128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

26

— Panie inspektorze, zarejestrowałem gdzieś pod nami gorące ciała. — Pilot TierPardee, z rzadkim u niego ożywieniem porzucił zachowywane zwykle zadzierżyste milczenie. — Wygląda mi to na ludzi. Wzdłuż tego jaru z lewej strony, kryją się w krzakach.

— Używają maszyn? — Gundhalinu wsadził powieść ze Starego Imperium w kieszeń ciężkiego płaszcza i wychylił się z fotela, aż w gardło wpiły mu się pasy pojazdu patrolowego. Wreszcie coś się dzieje… Niedoskonałymi oczyma człowieka wypatrywał śladów dostrzeżonych przez wszystkowidzące urządzenia. Już półtora dnia szukali złodziei, którzy napadli na port gwiezdny. Trop, początkowo niewyraźny, stawał się coraz świeższy. Lista brakujących towarów obejmowała należący do policji przenośny, wydajny promiennik; zastanawiał się, jak, u licha, zdołali się do niego dobrać. Koczownicy byli zazwyczaj słabo uzbrojeni, powodzenie ich napaści opierało się głównie na skrytości i unikaniu starć. Pomimo tego byli równie bezlitośni i prymitywni, jak stanowiący ich kryjówkę całkowicie czarno-biały kraj. Niemal zawsze zabijali mimochodem kilku pozaziemców, którzy stanęli im na drodze. Gundhalinu zamierzał się upewnić, czy dzięki obecnemu łupowi nie zmienią swych sposobów działania.

Ponownie zerknął na odczyt na tablicy, by sprawdzić go osobiście, gdy TierPardee zanucił:

— Tak, panie inspektorze! Wreszcie ich złapaliśmy, mają ślizgacze śnieżne. — Pilot roześmiał się wesoło. — Opuszczę się teraz i przestraszę ich na śmierć; wtedy bez trudu załadujemy tych Maminsynków, prawda, panie inspektorze?

Gundhalinu otwierał właśnie usta, by wyrazić swe wątpliwości, gdy zauważył następny odczyt, który akurat rozpalił się czerwienią — sygnałem zagrożenia.

— Cholera, zabieramy się stąd!

Sięgnął za zdumione, ociągające się ciało TierPardee i pociągnął do tyłu drążek sterowniczy, zmuszając pojazd do szybkiego wznoszenia. Czuł drżenie drążka i usiłował go uspokoić.

— Chodź…

— Panie inspektorze, co… — TierPardee nigdy nie dokończył zdania, bo dosięgnął ich z dołu piorun wycelowanej energii, strącając z nieba.

W mózgu Gundhalinu pojawił się na mgnienie oka spiralny, niezatarty obraz czerni, bieli i błękitu; wirowali jak kołowrotek w swobodnym spadku, nim nie zadziałały stabilizatory pojazdu, zatrzymując koszmarne koziołki, lecz nie runięcie. Silniki nie działały, zlatywali jak kamień, cicho pędzili w dół, by rozbić się o ziemię. Na ekranach patrolowca pokazywały się przypadkowe światełka; komputer nie odpowiadał na wykrzykiwane rozkazy. Ręka inspektora sięgnęła instynktownie do rozrusznika alarmowego; pchał go ciągle, póki otumaniony mózg nie zrozumiał wreszcie, dlaczego nie ma reakcji na wysiłki — promiennik stopił osłonę silnika, nic nie można było zrobić. Nic. TierPardee siedział, gapiąc się jak manekin, wydawał dźwięki, które Gundhalinu w pierwszej chwili uznał za śmiech. Niebo zniknęło, ujrzał podobną chmurom powierzchnię śniegu i skaczące im na spotkanie wystające czarne kły urwiska…

Ocaleli tylko dlatego, że wpierw uderzyli w śnieg. Worali się w oślepiającą biel, która stłumiła częściowo siłę upadku, nie na tyle jednak, by nie uderzył hełmem w szybę.

Dłuższą chwilę leżał nieruchomo, zgięty wpół w uprzęży pasów. Słyszał dzwonienie, nie był w stanie skupić wzroku ani nawet pisnąć. Wiedział, że musi powiedzieć coś ważnego, przed czymś ostrzec — nie potrafił jednak ubrać tego w słowa ani w myśli. Zdziwiło go ciepło w kabinie, bo przecież są pogrzebani w śniegu. Pogrzebani. Pogrzebani. Martwi i… ? Zamknął oczy. Bolały go. Coś śmierdzi… powietrze. Coś cuchnęło, jakby pogrzebem — pogrzaniem.

Zapiekły go oczy i znowu je otworzył. Paliła się izolacja. O to chodzi. Lawina śniegu topniała, spływała po oknach.

— Pardee. Przeładowanie. Wyłaź. — Słowa były niezrozumiałe nawet dla niego. Potrząsnął pilotem, lecz ten nie otwierał oczu, wisiał nieruchomo w pasach. Gundhalinu wojował z klamrą swej uprzęży, w końcu się odpiął. Spróbował otworzyć drzwi, ciągle zawalał je śnieg. Bez sensu walił w nie pięściami, każdy cios przenosił się kośćmi do dudniącej głowy. W końcu stanął bokiem i zaparł się nogami, wkładał w pchanie cały swój strach i powracającą siłę. Drzwi zaczęły puszczać, o centymetr za każdym razem, aż wreszcie odskoczyły, niemal wyrzucając go na śnieg.

Wylądował na kolanach w kałuży lodowatej brei, jego cierpiącym ciałem wstrząsnęły nagle bolesne ciosy żaru i mrozu. Podciągnął się, opierając o bok pojazdu, zmusił swe mdlejące nogi, by go podpierały, chroniły od groźnego ciepła silnika i lodowatych objęć wiatru. Musi wywlec TierPardee i odciągnąć go jak najdalej, nim patrolowiec zmieni się w gwiazdę.

Pochylił się nad kabiną, coś jednak szarpnęło go za kołnierz, rzuciło znów w śnieg. Tym razem usłyszał nie dzwonienie, lecz paskudny głos ludzkiego śmiechu odbijającego się od ściany urwiska. Paskudny, bo był jego ofiarą. Obrócił się i ukląkł, by spojrzeć na swych prześladowców. Nie zdziwił go widok białych kurtek i nogawek, kilku bladych, niewyraźnych twarzy. Drewniane, pocięte szparkami okulary śnieżne nadawały im wygląd owadów o wyłupiastych oczach. Ale to na pewno ludzie — koczujący Zimacy, pasterze pfalli zmieniający się przy lada sposobności w złodziei, zastępujący wówczas tradycyjne jaskrawe szaty czystymi, maskującymi strojami polarnych komandosów. Cios w plecy przerwał jego oględziny. Legł na brzuchu w śniegu, ktoś obrócił go na bok i zręcznie rozbroił. Rozległ się ryk triumfu i brodaty mężczyzna uniósł jako łup zdobyczny ogłuszacz.

Gundhalinu usiadł i otarł twarz ze śniegu, przyciśnięty potrzebą działania zapomniał o poniżającej pozycji.

— To wybuchnie! — Wskazał ręką, niepewny, ile zrozumieli.

— Pomóżcie mi go wyciągnąć; nie ma czasu! — Jakoś wstał, ulżyło mu, gdy usłyszał zaskoczone głosy napastników. Ruszył do patrolowca, lecz wyprzedził go jeden z bandytów. Koczownik stanął przed nim z pistoletem TierPardee i uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Jest do niczego, znalazłem tylko to. W środku jest za gorąco, zapomnij o tym. — Wędrująca muszka ogłuszacza nagle skierowała się w pierś Gundhalinu. — Pif, nie ruszasz się, Siny! — Opatulona postać wybuchnęła piskliwym, chłopięcym śmiechem.

Gundhalinu zatrzymał się, patrząc poza smarkaczem i żarzącą się muszką pistoletu.

— On żyje, jest tylko ranny! Musimy go stamtąd zabrać… — Oddechy ulatywały mu w postaci białej mgły.

Po ostrym rozkazie został złapany za ramiona przez napastnika, który zabrał jego pistolet, i przez jeszcze jednego. Zaczęli go odciągać od pojazdu. Chłopak przebiegł obok, jak wszyscy miał buty śnieżne, i znów wybuchnął śmiechem na widok zataczającego się, zapadającego w zaspie Gundhalinu.

— Nie! Nie możecie! On żyje, do diabła, spali się tam żywcem!

— Ciesz się, że możesz patrzeć, a nie jesteś razem z nim — uśmiechnął się trzymający go. Zmusili go do przejścia za występ skalny, gdzie ukryli swe ślizgacze śnieżne. Wszyscy tam stanęli, odwrócili się i przykucnęli, by popatrzeć. Obaj bandyci nadal trzymali inspektora, zmuszając, by także się obrócił. Widział, jak w oddali patrolowiec stopił już cały śnieg wokół siebie, potrzaskany kadłub pokrywał się matową poświatą. Gundhalinu spojrzał w górę, wypełnił oczy błękitem nieba i pomodlił się do bogów ośmiu różnych światów, by TierPardee nigdy się nie dowiedział, co go spotyka.

Niebo było jednak puste, w równie pustym, białym milczeniu mroźnego świata Zimy pojawiło się słońce palącego, oślepiającego oczy światła, a potem nastąpił wybuch, który ogłuszył inne zmysły.

W ślad za bólem jego cierpiące ciało odzyskało przytomność. Leżał oparty o głaz, podczas gdy koczownicy chodzili bezładnie, mruczeli coś i wskazywali rękoma z pewnym przerażeniem. Jeden śmiał się nerwowo. Gundhalinu odzyskał pamięć i zrozumiał, z czego się śmieje… wychylił się i zwymiotował na ubity śnieg.

— Wysłali cię, byś nas zabił, a nie możesz nawet patrzeć na widok śmierci! — Jedna z koczowniczek stanęła nad nim i splunęła. Ślina wylądowała na grubym materiale mundurowego płaszcza; patrzył, jak zamarza. Uniósł głowę, czując, jak parzy go wciągane do płuc mroźne powietrze, czując, że został właśnie opluty przez starą wiedźmę o gębie jak sieć na ryby, która na Kharemough nie byłaby godna dotknąć najniższego z Bezklasowych.

Podciągnął się na skałę, spętany sztywnością mięśni i chłodem, aż mógł spojrzeć na nią z góry. Głosem drżącym z wściekłości powiedział:

— Wszyscy jesteście aresztowani za morderstwo i rabunek. Zabieram was do portu gwiezdnego, gdzie zostaniecie osądzeni. — Sam nie bardzo wierzył, że to powiedział.

Stara kobieta spojrzała na niego niedowierzająco i wybuchnęła sprośnym, otulonym mrozem śmiechem, obejmując się rękoma. Reszta bandytów zaczęła się gromadzić wokół nich, nie interesując się swą poprzednią ofiarą, gdy tylko ta przestała istnieć.

— Słyszycie go? — Wskazała twarz Gundhalinu wykrzywionym przez reumatyzm palcem. — Słyszycie, co nam mówi ten smarkaty obcy o brudnej skórze? Myśli, że jesteśmy aresztowani! Co na to powiecie? — machnęła ręką.

— Musiał zwariować — uśmiechnął się jeden z mężczyzn, Gundhalinu uznał, że są tu trzej mężczyźni i jeszcze jedna kobieta wydawało mu się, że smarkacz jest dziewczyną, ale nie miał pewności. Ten przeklęty świat wywracał na opak wszystkie cywilizowane obyczaje, niczego nie mógł osądzić wedle znanych mu reguł.

Jedno jednak rozumiał jasno — nie wyjdzie z tego żywy. Teraz zabiją jego. Ta świadomość go oszołomiła, oparł się mocno o skałę. Widział, jak podnoszą okulary, by lepiej mu się przyjrzeć, w ich otoczonych białymi obwódkami, błękitnych jak niebo oczach nie dostrzegł śladu litości. Jeden z napastników pomacał rękaw jego kurtki, wyrwał rękę.

— Co z nim zrobimy? — Smarkacz odsunął jednego z mężczyzn, by lepiej widzieć. — Czy mogę go dostać? Och, pozwól, mamo! — Ogłuszacz znów skierował się w jego stronę. Gundhalinu zrozumiał, że te słowa były zwrócone do starej kobiety. — Do mojej kolekcji.

Doznał nagłej wizji własnej pokaleczonej głowy, natkniętej na kij, jak kawałek mięsa w jakiejś przerażającej lodówce kostnicy. Znowu poczuł mdłości i przycisnął język do podniebienia. Bogowie!… och, bogowie, tylko nie to. Skoro mam umrzeć, to czysto… i szybko.

— Zamknij się, smarku — powiedziała baba ostro. Dziewczyna wykrzywiła się za jej plecami.

— Zabijmy go teraz, szamanko — powiedziała inna kobieta. — Pobawmy się z nim przed śmiercią. Wtedy inni obcy będą się bać tu przychodzić.

— Jeśli mnie zabijecie, nigdy nie przestaną was ścigać! — Gundhalinu zrobił krok naprzód i ujrzał wyskakujące z ukrytych pochew dwa noże. — Nie zdołacie się wywinąć z morderstwa na inspektorze policji. Nie spoczną, póki was nie złapią. — Wiedział, że mówi tak tylko dlatego, by siebie pocieszyć, że to nieprawda. Czuł niepewność kłamstw, wiedział, że czują ją i tamci. Zaczął drżeć.

— A skąd będą wiedzieć, co tu się stało? — Stare babsko znów się uśmiechnęło. Zęby miała piękne, białe jak śnieg. Wbrew sobie zastanowił się, czy są prawdziwe. — Możemy rzucić twe ciało w szczelinę, a lód zgniecie kości. Nawet wszystkie wasze bogi nie dowiedzą się, gdzie leżysz! — Nagle chwyciła coś wiszącego u jej boku i walnęła go w pierś, rzucając na skałę z pomrukiem zdziwienia. — Myślisz, że ty, obcy, możesz nas ścigać na naszym terenie? Jestem Matką. Ziemia jest moim kochankiem, skały, ptaki i zwierzęta to moje dzieci. Mówią do mnie, znam ich język. — Gniew zmienił jej oczy w porcelanę. — Powiedzieli mi, jak upolować łowcę. A teraz chcą ofiary, chcą nagrody.

Gundhalinu spojrzał na długą rurkę z błyszczącego metalu, która przyciskała go do oblodzonej skały, rozpoznał policyjną latarkę elektronową, nim znowu zmętniały mu oczy. Stał prosto ze sztywną godnością, wysiłkiem woli panował nad odruchami fizycznymi, gdy stara wiedźma powoli się cofała. Także inni odeszli poza zasięg wiru energii, zostawiając go samego w kręgu pędzącego śniegu. Usta i płuca bolały go od lodowatego powietrza. Każdy oddech może być teraz ostatni, ale przez pamięć nie przewinęła mu się taśma ze scenami z całego życia, nie doznał żadnego objawienia powszechnej prawdy… w ostatnich chwilach życia nie czuł nic; zupełnie nic…

Stara kobieta uniosła latarkę i przycisnęła spust.

Gundhalinu zatoczył się od ciosu, który nie padł; otworzył oczy, nie pamiętał, kiedy je zamknął, i ujrzał, że baba przyciska spust raz za razem, bez żadnego skutku. Mruczała coś wściekle, potrząsając latarką. Przyglądający się chciwie inni klęli gniewnie.

Inspektor podszedł niepewnie i wyciągnął rękę.

— Daj — ustawię to za ciebie.

W wyblakłych niebieskich oczach pojawiło się zdumienie, wyszarpnęła latarkę poza jego zasięg. Stał cierpliwie z wyciągniętą dłonią.

— Zacięła się. Stale tak się dzieje. Naprawię, jeśli mi pozwolisz.

Skrzywiła się, lecz wyraz jej twarzy zmienił się lekko i nieznacznie skinęła głową. Zobaczył, jak celują teraz w niego dwa ogłuszacze, wiedział, że nie uda mu się uciec. Wcisnęła mu w dłoń latarkę.

— To ją napraw, skoro tak ci spieszno do śmierci. — Sugerowała tonem, że zwariował; zastanowił się, czy jest tak rzeczywiście.

Ukląkł, czując, jak śnieg gryzie go przez tkaninę spodni. Położył latarkę na udach, zdjął rękawice i otworzył sakwę z narzędziami, którą miał przy pasie. Wyjął cienki jak włos namagnetyzowany pręt i włożył go do otworu w spodzie rękojeści, zaczął pewnie gmerać w ukrytym mechanizmie. Jego spocone dłonie przywierały do mroźnego metalu, ledwo to zauważał. Posuwając się wzdłuż niewidocznych ścieżek, dotarł do odpowiedniego skrzyżowania i rozdzielił dwie złączone części. Ostrożnie wyciągnął drut, rad, że chodziło o kłopot, który podejrzewał. Odłożył pręt na miejsce, dziwiąc się własnej staranności, i oddał latarkę starej kobiecie. Spojrzał w jej oczy bez wyrazu.

— Powinno teraz działać. Niepotrzebnie kradniecie nasze narzędzia, skoro nie wiecie, jak się nimi posługiwać.

Wyrwała mu latarkę wraz z naskórkiem. Skrzywił się, lecz ręce miał nieczułe i niepotrzebne, jak z drewna. Podobnie twarz i umysł. Wstał, zostawiając rękawiczki u swych stóp. Przynajmniej dowiódł swej wyższości nad tymi dzikusami, wreszcie może umrzeć czysto, z honorem, od własnej broni.

Tym razem jednak nie wycelowała latarką w niego. Odwróciła się i skierowała ją w stronę kępy wiecznie zielonych krzewów rosnących u podnóża ściany urwiska. Wystrzeliła; usłyszał elektryczny trzask promieniowania i mały wybuch, po którym jeden drzewiasty krzak stanął w płomieniach. Wokół rozległy się pochwalne krzyki, żądza śmierci powróciła na dzikie, bezlitosne twarze.

Baba machnęła na niego latarką.

— Dobrze się spisałeś, obcy — wyskrzeczała, uśmiechając się bez śladu ludzkich uczuć.

Kącikiem oka patrzył na płonące drzewo. Dym uderzał w ścianę urwiska; zapach spalenizny był przejmująco obcy. Ale przypalone ludzkie ciało pachnie tak jak każde inne mięso…

— Jestem Kharemoughi. Potrafię z zawiązanymi oczami naprawić każde urządzenie. Dzięki temu stoję wyżej niż zwierzęta.

— Ale umrzesz jak każdy z nas, prawda, obcy? Naprawdę chcesz zginąć?

— Jestem gotów umrzeć. — Wyprostował się; całe jego ciało zdawało się teraz należeć do kogoś innego.

Uniosła latarkę, ręce drżały jej lekko pod jej ciężarem. Zacisnęła dłoń wokół spustu i spojrzała w twarz Gundhalinu, pragnąc, by się załamał i zaczął błagać o życie. Umrze jednak, a nie da im tej satysfakcji… wiedział też, że i tak zginie.

— Zabij go. Zabij! — Patrzący niecierpliwili się i zaczęli podnosić głosy. Spojrzał z roztargnieniem na krąg twarzy, zobaczył, jak dziewczyna wykrzywia się w nie znanej mu minie.

— Nie. — Stara kobieta opuściła rurkę, uśmiechając się ze skrywaną odrazą. — Nie zabijemy go, lecz zatrzymamy. Potrafi naprawiać sprzęt, który kradniemy w porcie gwiezdnym takim jak on.

— Jest niebezpieczny, szamanko! — powiedział jeden z mężczyzn, gniewny z zawodu. — Nie potrzebujemy go.

— Mówię, że będzie żył! — warknęła wiedźma. — Chce umrzeć — spójrzcie na niego! Człowiek, który nie boi się śmierci, jest szalony, a zabicie szaleńca przynosi nieszczęście. — Ciągle się do niego uśmiechała ze świadomym szyderstwem.

Gundhalinu poczuł, jak jego fatalistyczne otępienie ustępuje wraz z ostatecznym zrozumieniem. Nie pozwolą mu na czystą śmierć. Chcą z niego zrobić swego niewolnika…

— Nie, ohydne zwierzęta! — Rzucił się na starą kobietę, na latarkę. — Zabij mnie, przeklęta. Nie będę…

Instynktownie odsunęła rurkę i walnęła go nią w twarz. Gundhalinu upadł w śnieg, krew paliła mu skórę, ból dudnił mu w głowie jak krzyk. Wypluł krew i zęby, usiadł, jęcząc i podpierając się odmrożonymi rękoma, a koczownicy zaczęli się od niego odsuwać. Słyszał, jak starucha wydaje rozkazy, ale ich nie rozumiał. Nie obchodziły go, nic go nie obchodziło.

— Masz… załóż rękawice, głupi. — Dziewczyna stanęła nad nim, machnęła mu nimi przed twarzą. Odsunął się, spróbował ją zlekceważyć, nabierając garść śniegu i wsadzając go do poranionych ust.

— Siny! — Tym razem ujrzał przed sobą ogłuszacz TierPardee. — Siniaczku, lepiej mnie posłuchaj! — Rzuciła mu rękawiczki na brzuch.

Naciągnął je powoli na nieczułe palce pokryte zakrzepniętą krwią. Nie mógł znieść myśli o ogłuszeniu, wciągnięciu go na ślizgacz i rzuceniu jako torby z częściami zapasowymi. Musi zachować jak najwięcej godności, póki nie znajdzie ucieczki od tego koszmaru… jakiegoś sposobu, jakiegokolwiek.

Coś opadło na jego hełm, prześlizgnęło się jak wąż po twarzy i spoczęło wokół szyi. Zaskoczony uniósł wzrok, a pętla zacisnęła się na jego gardle. Wyraz jego twarzy rozśmieszył dziewczynę, drugi koniec liny spoczywał w jej rękawiczce. Kołysała nim swobodnie, stojąc zuchwale przed policjantem.

— Dobry chłopiec. Mama chce twoich rąk, ale powiedziała, że mogę resztę ciebie wziąć do mego zoo. — Ściągnęła okulary na oczy, skrywając do połowy swą wąską, ściągniętą twarz. — Moje Sine zwierzątko. — Znów się roześmiała i szarpnęła za sznur. — Chodź, Siny! I lepiej się pośpiesz.

Gundhalinu szybko wstał, powlókł się za nią przez śnieg w stronę czekających ślizgaczy. Wiedział, że jest martwy, mimo iż go nie zabili, bo od tej chwili skończył się jego świat.