srebrnych dzwoneczków.
— Elsevier. Ne poznajesz mnę, prawda? — Słowa padały wolno, lecz wyraźnie dosłyszała w nich rozczarowanie obcego. Ściągnął kapelusz.
Rozpoznała go po głosie, choć był zmieniony, i usiadła przy nim na ławce z krótkim okrzykiem zdumienia.
— Ty! Och… poświęcony Calavre! — Ledwo zauważyła, że zaklęła. Uniosła dłoń, lecz nie dotknęła jego twarzy; ciepły brąz jego skóry pokryty był ledwo co zagojonymi ranami i siniakami, ostrą linię jego szczęk nadal zniekształcała opuchlizna.
— Powedzałem twemu ojcu, że małem wypadek. — Uśmiechnął się samymi wargami i oczami. — Szczęka jest zadrutowana. — Wskazał na nią wyjaśniająco.
Jej twarz stężała ze współczucia, skręciła dłonie na kolanach.
— Jusz dobrze. Nemal wcale nie boli. — Inkwizytorzy nie wydali go Sinym, lecz w świętej karze zmieniali się, bijąc go dzień i noc, wreszcie o świcie wyrzucili na ulicę, skąd odpełzł najszybciej, jak potrafił. — Ne chcę węcej o tym myśleć… — Roześmiał się krótko, lecz dopiero po wielu latach opowiedział jej drobną cząstkę prawdy. Zamilkł i spojrzał na nią, jakby spodziewając się czegoś. — Twoją szczękę tesz zadrutowano, sostro?
— Nie! — pokręciła z brzękiem głową. — My… myślałam o tobie. Ciągle. Nie sądziłam, że cię jeszcze zobaczę, bałam się o ciebie. — Poczuła nagłą ochotę przyciśnięcia do serca jego posiniaczonej twarzy. — Po co tu przyszedłeś? — Splatała w palcach rąbek welonu. Nie jako konkurent. Nie zakrywała jednak twarzy, przy nim nie czuła takiej potrzeby.
— Musałem sę upewnić, że z tobą w porządku. Wszystko dobsze? — Nachylił się.
— Tak. Przyszedł mój ojciec… Byłeś dla mnie taki dobry. Mój ojciec…
— Ne. Proszę, ne mów mu o mnę. Powedz mi tylko, sze wysłuchałaś mej mowy. Powedz, sze zasałem żarno w twym umyśle… Powedz, sze chcesz dowedzeć sę węcej.
— Czemu? — Spośród wszystkich pytań i odpowiedzi, które wypełniały jej myśli, wymknęło się tylko to, które nic mu nie mówiło.
— “Czemu?” — Dojrzała jednak zrozumienie w jego oczach.
— Bo… chcałem znów cę zobaczyć.
— Och! Mogę palcami sięgnąć nieba! — Zachichotała głupawo; zakryła dłońmi usta na widok jego miny. Kobieta, która chce zdobyć jego miłość, musi wpierw wzbudzić w nim szacunek. — Tak. — Śmiało spojrzała mu w oczy, lecz policzki jej drżały. — Chcę dowiedzieć się więcej. Proszę, przyjdź jeszcze.
Uśmiechnął się.
— Kedy?
— Mój ojciec…
— Kedy?
— Jutro. — Opuściła wzrok.
— Przyjdę. — Kiwnął na obietnicę.
— Ile… ile masz żon? — Pożałowała tego pytania.
— Ile? — Spojrzał z oburzeniem. — Ani jednej. Na Kharemough mamy tylko jedną. To wystarczy na całe życe… jeśli żona jest dobra. — Sięgnął do marynarki i wyciągnął garść ulotek.
— Przynosłem ci, bo ne mogę sam mówić. Napisałem tę… i tę. Przeczytasz je?
Kiwnęła głową, poczuła, jak ciarki przeszły dotkniętą przez niego ręką.
— Mace ładny ogród — powiedział z nutą tęsknoty. — Sama dbasz o kwaty?
— Och nie. — Z pewnym smutkiem pokręciła głową. — Wolno mi tu tylko przychodzić przy specjalnych okazjach. Nigdy nie pozwalają mi wykonywać żadnych brudnych prac. Ale kocham kwiaty. Gdybym mogła, siedziałabym tu bez przerwy.
Na jego pokaleczonej twarzy pojawił się wyraz szczególnego zdecydowania. Bardzo ostrożnie sięgnął do pnącza nad głową, by zerwać wielopłatkowy kwiat lawendy. Dał go jej.
— Wszyscy kędyś umrzemy. Lepej żyć na wolności niż umrzeć na łodydze.
Trzymała kwiat, wdychając jego woń. Uśmiechała się bardziej do niego niż do tych słów. Odwzajemnił uśmiech.
— A węc do jutra. — Wstał niezdarnie.
— Idziesz…
— Mam dzisaj spotkane na uniwersytece. — Widząc jej rozczarowanie, pochylił się konspiracyjnie. — Wesz, jestem obcym agitatorem.
— Nie będziesz… — Ośmieliła się go dotknąć.
— Aha. — Naciągnął kapelusz na oczy. — Ne będę pszemawał, pszynajmnej dopóki nie zdołam znów otwoszyć ust… Do widzena, sostro. — Przeszedł dziedziniec trochę się zataczając, nim uświadomiła sobie, że nadal nie zna jego imienia. Spojrzała na plik materiałów propagandowych i przeczytała: “Partnerzy w Nowym Świecie”, napisał TJ Aspundth. Westchnęła.
— Co ci dał? — spytała patrząca podejrzliwie na broszurki matka.
— To… wiersze miłosne. — Elsevier zatknęła je pośpiesznie za pas i naciągnęła welon. — Sam napisał niektóre z nich.
— Hmm… — Jej matka pokręciła głową, zabrzmiały dzwoneczki. — Ale to Kharemoughi, przez wideokomp zwrócił się do twego ojca z prośbą o zobaczenie się z tobą. Mój pan był bardzo zadowolony. A w końcu to jego sprawa… a nie nasza.
— Dlaczego? — Elsevier wstała, chrzęszcząc papierami. — Dlaczego nie nasza?
Matka wyjęła jej kwiat z dłoni i poprowadziła do pomieszczeń kobiecych.
TJ przychodził wytrwale, występując przed rodzicami jako wzór obyczajności, przed nią jako uparty marzyciel, zakochany nie w dziewczynie, jaką była, lecz kobiecie, jaką mogła być. Pod płaszczykiem ofiarowywania wierszy miłosnych wręczał jej więcej literatury rewolucyjnej, nim jednak zaczęła badać nowy świat, którego horyzonty rozszerzały się przed nią każdego dnia, jej odsuwanie się od rodziny doprowadziło do znalezienia schowanego przez nią stosu broszur i zakazu spotkań z TJ.
— Ale nie pozwoliłaś, by was rozdzielili. — Moon pochyliła się nad siedzeniem. — Uciekłaś?
— Nie, moja droga. — Elsevier pokręciła głową, splotła dłonie w geście posłuszeństwa. — Obawiając się tego, ojciec zamknął mnie w wieży, nim jeszcze wpadłam na ten pomysł. — Uśmiechnęła się. — Ale TJ nie zrażał się łatwo. Pewnej nocy przybył na statku powietrznym, wspiął się do okna i porwał mnie.
— A ty…
— Byłam wściekła! Nie byłam tak uświadomiona politycznie, jak sądził on czy ja. Przyjmowałam wszystko tylko dlatego, by go zadowolić. A teraz niszczył moją reputację. Tej nocy omal nie umarłam ze wstydu. Rano byliśmy już w porcie gwiezdnym i nie miałam odwrotu. — Patrzyła na miasto, widząc inne miejsce i czas. — Sądzę, że zostało nam to na zawsze, na całe życie. On wierzył w hasło “Bądź przekonany, iż masz rację, a wtedy śmiało do przodu”, ja w “Rób, co musisz…” Lecz nawet tej straszliwej nocy nie wątpiłam, że postąpił tak z czystym sercem, że kochał mnie tak, jak nawet nie śmiałam marzyć, że mnie to spotka. Dokuczałam mu — po wielu latach — że postąpił jak typowy tyrański mężczyzna. Śmiał się tylko i mówił, że próbował tylko postąpić zgodnie ze zwyczajami.
— Pobraliśmy się w porcie gwiezdnym przed jedną z tych strasznych maszyn notarialnych i lot na Kharemough był naszym miodowym miesiącem. Biedny TJ! Przebyliśmy połowę galaktyki, nim pozwoliłam mu się dotknąć. Odkąd jednak nauczyłam się, że wszystko, co opowiadano o moim… ciele, jest kłamstwem, łatwiej doszłam do wiary, że odnosi się to także do umysłu. Różniliśmy się pod wieloma względami… lecz dusze mieliśmy jednakowe. — Westchnęła.
Niespodziewanie objęła ich ciemność, gdy tramwaj wjechał do jednej z przezroczystych szprych, łączących przez próżnię koło miasta ze znajdującą się w środku piastą portu gwiezdnego. Słowa Elsevier wywołały u Moon wspomnienia płomieni kominka, wiatru, ciepłych pocałunków, dwóch serc bijących razem. Czerń próżni przesączała się do pustki w jej duszy, ukryła twarz, równie ponurą co serce.
— Szkoda, że nie mogę go poznać. — Twarz Cressa zabłysła na chwilę, gdy rozżarzał jedną z pachnących korzeniami trzcinek, które palili tu chyba wszyscy.
— Odszedł — powiedział Silky, przypominając oczywisty fakt. Słabo mówił zrozumiałym sandhi, powszechnym językiem Kharemough, którego Moon nauczyła się dzięki pomocy Elsevier. Lecz jego myśli stojące za rzadkimi mruknięciami były dla niej dalej mętne.
— TJ przeskoczyłby cię bez trudu — powiedziała z dumą Elsevier. — Zawsze był gotów do działania. Ty poruszasz się przy nim jak mucha w smole, nadajesz się najwyżej na astrogatora.
Cress wybuchnął śmiechem, który przeszedł w kaszel.
— Wiesz, że zabroniono ci palić! — Elsevier pochyliła się i zabrała mu rozżarzoną trzcinkę, nie zaprotestował.
— Odszedł — powiedział Silky. — Odszedł. Odszedł… — to słowo jakby go fascynowało.
— Tak, Silky — mruknęła Elsevier. — Dobrzy zawsze umierają młodo, choćby nawet dożyli setki. — Poklepała jedną z okaleczonych macek spoczywających na oparciu siedzenia Cressa. — Nigdy nie widziałam go równie zagniewanego czy pięknego, jak wtedy, gdy zabrał cię z karnawału ulicznego w Narlikar. — Pokręciła głową, naszyjnik z dzwoneczków zabrzęczał srebrzyście. — Podzielał każdy ból, dlatego walczył o jego koniec. Nie wiem, jak mógł z tym żyć.
Gdzie teraz jest Sparks, kto go krzywdzi? Dlaczego nie mogę mu pomóc? Moon spojrzała na Silky'ego z nagłym, nieoczekiwanym dla niej zrozumieniem. Och, Pani — nie mogę dłużej czekać! Lecz jej modlitwa przeszła bez wysłuchania i odpowiedzi.
— Pomyśleć, że odciął się od wszystkich radykałów, bo obawiał się o mnie — choć wiedziałam, że sam chętnie zginąłby za swe przekonania. Byłam zła, ale też zadowolona. Był pacyfistą wśród ludzi o innych poglądach. — Pociągnęła z trzcinki Cressa. — A potem zabrał się za przemyt! Och…
Tramwaj znów wjechał w światła, na poziom pasażerski portu gwiezdnego. Wszędzie wokół widniały ekrany ścienne pokazujące obrazy z innych planet; na niższych poziomach budowli czekały na dostarczenie na powierzchnię Kharemough niewyobrażalne ilości towarów sprowadzanych z wszystkich tych światów. W zamian wysyłano o wiele więcej złożonych wyrobów przemysłowych. Były i inne obrazy, mające za cel przerażenie przybywających, wychwalające techniczne osiągnięcia, które umożliwiały przeprowadzanie w kosmosie większości procesów produkcyjnych. Moon dowiedziała się, że jest to największe, lecz nie jedyne z miast krążących nad Kharemough. Na orbitach znajdowały się tysiące zakładów przemysłowych i fabryk, pracujący w nich ludzie spędzali większą część życia w przestrzeni pomiędzy planetą a jej księżycami. Myśl o ciągłym życiu w mroku i izolacji przygnębiała ją i dręczyła.
Tramwaj zatrzymał się przy poczekalni dla udających się na powierzchnię planety. Moon szła bez słowa za Cressem i Silkym w rojącym się wokół tłumie, by zająć miejsca na sali, podczas gdy Elsevier poszła do automatów biletowych.
— Ach… — westchnął siadający Cress i spojrzał na wszechobecne ekrany wizyjne. Zmieniały się na nich obrazy spoza portu gwiezdnego, ukazując zamgloną, otuloną chmurami powierzchnię Kharemough; abstrakcyjne wzory odpadków przemysłowych na najbliższym księżycu; wspaniały widok międzygwiezdnego frachtowca, łańcuch monet wyglądający na tle matowej czerni jak naszyjnik z muszelek. Siedział po drugiej stronie Silky'ego, chronili go razem przed obcymi.
— To lubię w Kharemough. Nigdy nie pozwalają odpocząć twym myślom. — W tych spokojnych słowach zabrzmiała fałszywa nuta, gdy na ekranie zjawiły się statki. Elsevier powiedziała, że Cress był kiedyś astrogatorem w wielkiej linii żeglugowej.
— Szkoda, że nie dojrzymy statków Premiera, lecz wróci on do domu dopiero za kilka tygodni. Młoda pani, na pewno byłby to wspaniały widok.
Moon oderwała wzrok od ekranów.
— Dlaczego tak mnie nazywasz? Mam na imię Moon.
— Co? — Cress spojrzał na nią z roztargnieniem i wzruszył ramionami. — Wiem o tym — powiedział z rozmysłem — ale jest pani sybillą, zawdzięczam też pani życie. To zasługuje na szacunek. Ponadto — uśmiechnął się — gdybym zbytnio się spoufalił, mógłbym się w pani zakochać.
Spojrzała na niego zaskoczona, lecz jego twarz nie zdradzała, czy żartuje z niej, czy nie. Odwróciła wzrok, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, spróbowała się skupić na obrazach z ekranów.
Bezosobowe głosy podawały komunikaty w sandhi i kilku innych językach, jakich nie rozpoznawała. Rysunkowe symbole pisma były dla niej niezrozumiałe, zdołała się jednak nauczyć mówić z taśm, które powtarzały się w kółko. Otwierały jej umysł muzyką, podczas gdy słowa zapamiętywały się bezboleśnie i nieświadomie. Rozumiała już większość z tego, co słyszała. Ten język miał jednak swoje niuanse, tak samo jak stosunki łączące używających go ludzi. Sztywny system kastowy obejmował całą ludność planety, od dnia narodzin każdego człowieka określał jego rolę w społeczeństwie. Liczne zakazy nie obejmowały pozaziemców, jeśli tylko trzymali się oni z dala od miejscowych zwyczajów — Moon uzyskała bilet, kiedy po naleganiach Elsevier nazwała sklepikarza zgodnie z zasadami klasyfikacji sandhi, a nie “obywatelem”. Bardziej poważne naruszenia zasad zachowania były karane grzywnami lub nawet utratą odziedziczonej pozycji. Technicy, Nietechnicy i Pozaklasowi korzystali z oddzielnych sklepów, restauracji i teatrów, przedstawiciele kasty najwyższej i najniższej nie mogli nawet rozmawiać ze sobą bez pośrednika. Ściskając bilet, zastanawiała się z oburzeniem, dlaczego wszyscy się z tym godzą. Elsevier uśmiechnęła się tylko i odpowiedziała:
— Bezwładność, moja droga. Większość ludzi nie lubi zmieniać znanego na nieznane. TJ nigdy nie mógł tego zrozumieć.
Moon wychyliła się z miękkiej wyściółki kanapy, gdy z tłumu wyłoniła się Elsevier.
— Już wsiadają. Lepiej chodźmy. — Elsevier pomachała wydrukami w stronę bramy w drugim końcu poczekalni, wsysającej pasażerów w nieznane. Cress i Silky wstali, zrezygnowana Moon poszła w ich ślady.
— Nie chmurz się tak, młoda pani — powiedział astrogator. Nic nie poczujesz. Nad wszystkim czuwają kontrolerzy ruchu, prom to nie statek. Bardziej przypomina skrzynię na towary.
— Na dole jest pięknie, Moon. Poczekaj, aż zobaczysz ozdobne ogrody KR.
— Elsie, nie ogrodów mi trzeba. — Znów spojrzała na obrazy kosmosu, przyciągana nimi jak żelazo przez magnes. — Muszę wracać.
Cress rzucił Elsevier oskarżające, nieprzeniknione spojrzenie, odwróciła się od niego.
— Poczekaj, Moon, aż zobaczysz KR. Wszystko wtedy zrozumiesz.