128906.fb2
Weszli do promu jako jedni z ostatnich. Moon zerknęła przez wejście do śluzy do jego baryłkowatego, pustego wnętrza. Jak powiedział Cress, była to skrzynia bez własnego napędu. Sprowadzano ją na planetę i z powrotem tak jak każdy inny towar, zaciśnięty w niewidzialnym uchwycie promieni odpychających — lub przyciągających — wysyłanych z jednego z planetarnych ośrodków sterowania. Okno dostawcze było szeroką na trzydzieści metrów kolumną pustej przestrzeni, sięgającą strefy ciężkiego przemysłu pomiędzy Kharemough a księżycami.
Na pokładzie zaprowadzono ich do rzędów siedzeń otaczających ekran podłogowy, ukazujący powierzchnię planety, otuloną w mgły barwy błękitu i khaki. Moon usiłowała się skupić na jej solidnym ogromie, zapomnieć, że leży niezmiernie nisko pod nimi. W promie nie było unoszenia się nad siedzeniami w stanie nieważkości, Kharemoughi szczycili się, z nie skrywaną dumą, iż trudno jest pozbyć się grawitacji, lecz tworzyć ją mogą, kiedy tylko zechcą.
Zamknięto wejścia, prom oderwał się od stacji i zaczął spadać w rurę energii. Moon nie zważała na ciche rozmowy wokół siebie, w większości ich nie rozumiała, skupiła się wyłącznie na pędzącej im na spotkanie powierzchni planety. Jej bezkształtna, otulona chmurami tarcza rosła, ukazując coraz to nowe szczegóły, ściszony głos Elsevier nazywał lśniące błękitem morza, zielone i brunatne wyspy, tak wielkie, że zdawały się odpychać od siebie ocean. Ląd znajdujący się tuż pod nimi puchł ciągle, aż tylko on był widoczny. Dzielił się stale na plamy gór, puszcz, pól toczących się nieubłaganie w stronę świtu… a potem, nim się spostrzegła, ukazał się wąski krąg oświetlonego mętnie miasta, rozłożonego w koncentrycznych warstwach wokół wielkiej, lśniącej, bezdrzewnej równiny.
— …lądowisko — powiedziała Elsevier.
W ostatniej chwili odniosła wrażenie, że niewidoczna ręka innego olbrzyma schwyciła ich w powietrzu, nim runęli na błyszczące, krzyżujące się linie pola. Odsunął ich w bok, do jednego z mocnych magazynów otaczających lądowisko, i wreszcie postawił na ziemi.
Tłum pasażerów opuścił wymalowane w ciepłe barwy wnętrze dworca. Moon czuła, jak cierpną jej nogi od ciążenia obcej planety… albo złego krążenia. Sztuczna grawitacja kosmicznego miasta była niższa od tej, do której przywykła, tają przewyższała. Nogi uginały się pod nią, choć szła uważnie.
Na powierzchni planety dopiero świtało, powietrze było nadal chłodne. Elsevier roztarta ramiona, Moon bez sprzeciwu założyła bordową suknię i pas. Na Kharemough dbano o przyzwoitość i Elsevier ostrzegła ją, że swobodne obyczaje Targu Złodziei nie sięgają ziemi. Na wschodzie słońce rozwijało się jak kwiat, nad nimi niebo nadal było czarne i bezgwiezdne… Gdy spojrzała w górę, ujrzany widok zaparł jej dech. Ciemność przesłaniały lekkie, poskręcane sztandary zieleni i różu, żółci i złota, lodowatego błękitu; wzdymające się wstęgi tęczy i skrzące się bielą promienie koronowały zaczarowany kraj.
— Spójrz na to, Silky — rzuciła w sandhi Elsevier, patrząc w ślad za Moon. W jej słowach nie było pochwały. — To haniebne.
— Możecie to powtórzyć, obywatelko — skinął ze wstrętem głową w hełmie jeden z trójki przybyłych wraz z nimi pasażerów, którzy obok czekali na taksówkę. — Zanieczyszczenie — chyba nie ma jutra. Na bogów, krąży tam cała flota wyrzucanego śmiecia. Jak mogą od nas wymagać, byśmy wykonywali naszą pracę. To już nie kontrola ruchu, lecz wyścigi w rozwalaniu.
— SN… — w tej trójce była kobieta, roześmiała się lekko i nie całkiem radośnie poklepała kolegę po okrytym mundurem ramieniu. — Ci obywatele nie są stąd — powiedziała ze znaczącym uniesieniem brwi. — Nie powinniśmy ich zanudzać naszymi drobnymi skargami, prawda?
— Tak, staruszku — zakołysał się trzeci hełm. — Naprawdę potrzebny ci ten urlop. Zaczynasz gadać jak biopurysta.
SN zatknął ręce za pas, wyglądał na zmartwionego.
— Co złego z tym niebem? — Moon niechętnie opuściła wzrok. — Pełno na nim świateł. — Jak powinno być. — Jest piękne.
Pierwszy z obcych spojrzał na nią, skrzywiony, potem uśmiechnął się wbrew sobie. Pokręcił głową bardziej z żalem niż gniewem.
— Niewiedza jest błogosławieństwem, obywatelko. Cieszcie się, że nie jesteście Kharemoughi. — Przed nimi stanął statek powietrzny i miejscowi wsiedli.
— Witamy na Kharemough — powiedział Cress po tiamatańsku — gdzie bogowie mówią w sandhi. — Uśmiechnął się do niej.
Elsevier zatrzymała następną taksówkę; Nietech za sterami spojrzał na nich z lekkim zdziwieniem, gdy poprosiła o lot do posiadłości KR Aspundtha. Wyciągnęła piękną rękę, pokazując mu noszony na kciuku sygnet z rubinem. Kharemoughi bez słowa odwrócił się do sterów i zaczął okrążać obwód lądowiska.
— Co złego z niebem? — spytała Moon, wyglądając przez kopułę taksówki, rozjaśniało się, jutrzenka blakła w świetle dnia.
— Zanieczyszczenie przemysłowe — powiedziała spokojnie Elsevier. — “Czy jesteśmy skazani na wieczne powtarzanie błędów naszych przodków? Czy historia jest dziedziczna, czy też wymuszają środowisko?”
— Ładnie powiedziane — stwierdził Cress, odwracając się ze swego miejsca obok pilota.
— Słowa TJ. — Elsevier odegnała komplement jak komara. — Kharemough był dość dobrze rozwinięty nawet po rozpadnięciu się Starego Imperium. Zachował swój przemysł, choć tak jak wszędzie, odcięcie od międzygwiezdnego handlu wywołało tu wielką biedę. Nauczono się w końcu wyrabiać towary na własne potrzeby, lecz sposobami prymitywniejszymi i znacznie bardziej rozrzutnymi. Po tysiącleciu planeta niemal uległa zniszczeniu, uratowało ją przeniesienie zakładów w kosmos. Teraz jednak stare kłopoty zastąpiły nowe — na razie mniej poważne, lecz kto wie, czym się okażą dla przyszłych pokoleń? Przyczyna i skutek, nie ma przed tym ucieczki.
Moon dotknęła tatuażu ukrytego pod emaliowanym kołnierzem, spojrzała na leżące w dole morze zielonych liści. Patrząc w dół, odsunęła się od siedzącego obok Silky'ego. Wiedziała, że obawia się jej dotyku, sama też skrywała wstręt, jaki w niej budził lśniącą obcością. Lecieli nad i przez wąskie pasmo miasta, składającego się przeważnie, jak jej się zdawało, z magazynów i składów wszelkich możliwych rodzajów, które jeszcze nie obudziły się do życia. Innych budynków było mało. Teraz unosili się nad otwartą zalesioną przestrzenią, w której znajdowały się małe parkowe polany z prywatnymi domami.
— Elsie, mówiłaś chyba, że jest tu nadal za wielu ludzi, a nie są tak stłoczeni jak wyspiarze.
— Są, moja droga — lecz tylu ich pracuje w kosmosie, że mieszkańcy powierzchni mają dla siebie miejsca, ile chcą i na ile ich stać. Gromadzą się wokół takich ośrodków jak ten, który właśnie opuściliśmy. Im kto bogatszy, tym dalej od niego mieszka. KR ma do pokonania kawał drogi.
— Jest więc bogaty?
— Bogaty? — zachichotała Elsevier. — Och, obrzydliwie bogaty… Wszystko powinno należeć do starszego TJ, został jednak potępiony i pozbawiony pozycji w karze za skandaliczne zachowanie. Jestem pewna, że zrobił to celowo, gardził całym systemem kastowym. W przeciwieństwie do KR, który zawsze popierał status quo. Obaj nawet ze sobą nie rozmawiali.
— Dlaczego więc miałby się z nami zobaczyć? — Spytała z niepokojem Moon.
— Spotka się z nami, nie bój się. — Na jej twarzy znów pojawił się tajemniczy uśmiech. — Nie myśl o nim źle, to bardzo dobry człowiek, po prostu uznaje inne wartości.
— Wszyscy Kharemoughi są nietolerancyjni — powiedział Cress. — Różnią się tylko przedmiotem swej nietolerancji.
— KR przybył na pogrzeb TJ i powiedział mi, że wie, iż wszystko, co ma, zawdzięcza jemu. Dodał też, że jeśli będę czegoś potrzebować, wystarczy, jak go poproszę.
— Jak zmarł TJ? — zapytała z wahaniem Moon.
— Na serce. Przejście przez Czarne Wrota jest wysiłkiem dla ciała człowieka, zwłaszcza serca. Obciążają je także rozczarowania. — Rozejrzała się wokół na zieleń i zakurzoną czerwień pofałdowanego, zalesionego kraju. Nad drzewami wystawały ogromne guzy szarych skał, niby grube, pękate paluchy, do ich szczytów i boków kleiły się ryzykownie domy. — Było to bardzo nagłe. Mam nadzieję, że też zostanę zaskoczona.
Znowu opadali, na teren wielkiej posiadłości. Mijali malowidło złożone z klombów wspaniałych kwiatów, krzewów nasiadujących dziwne postacie, kruchych altan otoczonych labiryntami z żywopłotów. Pilot wysadził ich na wybrukowanym tarasie przed głównym budynkiem mającym wielkość hali zebrań. Wszystkie jego obłości, garby i łagodne ściany pokrywały pnącza. Dom miał wiele okien, przeważnie wypełnionych kolorowymi szybami powtarzającymi kształty i barwy wspaniałego ogrodu. Przyglądająca się z podziwem Moon zauważyła, jak zaczynają się otwierać wielkie, pokryte freskami drzwi.
— Obywatele, czy mam zaczekać? — Pilot przerzucił rękę przez oparcie swego fotela, patrząc na nich sceptycznie.
— To niepotrzebne. — Elsevier chłodno przekazała mu należność z karty kredytowej. Moon wysiadła z innymi.
— Niezłe miejsce na dzień na wsi — przeciągnął się Cress.
— Wiele. — Silky obrócił się wolno, przypatrując się rzędom ogrodów.
Elsevier poprowadziła ich do drzwi. Czekała tam na nich pełna godności kobieta w średnim wieku, mająca blade szramy i srebrne kółko w jednym nozdrzu. Ubrana była w prostą białą szatę przepasaną szeroką szarfą, nabijaną ciężką turkusową biżuterią.
— Ciocia Elsevier, co za niespodzianka! — Moon nie była pewna, czy łaskawy uśmiech, którym obdarzyła wszystkich, nie był jedynie przylepiony do warg.
— Żadne zaskoczenie — mruknęła Elsevier. — Jednym z wynalazków, które przyniosły memu teściowi fortunę, był układ elektronicznie prześwietlający dzwoniących… Witajcie, droga ALV — powiedziała w sandhi. — To miłe, że nasze odwiedziny się nałożyły. Przywiozłam ze sobą gościa. — Dotknęła ramienia Moon. — Mam nadzieję, że wasz ojciec ma się dobrze. — Moon zauważyła, że nie użyła rodzinnego twój.
— Znakomicie, dziękuję, teraz jednak konsultuje się z nim fizyk Darjeeng-eshkrad. — Wprowadziła ich do chłodnego wnętrza i zamknęła drzwi. Światło wpadające z obu stron przez barwne szklane tafle rozbijało wrażenia Moon, osłabiało jej nagłe poczucie niespoistości grupki. — Postaram się, by było wam wygodnie, dopóki nie skończy. — Wskazała na salę. Moon zauważyła, że ma długie, rzeźbione paznokcie.
Przez szereg wznoszących się pokoi doszli do ostatniego, jego szerokie barwne okna wychodziły na malowane ogrody. ALV wcisnęła kilka klawiszy na płytce wstawionej w drzwi; wielkie malowidło z kilkoma Kharemoughi ucztującymi pod drzewami zmieniło się w ekran trójwymiarowego telewizora, pełen spierających się ludzi. Skinęła w stronę stosów czerwonych i purpurowych poduch oraz oaz niskich drewnianych stolików, pokrytych złotem i ametystem.
— Proszę tutaj. Serwo tu i na zewnątrz… będą na wasze usługi. Mam nadzieję, że mi teraz wybaczycie. Tkwię nad zestawieniami podatkowymi Ojca, to straszna robota. Dołączy do was, gdy tylko będzie mógł. — Zostawiła ich samych z dyskutantami na ścianie.
Cress założył ręce, sapiąc z oburzenia.
— “Czujcie się jak w domu, ukradnijcie trochę sreber.” Więzy rodzinne nic nie znaczą na Wielkiej Niebieskiej. Wszyscy moi rodzice…
— Zostaw, Cress. — Elsevier pokiwała nad nim głową. — Zaledwie dwa razy spotkałam tę dziewczynę… kobietę — raz, gdy miała osiem lat, drugi na pogrzebie TJ. W tym czasie nie słyszała o nas zbyt wiele dobrego. Wiesz też, co dobrze urodzeni myślą o… — Spojrzała na siebie — …o mieszanych małżeństwach.
Z kolei Cress pokiwał głową i szturchnął sandałem nogę stołu.
— Piękna robota, Elsie — powiedział głośno. — Moglibyśmy dostać ze cztery cyfry za parę z tych kamyków.
Syknęła karcąco.
— Opanuj się. Moon?
Zaskoczona dziewczyna odwróciła się od okna.
— Czyż nie mówiłam ci, że jest tu pięknie?
Moon przytaknęła z uśmiechem, nie znajdowała słów pochwały.
— Jak sądzisz, czy mogłabyś tu zostać i być sybillą?
Moon przestała się uśmiechać. Pokręciła głową, wróciła wolno do pokoju i usiadła na stosie poduszek. Elsevier śledziła ją wzrokiem, lecz bez wzajemności. Nie mogę odpowiedzieć na żadne pytanie! Gdy Elsevier usiadła obok, zmieniła temat, wskazując na ekran.
— Czemu są tacy rozgniewani?
Elsevier przyjrzała się bacznie gestykulującym mówcom.
— To przecież stary PN Singalu, polityczny przywódca Bezklasowych. Niech mnie, nie wiedziałam, że jeszcze żyje. To debata parlamentarna; tam stoi tłumacz, a więc ten nerwowy młody dandys musi być dobrze urodzonym. Jak wiesz, nie mogą rozmawiać ze sobą bezpośrednio.
— Myślałam, że Bezklasowi nie mają żadnych praw. — Moon patrzyła na obu mężczyzn piorunujących się wzrokiem ze swych podwyższeń, ponad ogoloną głową mówiącego monotonnym głosem tłumacza. Wpadali sobie w słowo, podczas gdy on powtarzał to, co już słyszeli. Moon nie potrafiła ich odróżnić, zastanawiała się, jak poznają, który z nich stoi niżej.
— Och, mają pewne, łącznie z prawem do przedstawicielstwa. Po prostu nie wolno im niczego, czego im wyraźnie nie przyznano. Nie mają też tylu przedstawicieli, by mogli zmieniać prawo. Choć stale próbują.
— Jak w ogóle może u nich działać rząd? Myślałam, że premier jest w kosmosie.
— Ten znajduje się na zupełnie innym poziomie — machnęła ręką Elsevier. — On i Zgromadzenie reprezentują Kharemough, lecz z czasów, kiedy ta planeta zetknęła się po raz pierwszy z innymi, tworzącymi teraz Hegemonię. Kharemough uważał, że za pomocą Czarnych Wrót odbuduje cząstkę Starego Imperium, lecz w gruncie rzeczy nie zbliżył się nawet do jego osiągnięć technicznych. Z czasem planeta przekonała się, że bez napędu szybszego od światła nie może praktycznie władać podległymi jej światami. Jej marzenia o panowaniu utonęły w odmętach kosmosu i dopóki nie odtworzy napędu gwiezdnego, musi się zadowalać dominacją gospodarczą, i to taką tylko, jaką dopuści reszta Hegemonii. Premier i jego podróżujący dwór są jednak jak na początku symbolem jedności, choć nie jedności imperium. Wędrują od planety do planety, przyjmując hołd jako faktyczni bogowie — na pozór wieczni, chronieni od starzenia się kosmosu dylatacją czasu i wodą życia.
— Wszędzie są chętnie przyjmowani, bo ironicznie, to tylko nieszkodliwa fantazja. — Głosy dyskutantów i spory za nimi narastały w czasie słów Elsevier; jej zaskakujące zamilknięcie zbiegło się z nagłą ciszą, która zapadła nagle o pół kontynentu stąd, w sali rządu.
Moon spostrzegła wyraz zaskoczenia, który pojawił się na zniszczonej twarzy starca… i dziwnego niedowierzania na obliczu aroganckiego młodego Techa. Nawet tłumacz się zmieszał, usiadł między nimi z otwartymi ustami, rozglądając się na boki.
— Co? — spytała, a zaraz potem Cress.
— Nie zaczekał; nie zaczekał na tłumacza! — Elsevier złapała się za policzki z krzykiem zadowolenia. — Och, spójrzcie na tego starca! Całe życie pracował na taką chwilę, wiedząc, że nigdy nie nastąpi… A teraz nadeszła. — W sali narastał szum, młody Tech odwrócił się i wyszedł poza zasięg kamer jakby w transie. Jego miejsce zajął przywołujący wszystkich do porządku człowiek w szarym stroju i opończy władzy.
— Co się stało? — Moon pochyliła się, aż zadrżały jej kolana.
— Tech się zapomniał — sapnęła Elsevier. — Zwrócił się bezpośrednio do Singalu — jak do równego sobie — a nie poprzez tłumacza. Na oczach milionów świadków!
— Nie rozumiem.
— Singalu jest teraz Technikiem! — roześmiała się Elsevier. — Na Kharemough można poprawić swą pozycję w jeden tylko sposób, gdy ktoś o wyższej pozycji podciągnie stojącego niżej, zwracając się do niego przy świadkach jak do równego. Tak właśnie się stało.
— A gdyby uczynił tak Singalu? Czy Tech stałby się Pozaklasowy? — Moon patrzyła na żylastego starca trzymającego się kurczowo mównicy, nie wstydzącego się łez, uśmiechającego się pomimo nich. Poczuła, jak coś ściska jej gardło, obok Elsevier wycierała oczy.
— Och nie, Tech kazałby go aresztować… — Elsevier przerwała, gdy człowiek w szarym stroju podszedł do Singalu i objął go sztywno, składając cicho gratulacje. — Och, gdyby TJ mógł to widzieć, podzielić tę…
— Czy podzieliłby również smutniejszą chwilę, gdy młody sprawca tego wszystkiego wróci wieczorem do domu i zażyje truciznę?
— KR? — Wszyscy odwrócili się w stronę drzwi. Moon ujrzała wysokiego niegdyś mężczyznę, przytłoczonego teraz brzemieniem lat — choć Kharemoughi bardziej umiejętnie odsuwali starość niż inni ludzie, nie posiadający wody życia. Zamrugała i spojrzała ponownie, lecz nadal widziała brązowe plamy na skórze, a luźny kaftan nie był w stanie przesłonić wszystkich oznak wieku. Ale to przecież młodszy brat TJ… jak mógł się tak strasznie postarzeć?
— Tak, KR. — Elsevier usiadła ponownie, układając spódnicę. — Tę chwilę też by podzielił. Mimo iż młody głupiec jest sam sobie winny; mimo iż o wiele za lekko bierzecie zasadę “lepsza śmierć niż hańba”. A czy wy podzielacie radość starego Singalu? — Również do Aspundtha zwracała się z dystansem, przez wy, a nie rodzinne ty.
Uśmiechnął się, niemal dobrodusznie.
— Tak, podzielam. Mimo wieku jest ciągle sprytny i zdolny — co jest jeszcze jednym dowodem, iż nasz system wyławia osoby z inteligencją i inicjatywą, wbrew temu co robił TJ, próbując go wywrócić do góry nogami poprzez podciąganie każdego nisko urodzonego, który się do niego uśmiechnął.
— KR, jak możecie tak mówić? Wiecie, że dobrze urodzeni strzegą swej czystości jak dziewictwa! Nikt nie podciągnął waszego ojca, jednego z najbardziej błyskotliwych umysłów swego pokolenia.
— Ale mnie podciągnięto. — Łaskawie wzruszył ramionami. — Mój ojciec był zadowolony, wiedział, że kiedyś to nastąpi.
— Gdy zgromadzi w banku dość kredytów, by zapłacić za adopcję przez jakiś szacownych przodków — powiedział Cress.
Twarz Aspundtha pozostała spokojna, Moon odgadła, że nie mówi po tiamatańsku.
— Nasze społeczeństwo jest zorganizowane w sposób wielce naukowy, doskonale przystosowany do technicznych skłonności. I ten sposób działa — wydźwignął nas z chaosu epoki przedkosmicznej. Dał tysiąc lat ciągłego postępu.
— Raczej stagnacji — skrzywiła się Elsevier.
Machnął z oburzeniem ręką.
— Jak możesz tak mówić, mieszkając na najwyżej rozwiniętej planecie Hegemonii?
— Rozwiniętej technicznie. Pod względem społecznym niewiele przewyższacie Ondinee.
— Dlaczego mam wrażenie, że już to słyszałem? — westchnął.
Elsevier uniosła ręce.
— Wybaczcie, KR… nie przybyłam tu, by spierać się o politykę, byłoby to stratą czasu waszego i mojego. Zwracam się do innych waszych zdolności; przyprowadziłam kogoś, komu potrzebna jest wasza pomoc. — Wstała z poduch, pociągając za sobą Moon.
Dziewczyna stała sztywno, patrząc na podchodzącego na powłóczących nogach KR Aspundtha, przyglądając się zawieszonej na jego piersi koniczynce.
— Sybilla! To niemożliwe!
Zatrzymał się i kiwnął głową z powagą.
— Pytaj, a odpowiem.
Elsevier podniosła dłonie i odpięła emaliowany kołnierz, pozwoliła mu opaść z gardła Moon, odsłaniając tatuaż.
— Wasza siostra duchowa. Ma na imię Moon.
Moon zasłoniła szyję rękoma, odwróciła się, skrywając oznakę zawiedzionego natchnienia, jakby stanęła przed nim nago. Ale Elsevier odwróciła ją stanowczo, uniosła brodę, aż znowu spojrzała mu w oczy.
— Zaszczycacie mój dom. — Aspundth pochylił przed nią głowę. — Wybaczcie, jeśli rozczarowałem was swym zachowaniem i żałujecie, iż tu przybyliście.
— Nie. — Moon zdołała się opanować, odpowiedziała w niezdarnym sandhi. — Nie rozczarowaliście. Nie… nie jestem sybillą. Nie tu, to nie moja planeta.
— Naszych wizji nie ogranicza czas ani przestrzeń; zawdzięczamy to cudowi nauki Starego Imperium. — Podszedł bliżej, wpatrując się cały czas w jej twarz. — Możemy odpowiadać wszędzie i zawsze… Ale ty nie. Próbowałaś i nie udało ci się. — Stanął przed nią, patrząc spokojnie w jej zdumione oczy. — To łatwo poznać bez żadnego wewnętrznego wglądu. Ale dlaczego? Na to pytanie musisz mi odpowiedzieć. Usiądź teraz i powiedz, skąd przybyłaś. — Opadł na poduszki, opierając się przy tym o stolik.
Moon usiadła i spojrzała na niego poprzez stół, Elsevier dopełniła krąg wraz z Silkym i Cressem.
— Przybyłam z Tiamat.
— Tiamat!
Kiwnęła głową.
— A teraz Pani nie przemawia przeze mnie, bo porzuciłam mego… nie dotrzymałam obietnicy.
— “Pani”? — Spojrzał na Elsevier.
— Matka Morza, bogini. Może lepiej wyjaśnię, jak się tu znalazła. — Złączyła dłonie, pochyliła się i opowiedziała. Moon zobaczyła, jak pogłębia się zmarszczka pomiędzy białymi brwiami Aspundtha, lecz Elsevier nie patrzyła na jego twarz. — Nie mogliśmy jej odwieźć, a potrzebowaliśmy astrogatora, by pokonać Czarne Wrota. Ponieważ Moon jest sybillą, wykorzystałam ją — z lekkim naciskiem na wykorzystałam. — Dopiero co została sybillą, a potem nie mogła wejść w Przekaz. — Łączyła i splatała palce.
W drzwiach pojawił się bardzo błyszczący mechaniczny sługa, podszedł do Aspundtha z tacą pełną wysokich szklanek. Na kiwnięcie pana postawił je na stole.
— Czy potrzeba coś jeszcze, proszę pana?
— Nie. — Odegnał go niecierpliwym ruchem ręki. — Czyżbyś zmusiła ją nie przygotowaną do Przekazu trwającego godziny? Bogowie, takiego nieodpowiedzialnego postępowania można się było spodziewać po TJ! To cud, że nie jest teraz rośliną.
— A co innego mogli zrobić? — wtrącił się rozzłoszczony Cress. — Oddać się w ręce Sinych? Pozwolić mi umrzeć?
Aspundth spojrzał na niego bez wyrazu.
— Uważacie jej zdrowie za dobrą cenę.
Wzrok Cressa spoczął na koniczynce na piersi Aspundtha, przesunął się na wytatuowane gardło Moon, lecz nie na jej oczy. Pokręcił głową.
— Tak. — Moon spojrzała, jak twarz Cressa rozluźniła się na te słowa. — To był mój obowiązek. Ale okazałam się za słaba. — Pociągnęła ze stojącej przed nią wysokiej, oszronionej szklanki; brzoskwiniowej barwy napój zamusował jej w ustach, wywołał łzy.
— Skoro tak, uważam cię za człowieka o najsilniejszym umyśle — albo największym szczęściu — spośród wszystkich, jakich znam.
— Mnie? — Moon splotła ręce na kojącej chłodem szklance. — Kiedy więc przestanę się obawiać powrotu do ciemności? Ciągle czuję, że Przekaz to… to jakby umieranie od środka! — Pociągnęła nowy łyk, aż zasnuły się jej oczy. — Nienawidzę ciemności !
— Tak, wiem. — Aspundth przez chwilę siedział cicho. — Elsevier, czy możesz tłumaczyć? Bardzo mi zależy, by Moon dobrze zrozumiała każde słowo.
Elsevier przytaknęła i zaczęła powtarzać po tiamatańsku słowa Aspundtha.
— Tiamat jest… zacofany. Czy wiesz, dokąd trafiasz, gdy znajdujesz się w ciemności? Czy rozumiesz, dlaczego niekiedy widzisz inne światy? — Po zakończeniu tłumaczenia Elsevier pokręciła głową i szepnęła do Aspundtha: — To dlatego ją do was sprowadziłam.
Moon spojrzała na okno, szukając nieba.
— Pani wybiera…
— Ach. Na waszym świecie przyczyną jest bogini, a przynajmniej zawsze w to wierzyliście. Co byś pomyślała, gdybym ci powiedział, że twoje wizje nie są darem bogów, lecz dziedzictwem Starego Imperium?
Moon poczuła, jak wstrzymuje oddech, i szybko go wypuściła.
— Tak! To znaczy… spodziewałam się tego. Wszyscy tu wiedzą, że jestem sybillą; ale skąd? Ty jesteś sybillą, a nigdy nie słyszałeś o Pani. — Już dawno temu przestała rozumieć Matkę Morza dosłownie, jako piękną kobietę o włosach z wodorostów, odzianą w pianę, wznoszącą się z fal w powożonej przez mery muszli. Nawet bezkształtna, podstawowa siła, której dotyk czuła niekiedy w swej duszy, nie zawierała w sobie nic z Niej. Jeśli w ogóle czuła cokolwiek, poza własnym pragnieniem odczucia…
— Wy, pozaziemcy, macie tylu bogów. — Utrata i zmiana zbyt ją oszołomiła, by dotarł do niej jeszcze jeden cios. — Dlaczego jest ich tak wielu?
— Bo jest tyle światów; każdy ma co najmniej jednego, a zwykle wielu. “Moi bogowie czy twoi”, powiadają: “kto wie, którzy są prawdziwi?” Dla pewności czcimy ich wszystkich.
— Jak jednak Stare Imperium mogło umieścić wszędzie sybille? To byli przecież ludzie, a nie bogowie?
— Byli. — Sięgnął po stojącą na środku stołu wazę z owocami w cukrze. — Choć mieli potęgę niemal boską. Potrafili podróżować bezpośrednio między planetami, w ciągu tygodni czy miesięcy, a nie lat, mieli nadświetlną komunikację i napęd gwiezdny. A mimo to Imperium się w końcu rozpadło… nawet oni przecenili swe możliwości, a przynajmniej tak sądzimy. Jednakże w czasie schyłku Imperium grupa wybitnych, pozbawionych egoizmu ludzi stworzyła magazyn, bank danych dotyczących stanu wiedzy o wszystkich obszarach nauki. Mieli nadzieję, że zgromadziwszy wszystkie odkrycia ludzkości w jednym, niezniszczalnym miejscu, osłabią zbliżające się załamanie ich cywilizacji, przyspieszą znacznie jej odbudowę. A ponieważ rozumieli, iż rozpad techniczny może na wielu światach okazać się całkowity, opracowali najprostszy środek dostępu do swego banku danych — wykorzystujący ludzi. Sybille, które mogą przekazywać swą chłonność bezpośrednio wybranym przez nie następcom, za pośrednictwem krwi.
Moon dotknęła palcami blizny na przegubie.
— Ale… jak czyjaś krew może pokazać, co mieści się w… w maszynie na jakiejś innej planecie? Nie wierzę w to!
— Nazwij to boskim zakażeniem. Wiesz, co to jest zakażenie?
Przytaknęła.
— Gdy ktoś jest chory, trzymamy się od niego z dala.
— Dokładnie. “Zakażenie” sybilli jest chorobą stworzoną przez ludzi, osiągnięciem biotechnicznym tak złożonym, że dopiero zaczęliśmy odsłaniać jego tajemnice. Wywołuje ono, a może wszczepia, pewne zmiany w tkance mózgu, dzięki którym sybilla może odbierać komunikaty przekazywane z szybkością nadświetlną. Staje się odbiorcą i nadawcą. Łączy się bezpośrednio z pierwotnym źródłem danych. To tam trafiasz, gdy zapadasz się w pustkę. Gubisz się nie w kosmosie, lecz w obwodach komputera. A czasami porozumiewasz się z sybillami przebywającymi na innych planetach, które znają odpowiedzi na pytania, jakich Stare Imperium nigdy nie zadawało. — Stuknął się z nią szklanką z zachęcającym uśmiechem. — Suszy mnie od tej gadaniny.
Moon patrzyła, jak koniczynka chwieje się na tle bogatej, przetykanej złotą nitką brązowej szaty; zobaczyła, jak jej obraca się cicho, opuszczona, zawieszona na haczyku w klimatyzowanym pokoju krążącym gdzieś wysoko.
— Czy od tego zakażenia inni szaleją? Śmierć za zabicie sybilli… śmierć za pokochanie sybilli… — przerwała, dotykając zimnych kamieni na krawędziach stołu.
Uniósł brwi.
— Tak mówią na Tiamat? Też znamy to przysłowie; choć nie rozumiemy go już dosłownie. Tak, dla niektórych ludzi zakażenie tą “chorobą” kończy się szaleństwem. Sybille są wybierane dla cech swego charakteru, jedną z nich jest równowaga emocjonalna… a krew sybilli może oczywiście przenosić chorobę. Także ślina, lecz powoduje zakażenie tylko w przypadku zetknięcia się z otwartą raną. Przy zachowaniu pewnej ostrożności nie jest prawdą “śmierć za pokochanie sybilli”, bo inaczej nie spotkalibyście dzisiaj mej córki. Przypuszczam, że wszczepiono ten przesąd, by chronić sybille w mniej cywilizowanych społecznościach. Symbol, który nosimy, trójlistna koniczynka, oznacza skażenie biologiczne; to jeden z najstarszych symboli znanych ludzkości.
Nic już jednak nie słyszała.
— Nie jest prawdą “śmierć za pokochanie sybilli”? A więc Sparks… nie musimy żyć osobno. Możemy być razem! Elsevier! — Moon szarpała starą kobietą. — Dziękuję ci! Dziękuję za przyprowadzenie mnie tutaj, ocaliłaś mi życie. Nie ma niczego między piaskiem a niebem, czego bym dla ciebie nie zrobiła!
— Co się dzieje? — Oszołomiony Aspundth oparł głowę na dłoni. — Kim jest ten Sparks? Chodzi o miłość?
Elsevier odsunęła Moon na odległość ramion i łagodnie przytrzymała.
— Och, Moon, drogie dziecko — powiedziała z niewytłumaczalnym żalem. — Nie chciałabym zmuszać cię do spełnienia tej obietnicy.
Moon patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
— Zaprzysięgliśmy…
— To rodzaj ich małżeństwa — mruknęła Elsevier.
— Odszedł, gdy zostałam sybillą. Ale teraz, gdy wrócę do niego, powiem mu…
— Wrócę? Na Tiamat? — wyprostował się Aspundth.
— Moon — powiedziała Elsevier — nie możesz wrócić.
— Wiem, wiem, że muszę zaczekać, aż…
— Moon, wysłuchaj jej! — krzyknął Cress. Wściekłość, z jaką się odezwał, zaparła jej dech.
— Co? — Oklapła w objęciach Elsevier, mrugając ciągle. — Powiedziałaś, że będziemy mogli…
— Moon, nigdy nie powrócimy na Tiamat. Nigdy nie zamierzaliśmy, nie możemy. Ty też nie możesz. — Elsevier drżały wargi. — Skłamałam ci. — Odwróciła wzrok, szukając łagodniejszych słów na powiedzenie tego i nie znajdując. — Wszystko było wielkim kłamstwem. Przepraszam. — Puściła ramiona Moon.
— Ale dlaczego? — Moon bezmyślnie układała włosy, których kosmyki zasłaniały jej twarz niby pajęczyna. — Dlaczego?
— Bo jest już za późno. Wrota Tiamat się zamykają, stają zbyt niepewne, by taki mały statek jak nasz mógł pokonać je bezpiecznie. Nie… miesiące minęły, odkąd opuściliśmy Tiamat. To już ponad dwa lata. Równie długo potrwałby powrót.
— Kłamstwo! Nie lecieliśmy lata. — Moon opadła na kolana, gdy objęło ją zrozumienie. — Dlaczego mi to robisz?
— Bo powinnam była uczynić to na początku. — Elsevier zasłoniła oczy. Cress mówił coś szybko Aspundthowi w sandhi.
— Nie skłamała, Moon. — Aspundh odchylił się, nieświadomie oddzielając się od nich. Elsevier zaczęła głucho tłumaczyć jego słowa. — Czas na statku płynie inaczej niż na zewnątrz. Wolniej. Spójrz na mnie i na Elsevier i zwróć uwagę, że jestem wiele lat młodszy od TJ. Moon, gdybyś teraz wróciła na Tiamat, znalazłabyś się tam po niemal pięciu latach.
— Nie… nie, nie! — Wstała z trudem, wyrwała się Cressowi, który próbował jej pomóc. Podeszła do okna, patrząc na ogrody i niebo z czołem przyciśniętym mocno do szyby. Jej oddech pokrywał szkło ulotną mgiełką, przesłaniając jej widok. — Nie zostanę tutaj. Nie możecie mnie tu zatrzymać! — Zacisnęła pięści, walnęła nimi w okno. — Jak mogłaś mi to zrobić, skoro wiedziałaś? — Odwróciła się rozwścieczona. — Ufałam ci! Do diabła z twoim statkiem, do diabła z wszystkimi waszymi bogami!
Aspundth stał teraz obok niskiego stolika; przeszedł powoli przez pokój.
— Spójrz na nich, Moon — powiedział spokojnie, niemal pogodnie. — Spójrz na ich twarze i powiedz, czy chcieli zniszczyć twe życie.
Niechętnie zwróciła oczy na trójkę siedzącą nadal przy stole — jedna twarz była nieodgadniona, jedna schylona ze wstydu, jedna błyszczała od gorzkich łez. Nie odpowiedziała, lecz to wystarczyło. Zaprowadził ją z powrotem na miejsce.
— Moon, zrozum proszę, uwierz mi… to dlatego że twoje szczęście tyle dla mnie znaczy, nie mogłam się zmusić do powiedzenia ci prawdy. — Głos Elsevier był cichy i słaby. — I dlatego że chciałam, byś została.
Moon stała w milczeniu, czuła, jak twarz ma sztywną i zimną niby maska. Elsevier odwróciła wzrok.
— Tak mi przykro.
— Wiem — Moon wydusiła te słowa z odrętwiałych warg. — Wiem o tym. Ale to niczego nie zmienia. — Usiadła miedzy poduchami, bezsilna, lecz ciągle niezdolna do wybaczenia.
— Zostało popełnione zło, bratowo — powiedział Aspundth. — Pozostaje pytanie — co zrobisz, by je odpłacić?
— Wszystko, co będzie w mojej mocy.
— Naszej mocy — dopowiedział Cress.
— To weź mnie do domu, Elsevier!
— Nie mogę. Wszystkie powody, jakie ci podałam, są prawdziwe. Jest za późno. Możemy jednak dać ci nowe życie.
— Nie chcę nowego życia. Chcę starego.
— Pięć lat, Moon — powiedział Cress. — Jak go odnajdziesz po pięciu latach?
— Nie wiem — złączyła pięści. — Muszę jednak wracać na Tiamat! To nie koniec. Czuję to, to nie koniec! — Coś zadrgało w głębiach jej umysłu; zabrzmiał odległy dzwoneczek. — Jeśli nie możecie mnie zabrać, musi być inny statek. Pomóżcie mi go odnaleźć…
— Też by cię nie zabrał. — Cress przesunął się między poduszkami. — To zakazane; skoro już opuściłaś Tiamat, prawo nie pozwala ci tam wrócić. Twoja planeta jest zamknięta.
— Nie mogą… — Poczuła jak rośnie w niej złość.
— Mogą, dziewczyno. — Aspundth wziął ją za rękę. — Powiedz mi tylko, co to znaczy “to nie koniec”? Skąd możesz wiedzieć?
— Nie… nie wiem. — Zakłopotana spuściła oczy.
— Pragniesz tylko, żeby to nie był koniec.
— Nie, wiem o tym! — Nagle znów była wojownicza. — Nie wiem tylko… skąd.
— Rozumiem. — Skrzywił się bardziej z lęku niż niechęci.
— Nie może — mruknął Cress, patrząc na niego. — Prawda?
— Czasem tak się zdarza. — Aspundh spojrzał ponuro. — Jesteśmy rękoma maszyny sybillowej. Czasami posługuje się nami dla własnych celów. Myślę, że powinniśmy przynajmniej spróbować dowiedzieć się, dlaczego jej wyjazd spowodował taką zmianę.
Spoczęły na nim pełne niewiary oczy Moon, tak jak i innych. Cress roześmiał się nerwowo.
— To znaczy, że maszyna działa na własną rękę? Dlaczego? Jak?
— To jeden ze wzorów, jakie stale próbujemy odtworzyć. Może być szalenie złożony, jak na pewno wiesz. Ale wszystko zdolne do pełnienia jej funkcji musi niewątpliwie posiadać rodzaj czucia.
Moon usiadła niecierpliwie, ledwo słuchając, ledwo rozumiejąc.
— Jak mogę się dowiedzieć — czy muszę wracać?
— Ty masz klucz, sybillo. Pozwól, że zapytam, a ty odpowiesz.
— Chcesz… Nie, nie mogę. Nie mogę — skrzywiła się.
Opadł na kolana, pogładził jej srebrne, proste włosy.
— No to ty pytaj, a ja odpowiem. Wejście… — Zamknął oczy, wchodząc w Przekaz.
Zaskoczona, zapytała na wpół świadomie:
— Powiedz mi co… co się stanie, jeśli ja, Moon Dawntreader, nigdy nie wrócę na Tiamat?
Patrzyła na jego oczy mrugające w nagłym zdumieniu, przeszukujące pokryte plamkami światła kąty pokoju, powracające na ich twarze, spoczywające na jej.
— Ty, Moon Dawntreader, sybillo, pytasz o to? Jesteś jedyna. Taka sama… lecz nie ta sama. Możesz być nią, możesz być Królową… Kochał ciebie; teraz kochają; taką samą, lecz nie tą samą. Wracaj — twoja strata jest raną czyniącą gorzkim dobre ciało w sercu Miasta… raną nie do wyleczenia… przeszłość stanie się nieustającą przyszłością, chyba że przełamiesz Zmianę… Koniec analizy. — Głowa Aspundtha opadła; długo opierał się o stół, nim zdołał ją unieść. — Jest tu chyba — noc — pociągnął ze szklanki. — Pokój jest pełen obcych twarzy…
Moon chwyciła swe naczynie, wypiła z niego, by pozbyć się ściskania w gardle. Kochał ciebie, lecz teraz kochają.
— Co powiedziałem? — Aspundh spojrzał na nią, patrząc znów wyraźnie, lecz twarz miał ściągniętą i zmęczoną.
Powiedziała mu zacinając się; pomogli inni.
— Ale nie rozumiem tego… — Nie rozumiem tego! Jak może kochać… Przygryzła wargi. Dłoń Elsevier spoczęła krótko i lekko na jej dłoni.
— “Możesz być Królową” — powiedział Aspundh. — “Twoja strata jest raną nie do wyleczenia.” Myślę, że twa intuicja była prawdziwa… masz ciągle nie wykonaną rolę w wielkiej sztuce. Powstała nierówność.
— Ale to już się stało — powiedziała powoli Elsevier. — Czy nie znaczy to, że tak miało być?
Uśmiechnął się, kręcąc głową.
— Nie będę udawał, że wiem. Jestem technokratą, a nie filozofem. Dzięki bogom, nie do mnie należy interpretacja. Od Moon zależy, czy to już koniec, czy nie.
Moon zesztywniała.
— To znaczy, że… mogłabym wrócić na Tiamat?
— Tak, chyba tak. Elsevier cię zabierze, jeśli nadal chcesz wracać.
— Ale powiedziałeś…
— KR, to niemożliwe!
— Jeśli wyruszycie natychmiast i użyjecie dostarczonych przeze mnie dostosowaczy, pokonacie bezpiecznie wrota, nim Tiamat zostanie całkowicie odcięty.
— Ale nie mamy astrogatora. — Nachyliła się Elsevier. — Cress nie odzyskał jeszcze sił.
— Macie astrogatora. — Poruszył oczyma.
Moon wstrzymała oddech, gdy spoczęły na niej oczy wszystkich.
— Nie!
— Nie, KR — skrzywiła się Elsevier. — Nie możesz jej prosić, by jeszcze raz odważyła się na coś takiego. Nie może, choćby nawet chciała.
— Może… jeśli pragnie dostatecznie mocno. — Aspundth dotknął swej koniczynki. — Mogę ci pomóc, Moon; tym razem nie musisz robić tego bez przygotowania. Jeśli chcesz powrotu do swego starego życia, bycia znów sybillą, możesz… musisz… to zrobić. Nie możemy stawić czoła wszystkim naszym nocnym koszmarom, musisz jednak sprostać temu, bo inaczej nigdy nie uwierzysz już w siebie. Nigdy nie wykorzystasz tkwiącego w tobie cennego daru; zawsze już będziesz nikim. — Ostry głos ją ubódł. Splótł dłonie i położył na stole.
Moon zamknęła oczy, całą ją pochłonęła ciemność. Ale to jeszcze nie koniec. Mam być czymś więcej! A on ma być ze mną. Nie można go utracić; to jeszcze nie koniec… Twarz Sparksa rozproszyła mrok jak wschodzące słońce. To prawda, musi to zrobić; a wtedy się dowie, czy ma dość sił, by rozwiązać każdy problem. Otworzyła oczy, potarła drżące ręce.
— Muszę spróbować. — Ujrzała żal rodzący się w ciemnoniebieskich oczach Elsevier — i rosnący z nim lęk. — Elsie, to dla mnie wszystko. Nie zawiodę cię.
— Oczywiście, że nie, moja droga. — Krótkie kiwnięcie, cień uśmiechu. — Dobrze, zrobimy to. Ale KR… — Spojrzała na niego. — Jak wrócimy bez niej?
Uśmiechnął się z tajemną winą.
— Z podrobionymi dokumentami, które też wam dostarczę. W chaosie ostatecznego opuszczania Tiamat nikt was nie wykryje, na pewno, nawet Silky'ego.
— Dlaczego, KR, ty skryty grzeszniku — roześmiała się słabo.
— Nie uważam tego za zabawne. Jeśli nauczę tę dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć sybilla, a potem wyślę ją na Tiamat, popełnię zdradę. Lecz postąpię zgodnie z prawem wyższym nawet niż Hegemonia.
— Wybacz. — Skarcona schyliła głowę. — Co z naszym statkiem?
— Stanie się odpowiednim pomnikiem w kosmosie, pomnikiem niemożliwych do spełnienia marzeń mego zmarłego brata. Powiedziałem ci, że nikomu się nie przydasz, Elsevier. Zrób to, a nigdy nie będziesz musiała szmuglować.
— Dziękuję. — W oczach zabłysła jej iskierka buntu. — I tak zamierzaliśmy zrezygnować, zrobilibyśmy to, gdyby ostatnia podróż nie okazała się taką całkowitą klęską. To stwarza mi dodatkową możliwość dostarczenia mimo wszystko naszych towarów.
Aspundth skrzywił się lekko.
Gdy inni zaczęli wstawać, Cress rozplótł z wielkim wysiłkiem swe nogi. Moon zerknęła na niego i spostrzegła, że patrzy na nią. Szybko odwrócił wzrok, spojrzał na Elsevier — uśmiechnęła się ponuro.
— A więc to pożegnanie, Elsie?
Moon wstała, pomogła mu się dźwignąć na nogi, gdy wśród osób zgromadzonych wokół stołu zapadła decyzja.
— Cress…
— Weź to za moją część spłaty długu, jaki mamy wobec ciebie, młoda pani. — Wzruszył ramionami.
Elsevier zwróciła się do Aspundtha, lecz Moon ujrzała, jak jego twarz tężeje w odmowie, nim padło pytanie.
— Bez trudu znajdzie inny statek; w waszym… interesie na pewno brakuje astrogatorów.
— KR, są przemytnicy i przemytnicy — powiedziała Elsevier.
— Sądzisz, że nie będą chcieli przyjąć na pokład człowieka znajdującego się na czarnej liście za morderstwo? — Aspundth spojrzał ironicznie.
Moon puściła rękaw Cressa.
— W samoobronie! — wybuchnął astrogator. — Tak jest w aktach, w samoobronie.
— KR, naćpany pasażer wyzwał go na pojedynek. Zabiłby go. Ale zasady nie uznają żadnych wyjątków… Naprawdę myślisz, że latałabym z mordercą?
— Nie mogę nawet zrozumieć, dlaczego wyszłaś za mego brata. — Aspundth westchnął w obronie. — Zgoda, Elsevier, choć niemal przeciągnęłaś strunę, wymuszając na mnie obietnicę. Chyba mam jakąś linię żeglugową, której przyda się astrogator.
— Naprawdę? Och, bogowie… — roześmiał się Cress, chwiejąc się jak trzcina. — Dziękuję, stary obywatelu! Nie pożałujecie tego. — Rzucił Elsevier długie, jasne spojrzenie pełne wdzięczności.
— Mam nadzieję — powiedział Aspundth, przechodząc obok Cressa do Moon. — Czy nie pożałuję tego, co ty zrobisz?
Ujrzała w jego oczach ponury obraz tego, czym byłby jej upadek, nie tylko dla niej, lecz i dla wszystkich innych.
— Nie.
Kiwnął głową.
— Zostań więc ze mną kilka dni, dopóki nie przygotują statku, a nauczę cię wszystkiego, co powinna wiedzieć sybilla.
— Zgoda — dotknęła gardła.
— KR, ona musi…
— Zatrzymuję ją tu dla jej dobra, Elsevier, i dla waszego. — Lekko uniósł głowę.
— Tak… oczywiście — uśmiechnęła się starsza kobieta. — Masz oczywiście rację. Moon… — Poklepała ją po dłoni, odwracając znów oczy. — No, mniejsza o to. Nieważne. — Podeszła do drzwi, nie odwróciła się i nie zobaczyła wyciągniętej ręki Moon. Silky ruszył za nią bez słowa.
— No — uśmiechnął się Cress, na wpół do niej, na wpół do swej nogi. — Życzę ci wiele szczęścia, młoda pani. “Możesz być Królową.” Będę wtedy opowiadał, że cię znam. — Wreszcie spojrzał jej w oczy. — Mam nadzieję, że go znajdziesz. Do widzenia. — Cofnął się, odwrócił i wyszedł.
Moon patrzyła w milczeniu na puste wejście, lecz nikt się w nim nie pokazał.
Moon siedziała sama na huśtawce w ogrodzie, wprawiając ją w ruch nogami. Nad nią śpiewało nocne niebo, setki oddzielnych tonów barw przekształcały się w jeden. Oparła głowę na poduszce, słuchając oczyma. Gdyby je zamknęła, usłyszałaby inną muzykę; słodkie akordy sztuki wokalnej Kharemoughi wpadające przez otwarte drzwi, nakładające się na nie świergotanie owadów w krzakach, ostre i gardłowe krzyki dziwnych stworzeń wędrujących po ścieżkach ogrodu.
Spędziła ten dzień tak jak poprzednie, powtarzając ćwiczenia szkolące jej umysł i ciało, wchłaniając taśmy nauczające, dostarczone jej przez KR Aspundtha, poznając wszystko, co Hegemonia wiedziała o sybillach, kim były, jak działały i co stanowiły dla ludności jej planet. Na tym świecie sybille kończyły specjalną szkołę, gdzie podczas nauki kontrolowania transów były chronione i otaczane opieką, tak jak ona sama, mniej starannie, była strzeżona przez Clavally i Danaquila Lu na samotnej wyspie pod innym niebem.
Oprócz jednak przestrzeganego rygorystycznie programu podstawowego, Aspundth i inne sybille Hegemonii dowiadywali się o złożonej sieci, której cząstkę stanowili, ogromnego zasięgu technicznego zaklęcia Starego Imperium, rzuconego przeciw zapadającemu zmrokowi. Rozumieli, że Miejsce Nicości leży w głębi maszyny znajdującej się na planecie, której nawet sybille nie potrafiły nazwać. Wiedza ta dawała im siłę znoszenia jego straszliwego nieistnienia, które niemal zniszczyło.
Uczyli się prawdziwej natury swej władzy; umiejętności nie tylko znoszenia ciężaru codziennego życia, ale i ulepszania go; wnoszenia większego wkładu do społecznego i technologicznego rozwoju swej planety, niż zdołałby największy nawet geniusz — bo mieli dostęp do nagromadzonych osiągnięć geniuszy z całej historii ludzkości… jeśli tylko ich ludy miały mądrość i chęć wykorzystania tej wiedzy.
Przekazywano im także wiedzę o charakterze ich niezwykłego “zakażenia”, uczono, jak je wykorzystywać, by bronić siebie przed krzywdą i chronić przed zagrożeniem tych, których kochali. Sybille mogły nawet rodzić dzieci. Sztuczny wirus nie przenikał barier ochronnych łożyska — przez co przychodziły na świat dzieci nie dziedziczące umiejętności matek, lecz mające większe od innych szansę na zostanie w przyszłości sybillami. Mieć dziecko… leżeć w ramionach jedynego, którego kiedykolwiek kochała, wiedzieć, że mogą być z sobą tak samo, jak zawsze…
Moon usiadła, wyrwana z marzeń przez kroki kogoś przemierzającego podwórko. Ale on teraz kocha kogoś innego. Bardziej niż odległość w czasie i przestrzeni zabolało ją wspomnienie rzeczy dzielącej ich teraz, przywołanej nagle widokiem nadchodzącego KR Aspundtha.
— Moon — uśmiechnął się na powitanie. — Czy pójdziemy na wieczorny spacer? — Codziennie przed nocą szli przez ogrody do małego budynku z marmurowymi kolumnami, znajdującego się w środku krzaczastego labiryntu, gdzie w urnach spoczywały prochy jego przodków. Kharemoughi czcili hierarchię bóstw, gładko przenosząc w niebiosa własne poglądy na społeczeństwo klasowe, przejęli też jako swoje panteony innych planet Hegemonii. Pierwszą warstwę tworzyli wielbieni przodkowie, których sukcesy lub niepowodzenia określały pozycję ich potomków. Aspundth składał pobożne hołdy własnym przodkom; Moon zastanawiała się, czy osiągnięcia ojca ułatwiały mu wiarę w jego boskość.
Wstała z huśtawki. Każdego wieczoru towarzyszyła mu w przechadzce i w odosobnieniu ogrodów omawiali sprawy, których nie zrozumiała do końca podczas dziennej nauki.
— Czy jest ci ciepło? Wiosenne wieczory bywają chłodne. Weź mój płaszcz.
— Nie, czuję się dobrze. — Pokręciła głową, buntując się potajemnie. Miała na sobie suknię bez rękawów, jaką wybrała na jednym z pokazów w trójwymiarze. Odnosiła wrażenie, że tych ludzi krępuje nawet widok nagiego ramienia. Nie lubiła być zmuszaną do noszenia więcej, niż chciała, dlatego nosiła mniej.
— Ach, ciężko cię wychować! — roześmiał się, skrzywiła się na to lekko. — Dzisiaj nie masz swego czarującego uśmiechu. Czy dlatego że musisz jutro wracać do portu gwiezdnego? — Zaczęli iść razem. Moon pilnowała się, by stawiać kroki równie wolno jak on.
— Częściowo. — Spojrzała na swe miękkie pantofle, wzory gładkich kamieni pod nogami. Silky całe godziny klęczałby na nich zafascynowany… Chętnie zobaczyłaby go znowu, chętniej niż Elsevier; uciekłaby z duszącej doskonałości sztucznego piękna tego świata. Wyczekiwała tych wieczornych przechadzek, podczas dnia KR był zajęty swymi interesami i jej naukę nadzorowała ALV, pilnując, by nikt nie wiedział o pobycie w domu ojca młodej dziewczyny o podejrzanej przeszłości. ALV traktowała ją z szacunkiem ze względu na koniczynkę na gardle, lecz sama jej obecność wystarczała, by Moon potykała się co krok, rozlewała napoje, biła naczynia. Bezlitosna przemądrzałość ALV sprawiała, że miała fatalną wymowę, pytania wydawały się niestosowne, a śmiech nie do pomyślenia. Ten świat bał się śmiać z siebie, tracić panowanie nad sobą, nad Hegemonią, nad Tiamat.
— Czy sądzisz, że trzeba ci więcej czasu? Uważam, że mógłbym cię nauczyć jeszcze paru rzeczy… a czasu niestety mamy mało.
— Wiem. — Zaskoczone zwierzę rozłożyło kryzę migoczących łusek i zasyczało na ich drodze. — Wiem, bardziej gotowa już nie będę. Ale co się stanie, jeśli nigdy nie przygotuję się dostatecznie? — Czuła, jak wraz z poznawaniem prawdy powoli zmienia się jej wiara w siebie, w noszony przez nią tatuaż koniczynki, w symbolizującą ją moc. Ciągle jednak nie była w stanie wejść w Przekaz, paraliżował ją strach, iż porażka teraz byłaby porażką na zawsze.
— Będziesz gotowa — uśmiechnął się — bo musisz być.
Zdołała odwzajemnić uśmiech, gdy zrozumiała to oświadczenie. Były rzeczy w sieci sybilli, których nawet Kharemoughi nie potrafili wyjaśnić, zjawiska niezwykłe, nieprzewidywalne, jakby wiedzące wszystko źródło natchnienia sybilli nie było do końca doskonałe. Niektóre z jego odpowiedzi były takie pogmatwane, że nie potrafił ich rozwikłać żaden specjalista; czasami zdawało się dążyć do własnej zagłady, choć zwykle jedynie reagowało. Tym razem wybrało działanie, a ją jako swe narzędzie… Nie zawiedzie; nie mogła. Co jednak było jej celem, skoro jest już niepotrzebna Sparksowi? Odzyskanie go. Zrobię to. Mogę to zrobić. Zacisnęła pięści. Należymy do siebie. Należy do mnie.
— Tak lepiej — powiedział Aspundth. — O co chcesz mnie zapytać na końcu? Czy jeszcze czegoś nie rozumiesz?
Przytaknęła powoli i zadała jedyne pytanie, które dręczyło ją od początku.
— Dlaczego więc Hegemonia skrywa na Tiamat, że sybille są wszędzie? Dlaczego mówicie Zimakom, że jesteśmy źli albo szaleni?
Skrzywił się, jakby złamała jakieś szczególnie silne tabu.
— Nie mogę ci tego wytłumaczyć, Moon. To zbyt skomplikowane.
— Ale to niesłuszne. Powiedziałeś, że sybille są konieczne, że działają jedynie dla dobra świata. — Zrozumiała nagle, jakie są zamiary Hegemonii, pojęła, ilu rzeczy się dowiedziała dodatkowo, poza programem.
Wyraz twarzy Aspundtha powiedział jej, że on też to dostrzegł i teraz żałuje, bo nie ma możliwości powstrzymania tego.
— Miałem nadzieję, że nie sprawię, bo nie powinienem, zbyt wielkich szkód mojej planecie. — Odwrócił wzrok. — Musisz wracać na Tiamat, ale będę się modlił, by nie ucierpiał na tym Kharemough.
Nic nie odpowiedziała.
Opuścili pachnącą ścieżkę biegnącą przez kwitnące syllify, poszli labiryntem ze strzyżonych krzewów, aż w jego skrytym sercu ukazała się marmurowa kaplica, odbijająca pastelowe barwy nieba. Aspundth wszedł do cienistego wnętrza, Moon czekała na niego na mokrej od rosy marmurowej ławce. Pojawił się wietrzyk, przynosząc zapach błagalnych kadzideł; zastanawiała się, o co dzisiaj KR Aspundth modli się do swych przodków.
Na kolana sfrunęły jej ptaki o barwach jaskrawych w dzień, teraz pastelowych i szarych, śpiewały coś łagodnie. Gładziła miękkie piórka na ich grzbietach, wiedząc, że to po raz ostatni, że od jutra zamiast spokojnych ogrodów będą Czarne Wrota… Roztarta ramiona, poczuwszy nagle wieczorny chłód.