128906.fb2
— No dobra, pijawki. Zostawiam was teraz. — Tor cofnęła się, licząc na pokrętną łaskę, licząc wbrew nadziei. Niechcący odsłaniając więcej ciała, niż zamierzała, zaczęła w pochyleniu niesamowicie kręty bieg z przeszkodami. Holograficzne monety statków i rój meteorów splatały się nieuchwytnie na szydełkowej czapce, która przytrzymywała jej kruczą perukę. Fałdy jej jedwabnego kombinezonu odbijały niebieskie płomienie, przypominające ogień spawarki; nie osłonięte ciało błyszczało w mroku groźną lawendą.
Z tłumu dobiegały ją gwizdy i protesty; grała ze stałymi klientami, tak jak jej powiedziano, tracąc tyle i wygrywając, by nabrali przekonania o uczciwości interesu. Pijawki. Ku jej wielkiemu zdziwieniu gry były przeważnie prowadzone uczciwie. Były po prostu tak złożone, że zwykły człowiek nie miał szans na ich rozgryzienie. Gdy pomyślała o straconych przez nią godzinach i pieniądzach, równie rozrzutnie i głupio, jak przez każdego z tych naćpanych tumanów, kręciła z oburzeniem głową w czarnych loczkach. Choć teraz nie jest już tak źle, znała już szyfry, które pozwalały jej potajemnie sterować wynikami gier.
Nie, prowadzenie kasyna, będącego przykrywką dla interesów Źródła na tej planecie, jest całkiem dobre. Była Gospodynią, oficjalną właścicielką Piekła Persefony, niezaprzeczalnie najlepszej jaskini gry w Krwawniku. A na boku zajmowała się innym potajemnym handlem, który zlecał jej Źródło — głowa pozaziemskiego podziemia przestępczego na Tiamat. Częścią polityki Królowej było wyznaczanie zdolnych Zimaków jako przykrywek dla nielegalnej działalności pozaziemców, tak by panowie występku mogli mieć zapewnioną całkowitą bezkarność, wolni byli od prześladowania przez policję Hegi. Pracując dla Źródła, była już czterokrotnie aresztowana przez Sinych, lecz musieli ją przekazywać straży Królowej, która ją po prostu puszczała.
— Hej! — Zerkała przez balet ruchliwych postaci, starając się dokładniej dojrzeć pozaziemca, który właśnie wszedł zza zasłony drobnych, lśniących lusterek, ciągnąc za sobą żywego trupa.
— Polluks! — Wcisnęła mikrofon na bransoletce, potęgując krzyk, którym zagłuszyła dudniącą wokół muzykę. Robot zjawił się przy niej ze swą uspokajającą siłą stali. — Ten zboczeniec, który właśnie wszedł, wyrzuć go znowu. Nie potrzebujemy jego interesów. — Wskazała na niego, próbując nie widzieć, czy żywy trup jest mężczyzną, czy kobietą, ani nie dostrzec żadnego szczegółu jego postaci. Mdliło ją od samego widoku żywych zwłok, podobnie jak na myśl o ludziach z nich korzystających.
— Jak powiedziałaś, Tor. — Polluks ruszył z prostolinijnym zdecydowaniem. Był lepszym wykidajłą od wszystkich pracujących tu ludzi, wykupiła jego kontrakt.
Wszystko szło tak doskonale… śmiesznie, jak bardzo. Nawet Herne… Odwróciła się, oparła łokciem o koniec czarnego jak węgiel krzywego kontuaru. Dziwny, pochłaniający światło materiał wysysał ciepło z jej skóry; zadrżała i wyprostowała się. Herne siedział dalej, nadzorując rzędy automatów serwujących alkohole i narkotyki, oburzająco popularny anachronizm. Ustanowienie go kierownikiem baru, przy którym goście tracili zahamowania wraz z pieniędzmi, było jej najlepszym pomysłem. Zwierzali się przed sobą, i jeszcze chętniej przed nim, a wszystko, czego się dowiedział, przekazy wała Dawntreaderowi, który po tylu latach nadal rzucał się na wszystkie wieści jak nałogowiec.
Któż by pomyślał tamtego dnia w alejce Fate, kiedy to Dawntreader niemal jej nie zadusił, że dzięki jego złemu humorowi dojdzie do tego? Dzięki uratowaniu Herne'a i kontaktom Dawntreadera wznosiła się szybciej i wyżej, niż mogłaby kiedykolwiek zamarzyć.
— Hej, Persefono, dziecino, Źródło cię potrzebuje. — Nagle pojawił się za nią Oyarzabal, jeden z pomocników Źródła. Objął jej talię, ścisnął groźnie pod rąbkiem zmysłowej sukni wieczorowej.
Powściągnęła silne pragnienie wbicia mu łokcia pod żebra. Po opuszczeniu doków nauczyła się z trudem pewnego taktu i wyrafinowania, opanowanie nowego terenu opłaciła siniakami. — Ostrożnie. Uruchomisz alarm przeciwko złodziejom. — Odsunęła jego dłonie, ale niedaleko. Oyarzabal to oferma, bo woli ją od łatwych, eleganckich dziewcząt, od których się tu roiło, mimo to zbytnio go nie zrażała. Był kiedyś parobkiem na Wielkiej Niebieskiej, pociągał ją na swój prostacki sposób. Parę razy poszła z nim do łóżka i zbytnio się nie rozczarowała. Zastanawiała się nawet, czy nie namówić go do małżeństwa przed ostatecznym odlotem i na dobre rzucić Tiamat.
— Hej, słodziutka, może potem ty i ja…
— Dziś jestem umówiona. — Ruszyła, nim mógł znowu ją chwycić, zmiękła trochę, na tyle, by się uśmiechnąć. — Spróbuj jutro.
Rozjaśnił się, zęby miał wykładane sztucznymi diamentami. Znowu się odwróciła, kręcąc głową.
Przepchała się przez tłum do drzwi prowadzących do prywatnych pomieszczeń Źródła, składających się z biur i strzeżonych miejsc spotkań — pilnowanych nie tylko przez ukrytych ludzi, ale też najbardziej wyrafinowane urządzenia przeciwpodsłuchowe, jakie można było dostać za pieniądze. Gdy tylko się dowiedziała, że Herne jest Kharemoughi, zapytała go o możliwość wykorzystania ich legendarnej sprawności technicznej do śledzenia interesów Źródła. Nie potrafił jednak uporać się ze strażnikami elektronicznymi i w końcu zrozumiała, że nie wszyscy Kharemoughi rodzą się z wiedzą, jak zmienić rudę w komputer. Musiała więc zadowalać się śledzeniem, kto i kiedy dzwoni do Źródła, domyślając się jedynie po co.
Sama niezbyt lubiła, jak ją wzywał. Drzwi do biura otworzyły się, gdy do nich doszła, z uprzedzeniem, jakiego nauczyła się spodziewać, i wpuściły ją do środka. Wewnątrz zamrugała gorączkowo i zwolniła. Pokój był jak zawsze tak ciemny, że niemal nic nie widziała. Kadzidła wypełniały powietrze wszechobecną słodyczą. Podniosła rękę, by przetrzeć oczy, zatrzymała ją w porę, nim zniszczyła wymalowane na powiekach wspaniałe kwiaty. Zrezygnowana opuściła dłoń, gdy z mgliście czerwonego tła zaczął się wyłaniać ciemny kształt — sylwetka Źródła; nigdy nie widziała niczego więcej.
Oyarzabal powiedział jej kiedyś, że Źródło choruje i jego oczy nie znoszą światła. Nie wiedziała, czy w to wierzyć, czy przyjąć, że woli nie ukazywać swej twarzy. Czasami, gdy jej wzrok przystosowywał się powoli do ciemnej poświaty płynącej od czerwonej ściany za jego plecami, miała wrażenie, że ta twarz jest zniekształcona. Nigdy jednak nie była tego pewna.
— Persefona — mówił szorstkim szeptem. Nie wiedziała, czy to jego prawdziwy głos. Był w nim nie znany jej akcent.
— Jestem, panie. — Wybrany przez niego sposób zwracania się nabierał w mroku nowych, posępnych znaczeń. Poprawiła niespokojnie perukę, poczuła, jak z nagłego napięcia swędzi ją pod nią skóra. Wiedziała, że doskonale widzi w ciemności, i za każdą wizytą zbierała siły, by znieść jego oględziny.
— Obróć się.
Zrobiła zwrot na grubym dywanie, zastanawiając się bezsensownie, jakiego jest koloru, czy po prostu nie czarny.
— Lepiej… tak, teraz bardziej mi się podoba. Nigdy nie będziesz piękna, wiesz o tym, nauczyłaś się jednak to ukrywać. Przebyłaś długą drogę. Nie przypuszczałem, że aż tak długą.
— Tak, panie. Dziękuję, panie. — Co ty powiesz. Nie mówiła mu, że pozwalała Polluksowi wybierać dla niej stroje. Jego całkowicie bezstronny osąd przewyższył jej własny niepewny smak w wyborze stylu najbardziej odpowiedniego dla jej niezgrabnego ciała. Jak powiedział Źródło, peruką i makijażem skrywała swą bezlitosną pospolitość.
— Jak jednak ktoś może znieść bez cierpień porównywanie do ideału…? — Jego głos odpłynął, zamilkł na sekundy wlokące się jak godziny. Raz, kiedy pozwolono jej odczytać listę poleceń w słabym, czerwonym świetle latarki, dostrzegła na biurku twarz kobiety w kostce obrazowej. Jaśniała wielką, pozaziemską urodą, otaczała ją mgła opiętych złotą siatką kruczych włosów. Zrozumiała z nagłą niechęcią, dlaczego nosi takie same włosy, dlaczego nosiły je wszystkie jej poprzedniczki; dlaczego jak i one nazywa się Persefona. Zdumiała się, że taki człowiek jak Źródło może aż tak bardzo kochać czy nienawidzić kobietę, by stała się dla niego obsesją. Przechodziły ją ciarki na myśl, że jest odbiciem tej obsesji. Otrzymywała jednak za to tak wysoką cenę, że nic nie mówiła.
— Jak dzisiaj interesy?
— Naprawdę dobrze, panie. W porcie gwiezdnym mieli dziś wypłatę, jest wyjątkowo tłoczno.
— Czy udał się ostatni interes? Czy miałaś dostateczną różnorodność, by zadowolić pewnych prywatnych nabywców?
— Tak, Coonabarabran miał rację, mówiąc, że da radę, by wszystko mu zostawić. Jesteśmy w stanie zapewnić dziś wszelkie przyjemności. — Była pewna, że zna już odpowiedzi na te pytania, tak iż zawsze odpowiadała uczciwie. Nie prosił jej o spełnianie wszystkich jego żądań — nie potrafiła się przekonać do handlu narkotykami, oderwać się umysłowo od jego skutków. Źródło doglądał i parał się wieloma innymi nielegalnymi procederami, niektóre były ponad jej wytrzymałość. Zawsze jednak znajdował się ktoś mniej wrażliwy.
— Dobrze… spodziewam się dzisiaj szczególnie ważnego gościa. Upewnij się, czy wewnętrzny pokój spotkań jest bezpieczny i odpowiednio przygotowany. O północy znajdzie się przy bocznym wejściu. Nie można pozwolić jej czekać.
— Tak, panie. — Jej? Mało która kobieta z podziemia mogła liczyć na podobną troskę przy spotkaniach ze Źródłem.
— To wszystko, Persefono. Wracaj do gości.
— Dziękuję, panie — powiedziała pokornie. Drzwi otworzyły się i wyszła, ponownie mrugając, do białego blasku następnej sali. Westchnęła, gdy drzwi zamknęły się za nią. Odchodziła bez urazy, że uznał ją za nieatrakcyjną, jedynie z ulgą. Znajdował się całkowicie poza skalą jej ambicji i w głębi serca bardzo się go bała, ze wszystkich racjonalnych powodów — a także z tych, dla których dziecko boi się ciemności.
Arienrhod szła za ponurą postacią Persefony przez prywatne korytarze prowadzące do wewnętrznego pokoju spotkań Źródła. Przez bariery ścian dochodziły ją stłumione odgłosy kasyna w postaci głębokiego dudnienia, będącego bardziej wibracją, niż prawdziwym dźwiękiem, przenikającego jej piersi jak ręka śmierci. Jest to bardziej odpowiednie, pomyślała, niż bezduszna radość grających tłumów, bo zdradza prawdziwą naturę potęgi Źródła, ukrytej w jego zacienionych salach. Persefona stanęła przed zamkniętymi drzwiami wyglądającymi tak samo, jak inne przez nich mijane, i skinęła ręką. Królowa podeszła, a gospodyni dotknęła dłonią płytki w drzwiach — sygnał przybycia, zdołała to już zauważyć. Persefona schyliła głowę z roztargnionym szacunkiem i odeszła. Arienrhod była pewna, że została przez nią rozpoznana, zastanawiała się, co by pomyślała, dowiadując się, że Tor Starhiker/Persefona jest jako pionek Sparksa Dawntreadera znana Królowej.
Drzwi otworzyły się przed nią, ukazując mrok, i odsunęła od siebie wszystkie inne myśli. Odrzuciła kaptur opończy barwy cienia i weszła śmiało, nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko przekroczyła próg, drzwi zamknęły się za nią, odcinając całkowicie od światła. Jak zawsze złapała ją w swe ciężkie łapy panika. Nagle trudno jej przyszło uwierzyć, że wkracza na inny poziom, do bezlitosnej, tajemnej sieci międzygwiezdnego występku — opuszcza znany, rządzony przez nią świat. Była zgubiona… Jej mechaniczni szpiedzy zaglądali do każdego zakątka miasta, nie mogli jednak przeniknąć do tego miejsca, strzeżonego przez jeszcze potężniejsze i nowocześniejsze urządzenia… ta wciskająca się wszędzie ciemność próbowała zdławić jej wolę i pochłonąć opanowanie. Stała sztywno, aż minęła ta chwila i doszła do siebie. Mrok… to diabelnie skuteczna sztuczka. Trzeba o niej pomyśleć.
— Wasza Wysokość. Zaszczycacie mą skromną siedzibę — zasyczał na powitanie z dziwnym akcentem zniszczony głos Źródła (mówi jak trup, czy to też sztuczka?). — Proszę usiąść, poczuć się wygodnie. Nie ścierpiałbym, że kazałem Pani stać.
Arienrhod zauważyła zamierzony dobór słów, nawiązanie do jej barbarzyńskiego dziedzictwa. Nie odpowiedziała, podchodząc śmiało do miękkiego fotela po drugiej stronie dzielącego ich pustego stołu. Od pierwszego spotkania, kiedy to została zmuszona do upokarzającego błąkania się po omacku, na następne jego wezwania nie zapominała nakładać wzmacniających światło szkieł kontaktowych. Dzięki nim mogła dostrzegać ogólne zarysy pokoju, łącznie z mglistą sylwetką samego Źródła. Mimo usiłowań nie zdołała uchwycić rysów jego twarzy.
— Wasza Wysokość, czego pragniecie? Mam pełny wybór przyjemności dla zmysłów, jeśli sobie pobłażacie. — Uczynił szeroki gest, ledwo dostrzegalny.
— Nie dzisiaj. — Nie określała go żadnym tytułem, odmawiając uznania tego, czego żądał od innych swych klientów. — Nigdy nie łączę interesów z przyjemnościami, chyba że jest to konieczne. — Poczuła, jak w zaciemnionym pokoju zwiększa się wrażliwość jej innych zmysłów i jak okaleczony wzrok stara się nad nimi zapanować.
Ochrypły chichot.
— Co za szkoda. Co za marnotrawstwo, czy nie ciekawi was nawet, co tracicie?
— Przeciwnie — powiedziała, odrzucając jego łaskawe traktowanie. — Niczego nie tracę. To dlatego jestem Królową tego świata. I dlatego jestem tutaj. Zamierzam pozostać Królową Tiamat po tym, jak odlecicie stąd wraz z resztą pozaziemskich pasożytów. By to jednak zapewnić, muszę wystąpić o wasze wątpliwe usługi na skalę większą, niż miało to miejsce w przeszłości.
— Przedstawiacie sprawy tak delikatnie. Jak mężczyzna może odmówić wam czegokolwiek? — Głos miał twardy jak żelazo. — Wasza Wysokość, co macie na myśli?
Położyła łokieć na tłumiącej zmysły poręczy fotela. Jak ciało. Jakby dotykała ciała.
— Chcę, by podczas Święta coś się stało, coś, co spowoduje chaos — kosztem Letniaków.
— Macie pewnie na myśli wypadek podobny do tego, jaki spotkał poprzedniego komendanta policji, lecz oczywiście na znacznie większą skalę. — Jego głos nie zdradzał żadnego zdziwienia; zarazem uspokajało to ją i drażniło. — Może narkotyki w dostarczanej wodzie.
Dlaczego jednak miałoby to mnie drażnić? To mój pomysł. — Żadnych narkotyków. Mogłyby zaszkodzić i moim ludziom, a tego nie chcę. Musimy zachować kontrolę. Miałam na myśli epidemię, taką, na jaką większość Zimaków zostałaby zaszczepiona. Letniacy byliby wobec niej bezbronni.
— Rozumiem. — Lekkie skinięcie. — Tak, można to załatwić, choć będzie to z mojej strony wielka zdrada Hegemonii, jeśli dam wam środki umożliwiające zachowanie władzy. Dla naszych interesów najbardziej korzystne jest utrzymanie władzy nad dzikusami nawet po odlocie.
— Interesy Hegemonii są sprzeczne z waszymi — warknęła. Nie jesteście bardziej wobec niej lojalni niż ja. — Zapach kadzideł w powietrzu był zbyt mocny, jakby coś skrywał.
— Nasze interesy pokrywają się w kwestii wody życia — usłyszała jego uśmiech.
— Wymieńcie wiec swą cenę. Nie mam czasu na brniecie w mroku. — Zaostrzyła swój głos, dźgnęła nim w jego chamską bezkształtność.
— Chcę łupów z trzech Łowów. Wszystkich.
— Trzech! — roześmiała się krótko, nie przyznając, że nie spodziewała się po nim mniejszego żądania.
— Wasza Wysokość, ile wynosi okup za królową? — Otaczająca ich ciemność niemal namacalnie przesyciła jego głos; uświadomiła sobie znowu, o ile lepszy miała słuch, starający się wyrównać brak widoku jego twarzy. — Jestem pewien, że policja bardzo by się zainteresowała tym, co szykujecie dla tego świata. Ludobójstwo jest poważnym zarzutem — zwłaszcza wobec własnego ludu. Czego się jednak można spodziewać po rządach kobiety… Jak wiecie, w Hegemonii kobiety nie panują. Na wielu planetach jest sporo miejsc, w których złamano by nawet twoją butę, Arienrhod.
Ręce Arienrhod zacisnęły się od niespodziewanego natężenia jego nienawiści, straszliwy cios rozpalonego do białości potępienia przebił się przez zaciągnięte kurtyny mroku. Rozpoznała szczególny odór tkwiący pod zapachem kadzideł… odór choroby czy rozkładu. Nie odważy się.
— Nie groź mi, Thaninie Jaakola. Możesz sobie być panem niewolników na Wielkiej Niebieskiej, człowiekiem odpowiedzialnym za dużą część nieszczęść na siedmiu różnych światach — pozwoliła mu poznać swą prywatną wiedzę — lecz do Zmiany jest to mój świat, Jaakola, i przebywasz na nim tylko dlatego, że na to pozwalam. Cokolwiek spotka mnie, spotka i ciebie, bo jeśli coś mi się stanie, utracisz ochronę przed prawem. Jestem pewna, że jest wiele miejsc, gdzie i ciebie by upokorzono. — Jestem pewna, że nigdy nie zapomnisz tej chwili. — To, o co cię proszę, jest rzeczywiście ryzykowne, lecz i proste. Jestem też pewna, zważywszy na twe zasoby, że załatwisz to bez trudu. Dam ci cały łup z ostatnich Łowów Starbucka… to wartość okupu za Królową, dla ciebie i dla każdego innego.
Ciemność wzmacniała ich oddechy i jego milczenie. Arienrhod też się nie odzywała. Wreszcie wychwyciła lekkie skinienie głową i usłyszała:
— Tak. Załatwię tę sprawę za umówioną cenę. Z radością będę myślał o tobie rządzącej Tiamat po naszym odlocie — bez wody życia, która utrzymywałaby twą młodość. Panowanie nad Krwawnikiem po naszym odejściu… wiesz sama, że bez nas będzie to inne miejsce. Naprawdę inne. — Jego śmiech ciągnął się jak guma.
Arienrhod wstała bez dalszych uwag; dopiero gdy odwróciła się do niego plecami i podeszła do drzwi, pozwoliła sobie na grymas.
— Gdzie, u diabła, idziesz?
Tor spojrzała z poczuciem winy, gdy dobiegł ją z korytarza ten głos — głos Herne'a, mijała właśnie pokój, jaki przygotowała dla niego w kasynie. Większość innych pomieszczeń przy tym korytarzu zajmowały prostytutki i ich klienci. Na zewnątrz jednak wstawał nowy dzień i było pusto, kasyno zamykano na krótko, zapewniając odpoczynek i odzyskanie sił.
Tor obejrzała się z rozmyślną powolnością i spojrzała na Herne'a. Opierał się ciężko o framugę drzwi, jego bezsilne nogi otaczał niezgrabny, sztucznie napędzany szkielet wewnętrzny, dzięki któremu mógł się jakoś poruszać. Krótka, wycięta szata narzucona beztrosko stawiała go na skraju nieprzyzwoitości. Skrzywiła się.
— Mam ważną randkę. Co cię to obchodzi, babciu?
— Idziesz tak ubrana?
Zerknęła na swój kombinezon; ujrzała w zwierciadle pamięci własną twarz pozbawioną malowideł — swą ponurą, prawdziwą osobę, zmęczoną udawaniem, że jest kimś innym, z chęcią patrzącą na cienkie, mysie włosy, wystające spod peruki i złotej czapeczki.
— Czemu nie?
— Tylko ty możesz zadać takie pytanie — prychnął z niezadowoleniem, szarpnął za swą szatę. Miał przekrwione oczy, twarz obwisłą ze zmęczenia i nadużywania narkotyków.
— Gdybym cię ubierał, starając się cię zmienić, wydatki niewiele by dały. — Widziała, jak w zadowoleniu zaciska wargi. Czas nie uczynił jej podobną jemu. I nigdy nie uczyni. Była umówiona na spotkanie ze Sparksem Dawntreaderem, nie na randkę z kochankiem; lubiła go teraz nawet mniej niż Herne'a. Z trudem przypominała sobie wystraszonego Letniaka, którego znalazła na alejce. Ona zmieniła się zewnętrznie od tego dnia, czasami z trudem rozpoznawała swą twarz, ale wiedziała, że jeśli odrzuci wszystkie przebrania, zawsze odnajdzie siebie. Obserwowała wewnętrzne przeobrażenia w Sparksie Dawntreaderze, sprawiały wrażenie, jakby był poddawany powolnemu dławieniu przez coś nieludzkiego…
— Na miłość bogów, czemu tu sterczysz w korytarzu jak kołek w płocie? Szpiegujesz dla mnie, a nie mnie, zapomniałeś? Łyknij sobie i idź spać; jak będziesz mógł pracować, skoro cały dzień jesteś na nogach? — Wolałaby spać bezpiecznie w swych eleganckich pokojach na górze, a nie wychodzić na niewdzięczne spotkanie ze świtem.
— Nie mogę spać. — Pochylił głowę, potarł twarzą o ramię. — Nie mogę już spać, wszystko tu śmierdzi… — przerwał i spojrzał na nią nagle, szukając czegoś bez skutku. Twarz znowu mu stwardniała. — Zostaw mój tyłek w spokoju!
— No to odstaw narkotyki. — Ruszyła dalej.
— Co ona robiła tu w nocy? — zatrzymał ją głosem.
Tor znowu się zatrzymała, rozpoznała nacisk na słowo, wiedziała, że i on wie, kto o północy przechodził tędy do Źródła. Arienrhod, Królowa Śniegu. Była otulona w ciężki płaszcz, tak jak i jej goryl, lecz Tor była Zimakiem, poznała swą władczynię. Zdziwiła się, że uczynił to i Herne, że obchodzi go, co tu robiła.
— Przyszła na spotkanie ze Źródłem. Po co, możesz się domyślać tak samo jak ja.
Zaśmiał się nieprzyjemnie.
— Mogę się domyślać, czego nie robili. — Rozejrzał się po korytarzu, znów zerknął na nią. — Zbliża się ostatnie Święto; nadciąga dla Arienrhod kres wszystkiego. Może jednak nie jest wcale gotowa na oddanie wszystkiego Letniakom? — Uśmiechnął się twardo, z niezrozumiałą radością.
Tor stała cicho, rozważając, czy Zmiana nie jest nieunikniona.
— Musi. Tak zawsze było; inaczej doszłoby do… wojny czy czegoś takiego. Zawsze się na to godziliśmy. Gdy Letniacy nadejdą…
Prychnął drwiąco.
Tacy jak ty godzą się na Zmianę! Tacy jak Arienrhod sami dokonują zmian. Czy zrezygnowałabyś ze wszystkiego, będąc Królową od stu pięćdziesięciu lat? Gdybyś mogła zajrzeć do oficjalnych zapisów, postawiłbym wszystko, że przekonałabyś się, iż każda poprzednia Królowa Śniegu starała się zachować Zimę na zawsze. I żadnej się nie udało. — Uśmiechnął się znowu. — Żadnej.
— Co możesz o tym wiedzieć, cudzoziemcze? — Tor machnęła ręką, lekceważąc jego wymysły. — To nie twój świat. Nie jest twoją Królową.
— Jest nią. — Uniósł wzrok, lecz nad nimi był tylko sufit. Odsunął się, powłócząc nogami w żelaznej klatce, odwrócił się od niej. — Arienrhod będzie zawsze Królową mego świata.