128906.fb2
Arienrhod siedziała cierpliwie, z rękoma spoczywającymi na żyłkowanym marmurze szerokiego blatu, podczas gdy ostatni w tym dniu z procesji miejscowych i pozaziemskich gości przedstawiał swe prośby i plany. Z połowiczną uwagą słuchała jego niezdarnej mowy. Uznała, że jego rodzimym językiem jest umicki z Samathe, lecz nie pozwoliła mu na niego przejść. Znała umicki, w ciągu lat nauczyła się prawie stu języków i dialektów, lubiła jednak zmuszać pozaziemców do używania jej mowy, gdy przybywali na dwór o coś prosić.
Kupiec klepał coś o kosztach frachtu i stopach zysku, stopniowo stając się niewidzialnym. Patrzyła przez niego na nie kończącą się procesję takich jak on — odmiennych, lecz jednakowych. Ilu? Zapragnęła nagle poznać ich liczbę. Dałoby to wymiar przeszłości, pojęcie absolutu. Z wiekiem wszystko zszarzało, stało się bure jak kurz od nieużywania, zamazane, ogłupiające i bezsensowne. Chciałaby choć raz spotkać nowego pozaziemca, który patrząc na nią, widziałby raczej kobietę niż władczynię, raczej barbarzyńcę niż doświadczonego męża stanu…
— …czas w — no, sallak — przelocie. Oznacza to, że w żaden sposób nie mogę dużo zarobić na solach, dlatego też proponuję…
— Poprawka, panie kupcze. — Pochyliła się nad biurkiem. — Czas przelotu z Tsiehpun jest w rzeczywistości o pięć miesięcy krótszy od waszych ocen, co dokładnie odpowiada cyklom koloidalnym naszych soli manganowych. Tak więc ich wywóz na Tsieh-pun jest interesem wyjątkowo korzystnym.
Kupcowi opadła szczęka. Arienrhod uśmiechnęła się sardonicznie i wyjęła dyskietkę ze swego czytnika taśm. Pchnęła ją po gładkim marmurowym blacie w jego wyciągnięte ręce. Przybywający tutaj po raz pierwszy mogli ją brać za naiwną i słabą, lecz zawsze się rozczarowywali.
— Może wrócicie tu później, gdy dokładnie ustalicie fakty.
— Wasza Wysokość… — Opuścił głowę, nie śmiać spojrzeć jej w oczy: bezczelny szczeniak nagle wtulił ogon miedzy nogi. — Oczywiście macie rację, to było głupie… hmm, przeoczenie. Sam nie wiem, jak mogłem popełnić taką pomyłkę. Teraz, gdy ją dostrzegam, proponowane przez was warunki uznaję za możliwe do przyjęcia.
Uśmiechnęła się ponownie, bez śladu uprzejmości.
— Panie kupcze, gdy spotkacie się z tyloma “pomyłkami” co ja, nauczycie się nie popełniać wielu własnych. — Wspomniała odległe początki, kiedy to potykała się na każdym “przeoczeniu” rzucanym jej pod nogi przez pozaziemców, kiedy musiała konsultować ze Starbuckiem wszystkie decyzje, duże i małe, oczywiste i niepewne. A dostarczane przez nich informacje nie zawsze odpowiadały jej oczekiwaniom… Jednakże z upływem miesięcy, lat, dziesięcioleci zaczęła dostrzegać koszty swych pomyłek. Nigdy nie zapominała lekcji dawanych przez doświadczenie, nigdy nie powtarzała dwa razy tego samego błędu. — Cóż, skoro dostrzegliście niedokładność w swych obliczeniach, skłonna jestem postąpić wbrew moim wrażeniom ł zawrzeć z wami umowę na transport i handel. A nawet — zaczekała, aż znowu na nią spojrzy, bacząc na każde słowo — przychodzi mi na myśl dodatkowy drobny interes, który mogłabym wam naraić. Oczywiście, za obopólnym zyskiem. Znam kupca, który ma małe stado ledopter i chce je przewieźć na Samathe. — Ale tylko w ostateczności. — Jak wiecie, ledoptry kosztują znacznie więcej na Tsieh-pun. — On też zna cenę, ale nie wie, że jesteś w porcie. — Za odpowiednią prowizję mogłabym go przekonać, że chętnie przejmiecie od niego ledoptry.
Na twarzy kupca pojawił się wyraz chciwości i wątpliwości.
— Nie jestem pewien, Wasza Wysokość, czy mam dość… stabilizatorów ładunku, jak na tak… hmm… kruchy towar.
— Mielibyście je, gdybyście zostawili na Tiamat przewożoną przez was na Tsieh-pun skomputeryzowaną bibliotekę.
Otworzył usta. — Skąd wie… to byłoby — hmm — nielegalne.
Tym bardziej ten towar powinien zostać tutaj, gdzie jest naprawdę potrzebny.
— Wypadek. Przeoczenie. Przy transporcie przez galaktykę takie rzeczy powtarzają się ciągle. Na pewno nieraz zdarzały się i wam. — Teraz zgadywała, w oparciu o jego minę.
Nie odpowiedział, lecz w głębi jego ciemnych oczu pojawił się rodzaj dzikiego lęku.
Tak, wiem o tobie wszystko… przez sto pięćdziesiąt lat widziałam wielu takich.
— Ledoptry są o wiele bardziej opłacalnym ładunkiem. A gdy znajdziecie się na Tsieh-pun i pomyłka zostanie wykryta, nie będzie już czasu na jej naprawienie — Wrota będą już zamknięte. Widzicie, jakie to proste. Nawet dla was. Zysk — tylko to się liczy, prawda? — Zyskiem dla Zimaków jest wiedza; tego towaru nie mogą kupić. Uśmiechnęła się w duchu, wspominając potajemną wiedzę o podobnych zyskach, które od dawna zdobywała w podobny sposób; po cichu gromadziła informacje techniczne i inne, gotując się na nadchodzące czasy głodu.
Kupiec kiwnął głową, nadal ukradkowo myszkując wzrokiem po kątach.
— Tak, Wasza Wysokość. Skoro tak mówicie.
— W takim razie wszystkiego dopilnuję. Możecie odejść.
Posłuchał bez ponaglania. Spojrzała na biurko, dyktując uwagi do mikrofonu.
Gdy uniosła wzrok, ujrzała w drzwiach Starbucka, patrzącego z oszołomieniem i podziwem.
— Rozumiem… Czy to wszystko? — Arienrhod opadła na miękkie oparcie fotela, usłyszała, jak zakołysało się łagodnie ze znajomym skrzypieniem.
— “Czy to wszystko?” — roześmiał się Starbuck ze śladem urazy. — Cały długi dzień spędziłem na Ulicy, zdzierając nogi dla twej przyjemności. Czy nie przynoszę mnóstwa plotek? Czyż ta suka Sina nie ma tylu kłopotów, że nie może sobie z nimi poradzić? Czyż…
— A wiesz, kiedyś dotknęłoby cię to do żywego. — Arienrhod znów się nachyliła nad swymi złączonymi dłońmi. — Sparks Dawntreader skakał pod niebo na mój uśmiech, drżał na skrzywienie ust. Gdybym spytała “Czy to wszystko?”, opadłby na kolana i zaczął błagać, bym wyznaczyła mu następne zadanie; jakiekolwiek, bylebym była zadowolona. — Odęła wargi, jej słowa były ostre jak brzytwy.
— I śmiałabyś się, że taki z niego lizus. — Okryte czarnymi rękawiczkami pięści Starbucka spoczęły wyzywająco na jego biodrach. Królowa nic jednak nie odpowiedziała, czekając na skutek swych słów. Po chwili opuścił ręce i oczy. — Jestem taki, jaki chciałaś, bym był — powiedział cicho, ledwo słyszalnie. — Przykro mi, że ci się to nie podoba.
Tak… mi też. Kiedyś, gdy na niego patrzyła, gdy ją obejmował, czuła ciepło zapomnianego Lata. Teraz jednak sam zapomniał Lata, w jego zmiennych, zielonych oczach nie dostrzegała już przeszłości, ani swojej, ani nawet jego. Widziała w nich tylko własne odbicie — Królową Śniegu, wieczną Zimę. Czemu zawsze muszę się okazywać dla nich za silna ? Zawsze za silna… ześlijcie mi kogoś, kogo nie zdołam zniszczyć.
— A tobie przykro? Żałujesz, że pozwoliłaś mi… że zostałem Starbuckiem? Czy nie wykonuję swych zadań? — Już nie był zuchwały.
— Nie, ani trochę. Było to nieuniknione. — Przykro mi jednak, że to nieuniknione… — Zdołała się uśmiechnąć do zagubionego chłopca, który ukradł Starbuckowi głos. — Radzisz sobie bardzo dobrze. — Zbyt dobrze. — Starbucku, zdejmij maskę.
Ściągnął z głowy czarny hełm, wsadził pod pachę. Z uśmiechem patrzyła na rozsypujący się blask włosów, nadal tę samą szczerą twarz, świeżą i młodą… nie, niezupełnie tę samą. Już nie. Nie bardziej niż jej. Przestała uśmiechać się oczami; patrzyła, jak mrocznieją jego rysy. Jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu.
Wyrwał się wreszcie, przeciągnął, stanął czujnie jak kot.
— Czy mogę usiąść? Miałem ciężki dzień.
— Na pewno, siadaj. Nie wątpię, że takie pilne nurzanie się co dzień w występku musi być bardzo męczące.
Skrzywił się, zajmując jedno z dopasowanych, skrzydlatych krzeseł, pokonując wielką przepaść między biurkiem a drzwiami, między nią a nim.
— Jest nużące. — Wychylił się nagle do przodu, łapiąc się jej głosu. — Każda minuta ciągnie się jak rok, rozstawanie się z tobą to piekielna męka. — Usiadł znowu niespokojnie, beznadziejnie, bawiąc się pozaziemskim medalem, bujającym w rozcięciu jedwabnej koszuli.
— Nie powinno cię nudzić dokuczanie Sinym… kobiecie, która zabrała Moon nam obojgu. — Zmuszała się do rzeczowego tonu, przekształcała swe uczucia w broń mającą zniszczyć… kogo!
Wzruszył ramionami.
— Bawiłoby mnie to bardziej, gdybym widział jakieś tego rezultaty. Ciągle dowodzi.
— No oczywiście. Pozostanie komendantem aż do gorzkiego, bardzo gorzkiego końca. Każdego dnia stąpa boso po tłuczonym szkle… Zostań jutro w pałacu, a ją zobaczysz.
— Nie. — Nagle spojrzał na swe stopy. Z pewnym zdziwieniem zobaczyła, że się zaczerwienił. — Nie. Mimo wszystko nie chcę na to patrzeć. — Macał wypchany pas w poszukiwaniu czegoś, czego tam nie było, nie było od bardzo dawna.
— Jak chcesz. Jeśli w ogóle wiesz, czego chcesz — powiedziała na wpół z wymówką, na wpół z troską. Gdy nie odpowiadał, ciągnęła dalej: — Muszę przyznać, że PalaThion trzyma się lepiej, niż sądziłam. Myślałam, że jest bardziej krucha i od napięcia zacznie pękać szybciej i głębiej. Musi skądś czerpać oparcie.
— Od Gundhalinu. Jednego z inspektorów. Inni go za to nie cierpią, ale ma to w nosie, bo uważa się za lepszego od nich.
— Gundhalinu? A tak… — Arienrhod zerknęła na notatnik. — Zapamiętam. Jest jeszcze jeden pozaziemiec, nazwiskiem Ngenet; ma na wybrzeżu plantację. Zdaje się, że poleciała do niego z wizytą. Przyjaźń o podejrzanych korzeniach… — Pogładziła włosy, patrząc na malowidło ścienne nad głową Starbucka, ukazujące biały mrok zimowej burzy spadającej z oblodzonych szczytów, skuwającej dolinę i cały świat w samotnym uścisku Zimy. — Nigdy nie zbierano plonów z jego plantacji, tak?
Starbuck wyprostował się w krześle.
— Nigdy. Jest pozaziemcem. Uważałem, że nie powinniśmy go niepokoić, dopóki…
— Słusznie. Domyślam się też, że zakazał tego wprost; sprzeciwia się całemu przedsięwzięciu. Ciekawe, co by się stało, gdybyś zapolował w jego rezerwacie, a PalaThion nie zdołała cię ukarać?
Roześmiał się, nie ukazując teraz nawet śladu dawnych wahań. — Dobre Łowy. Zakończy to sprawę?
— Na razie. — Uśmiechnęła się. — W ostatnich Łowach chwycimy kilka dusz.
— Ostatnie Łowy… — Starbuck opadł na jedno skrzydło oparcia fotela, bawiąc się palcami. — Wiesz, słyszałem na Ulicy ciekawą plotkę. Podobno Źródło miał kilka dni temu gościa o północy. Podobno byłaś nim ty. Gadają też, że być może nie chcesz czekać na koniec Zimy. — Podniósł wzrok. — Jak się sprawiłem?
— Doskonale. — Kiwnęła głową, wsłuchując się w towarzyszące im milczenie. Była zdziwiona, lecz tylko trochę. Znała źródła jego informacji, wiedziała, że za pośrednictwem Persefony wykorzystuje Herne'a. Pochwalała nawet jego zaradność. Zdumiała się tylko tym, że jej zamiary są dla wszystkich takie jasne. Musi się baczniej przyjrzeć Persefonie.
— No i? — Starbuck oparł pięści na kolanach. — Co na to powiesz? Czy mam nadal sądzić, że po następnym Święcie razem pójdziemy do morza?
— Och, powiedziałabym ci… kiedyś. Lubiłam po prostu słuchać, jak mi przysięgasz, że nie możesz, nie będziesz żył beze mnie… mój najdroższy. — Powstrzymała jego gniew dwoma słowami, które niespodziewanie wyrwały się jej z serca.
Wstał, przeszedł pokój i okrążył okute srebrem krawędzie biurka. Arienrhod uniosła jednak dłonie, powstrzymując go spokojnie, lecz stanowczo.
— Najpierw posłuchaj. Skoro pytasz, to ci powiem. Nie mam zamiaru być potulną ofiarą, patrzeć bez słowa, jak wszystko, co starałam się dać temu światu, idzie do morza wraz ze mną. Nigdy nie zamierzałam. Na wszystkich bogów, których tu nigdy nie było, tym razem po odejściu pozaziemców ta planeta nie popadnie w ciemnotę i zacofanie!
— Jak możesz ją przed tym powstrzymać? Po odejściu pozaziemców utracimy nasze oparcie, podstawę naszej władzy. — Z radością usłyszała, jak nieświadomie zaprzysięga hołd. — Dopilnują nas. Nie możemy też powstrzymać Letniaków, tak samo jak nie możemy zapobiec zmianie pór roku. To będzie znowu ich świat.
— Jesteś uprzedzony. — Pokręciła głową, ciężką od pierścieni dłonią wskazała na miasto za ścianami komnaty. — Letniacy zgromadzą się w mieście na Święto… przybędą na nasz teren. Musimy tylko ich unieszkodliwić… może poprzez epidemię.
Na którą Zimacy będą na szczęście, dzięki cudom pozaziemskiej medycyny, uodpornieni. Twarz Starbucka się wykrzywiła.
— Chcesz… mogłabyś to zrobić? Zrobisz…
— Tak, jeszcze raz tak! Ciągle jesteś tak przywiązany do tych ciemnych, przesądnych barbarzyńców, że nie jesteś w stanie poświęcić kilku z nich dla przyszłości planety? Tańczą ręka w rękę z pozaziemcami; spiskują, jak prześladować nas — Zimaków — ludzi pragnących uczynić z tego świata równoprawnego partnera Hegemonii. Udaje się im od tysiąclecia! Czy chcesz, by udawało się zawsze? Czy nie pora na naszą kolej?
— Tak! Ale…
— Ale nic. Pozaziemcy, Letniacy… czy kiedykolwiek spotkało cię z ich strony coś innego niż zdrada, porzucenie? — Patrzyła, jak te słowa docierają do ciemnych zakątków jego duszy, które tak starannie przepatrzyła.
— Nic. — Usta miał wąskie jak ostrze noża. — Masz rację… zasługują na to za wszystko, co zrobili. — Jego zaciśnięte na pasie ręce przypominały szpony wpijające się w ciało. — Jak jednak to załatwisz, by Sini się nie dowiedzieli?
— Źródło wszystkim się zajmie. Już przedtem aranżował dla mnie wypadki, takie jak ten, który spotkał poprzedniego komendanta policji. — Patrzyła, jak rozszerzają się oczy Starbucka. — Teraz skala będzie większa, lecz za cenę zdobyczy z twych ostatnich Łowów dobrze wykona swe zadanie. Jest na swój sposób honorowym człowiekiem.
— Ale zdarzy się to przed odlotem ostatnich statków. Czy Sini nie będą próbować…
— W obecności Premiera, przy zamykających się Wrotach? Uciekną, zostawiając nas w chaosie, przekonani, że bez nich i tak skończymy w morzu. Znam ich… przyglądałam się im przez półtora wieku.
Z westchnieniem pozbył się wahań.
— Znasz ich lepiej niż oni samych siebie.
— Wszystkich tak znam. — Wstała z fotela, pozwalając mu się wreszcie objąć. — Nawet ciebie.
— Zwłaszcza mnie — szepnął jej do ucha, zaczął całować kark, szyję. — Arienrhod… masz moje ciało; jeśli chcesz, możesz wziąć i duszę.
Dotknęła płytki na biurku otwierającej drzwi do bardziej odpowiedniej komnaty. Pomyślała przy tym z żalem: Już ją mam, kochany.