128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

27

Moon patrzyła poza oparcie grubo wyściełanego fotela Elsevier, mocno wychylała się poza poręcz własnego, by móc widzieć osłonięte okno. Tiamat unosił się w nim jak wschodzący księżyc, lecz był o wiele od niego piękniejszy. Dom — wracała do domu, patrząc na rosnącą w dole, otuloną chmurami kulę błękitu, wypełniającą się nieskończonymi morzami, trudno było nie wierzyć, iż czas się odwrócił; że zastanie wszystko, tak jak było kiedyś, a nawet jak powinno być. Ale jeśli nawet nie taki świat straciła, to wiedziała teraz, że odnajdzie swą drogę… znajdzie sposób, by odwrócić zmiany.

— Osłony zielone?

— No.

Słuchała mruczanych przez Elsevier pytań i monosylabowych odpowiedzi Silky'ego, pocieszającego rytmu rytuału powtarzającego się przedtem nieskończoną ilość razy. Ich wejście w atmosferę Tiamat nie było takie bolesne i straszne jak podczas odlotu z planety. Miała wrażenie, iż podróż powrotną odbywa ktoś inny. Słuchała tylko połową uwagi, przeskakując od przeszłości do przyszłości, omijając niepewną, groźną teraźniejszość. Teraz nic nie może iść źle, nic nie pójdzie. Przeszła Czarne Wrota; może teraz działać.

Przed zejściem z orbity Elsevier połączyła się z zaskoczonym Ngenetem i dowiedziała się, że nie spotka się z nimi w zatoce Shotover, bo przed pięciu laty, po ich poprzednim lądowaniu, stracił swój pojazd latający. Tym razem muszą podjąć większe ryzyko i zbliżyć się do jego plantacji na wybrzeżu na południe od Krwawnika; tylko jemu mogła Elsevier zaufać przy ostatecznym lądowaniu.

Elsevier — gasła, Moon tylko to słowo znajdowała dla określenia delikatnej przemiany, jaką dostrzegła po minięciu Wrót. Próbowała się dowiedzieć, o co chodzi, lecz Elsevier odmawiała odpowiedzi; nie tracąc swej czułości, zamykała się w sobie, nie dopuszczając Moon.

Dziewczyna była urażona i zaciekawiona, dopóki Bliźnięta nie zaczęły panować na ekranach statku. Wtedy dostrzegła nareszcie, że tego właśnie wypatrywała Elsevier, na to się przygotowywała — na koniec, którego nadejście będzie początkiem dla Moon. Na ostateczne zerwanie ze znanym jej życiem, opuszczenie statku, z którym wiązała się połowa jej gorzkich i słodkich wspomnień. Na ostateczne rozstanie się z przybraną córką, której mogła dać nowe życie w zamian za to, które porzuciła, lecz ofiarowała jedynie większe jeszcze straty.

Ogromne nibymorze nieskończonych chmur zasłoniło im teraz widok oceanu, opadali coraz niżej, pokonywali szafirowe, górne warstwy powietrza. Niedługo… niedługo przebiją się przez powierzchnię chmur, niedługo dojrzy swe przeznaczenie, długą, ciągłą linię zachodniego wybrzeża kontynentu, gdzie leży plantacja Ngeneta — i Krwawnik.

— …wskaźnik większy o jeden i… Silky! Zauważono nas! Przełącz ciąg…

Niebo przed nimi przeszył płomień niebieskobiałego światła, wbił się sztyletami w oczy Moon; metalowa osłona zatrzęsła się wokół niej, drażniąc jej zęby. Jęknęła z niedowierzania — zostali zaatakowani.

— Bogowie! — krzyknęła Elsevier bardziej w gniewie niż rozpaczy. — Zostaliśmy wykryci, nigdy się nie dostaniemy…

Wokół nastąpił nowy wybuch… a po nim długa cisza. Przerwało ją nagłe włączenie się urządzenia komunikacyjnego. — …Poddajcie się, bo zostaniecie zniszczeni. Mamy was na promieniu. Nie uciekniecie.

— Stracone… — Trzeci wybuch zatarł nazwę tego, co stracono, i pytający krzyk Moon. Czwarty nie dał na siebie czekać; tablica z przyrządami zaskwierczała i zaskrzeczała z przeładowania, ogłuszając ich oszołomione zmysły.

— Odciąć moc! — Usłyszała Moon łamiący się głos Elsevier, słowa z trudem przebiły się do jej dzwoniących uszu. — …nadziei… chyba zginiemy… — Mrok wypełnił kabinę z nagłością śmierci. Mrugające oczy Moon dostrzegły świecenie powietrza na zewnątrz; ujrzała bezgraniczne, błękitne, białe i złote pola nieba, które zamazały się, gdy runęli pod powierzchnię chmur. Złapała się swego miejsca, licząc uderzenia serca; z każdym bijącym dowodem życia rozumiała coraz bardziej, iż nie ma następnego wybuchu, tego, którego w swej bezbronności już nie zdołają zobaczyć.

Znowu wypadli z chmur, równie nagle, co wpadli. Wreszcie ujrzała morze, falujący pod nimi ocean stopionej cyny. W wielkie okno uderzyły krople deszczu, zamazując jak łzy widok morza i nieba. Ciągle żyli. Statek opadał płaskim łukiem, jak kaczka puszczona na nieskończenie ogromnym stawie. Elsevier i Silky krzątali się w milczeniu przy przyrządach. Moon też się nie odzywała, pomagając im w jedyny dostępny jej sposób.

— Teraz, Silky, włącz systemy awaryjne…

Na siedzenie Moon opadł nagle bury stożek, odcinając wyczerpany głos Elsevier, widok wznoszącej się powierzchni morza, białej jak lód i szarej jak stal. Unieruchomiona przez poduszkę ze sprężonym powietrzem, leżała bezsilna, niezdolna do działania, całkowicie bezradna. Po ciągnącym się wiecznie wyczekiwaniu dobiegło ją niewyraźnie dźwięczne uderzenie metalowej kuli o stalowoszare morze, niby grom spadający gdzieś indziej.

Po następnej krótkiej wieczności poduszka odsunęła się od niej, uniósł się dymiący garnek. Odrzuciła pasy bezpieczeństwa i zerwała się z fotela, by stanąć pomiędzy miejscami pilotów. Nad Silkym ciągle wznosiła się szara tarcza, kręcił głową w bardzo ludzkim geście oszołomienia. Przed Moon morze waliło o właz z wściekłym oburzeniem; kropelki lodowatej wody przenikały w szczelinki wyryte upadkiem na wzmocnionej, przezroczystej ściance. Pod nogami ciążyła jej cała struktura statku kosmicznego, wokół huczał napór gniewnych odmętów.

Nad siedzeniem Elsevier wisiał pewnie kaptur; jak gdyby nigdy… Moon zerknęła nagle na twarz kobiety, bojąc się jej widoku, lecz nie mogąc patrzeć gdzie indziej.

Ciemną barwę górnej wargi Elsevier przecinała czerwona kreska, lecz ona sama uniosła głowę i położyła ją na oparciu fotela.

— To nic, moja droga… to tylko z nosa… muszę dokończyć wiadomość, Ngenet przybywa. — Zamknęła oczy, oddychając płytko, jakby ciężka łapa grawitacji nadal ją dławiła… już zdławiła. Siedziała nieruchomo, niezdolna nawet do podniesienia palca, jak kobieta posiadająca cały czas świata. Moon dotknęła jej ramienia z lękliwą czułością.

— Wylądowaliśmy, Elsevier. Ocaliłaś nas. Już po wszystkim.

— Tak. — Fioletowoniebieskie oczy wypełniły się zdumieniem; Elsevier patrzyła zaskoczona na coś poza ich zasięgiem. — Tak mi zimno. — Dreszcz przeszedł mięśnie jej twarzy.

I nagle jej oczy stały się puste.

— Elsie. Elsie? — Moon zacisnęła dłoń na jej ramieniu, potrząsnęła puściła, gdy nie doczekała się żadnej reakcji. — Silky… — Moon odwróciła się nieco, nie chcąc zrobić tego do końca — …ona nie… Elsie! — powiedziała błagalnie.

Silky stanął obok w ciasnej przestrzeni między fotelami. Wyciągnął zimne wężo-palce swej szarozielonej ręki i dotknął ciepłego ciała Elsevier, jej gardła… Nie wzdrygnęła się pod tym dotykiem, patrzyła dalej na coś poza oczami, aż nasunęły się na nie płaskie paski szarości, zamykając je na zawsze.

— Martwa.

Statek osiadł głębiej i zakołysał się, wytrącając ich z równowagi. Moon spojrzała na nie słuchające jej stopy. Woda otaczała nogawki jej skafandra, morska woda, wlewająca się do kabiny.

— Martwa? — Pokręciła głową. — Nie, to niemożliwe. Ona żyje. Elsie. Elsie, toniemy! Obudź się! — Potrząsnęła bez władny m, nie odpowiadającym ciałem. Macki objęły jej ramiona, odciągnęły bezceremonialnie.

— Martwa! — Nigdy jeszcze nie widziała u Silky'ego równie czystych i głębokich oczu. Dotknął kolejno różnych symboli świetlnych na tablicy, powtórzył to. — Luk skoczył. Toniemy. Wyjdź… — Wskazał jej śluzę; zachwiała się, gdy nowa, głęboka do kolan fala złapała ją w połowie drogi.

— Nie! Nie jest martwa. To niemożliwe! Nie możemy jej zostawić. — Moon złapała się za oparcie fotela.

— Chodź! — Silky wpadł na nią, oderwał ją, podciągnął się do luku. Potknęła się i upadła, zalała ją następna fala; wstała dysząc, w oczy paliła ją sól. Dobrnęła do wejścia do śluzy, złapała za futrynę, jeszcze raz obejrzała się za siebie; zobaczyła Silky'ego klęczącego w wirującej wodzie obok Elsevier, pochylił głowę i położył ją na chwilę na jej ramieniu w geście hołdu i pożegnania.

Zaraz wstał i doszedł z trudem do Moon.

— Wyjdź! — Macki znowu objęły jej ramię i wciągnęły do śluzy. Niezdolna do oporu, puściła skraj wejścia i ruszyła w ślad za nim. Zobaczyła stojący otworem, pijący morze jak bezradny topielec luk…

— Mój hełm! Utonę… — Zawróciła do wnętrza kabiny, lecz chwyciła ją w ramiona głęboka po pas fala, zbiła z nóg. Lodowata woda znów ją zalała; na wpół płynąc, Moon walczyła o powstanie, zaparło jej dech, gdy zimny strumień otoczył kołnierz jej skafandra. Statek nachylił się pod naporem morskich bałwanów, skierował do luku zalewającą go wodę, wylał wraz z nią i Moon. Uderzyła o brzeg luku, trzasnęła głową o metal, aż pojazd wypluł ją i Silky'ego na otwarty ocean.

Krzyk dziewczyny zgasł jak płomień, gdy morze zamknęło się nad jej głową. Ruszyła ku powierzchni, wyskoczyła na powietrze, gdzie zacinany wiatrem deszcz wbijał ją w ocean. Palce oślepiającego gorąca i chłodu szarpały ją pod niezgrabnym strojem.

— Silky! — zawołała jego imię, lecz porwał je wiatr, zabrzmiało samotnie i żałośnie jak krzyk merów.

Nagle pojawiła się obok niej pokryta pianą głowa Silky'ego, podparł ją, starającą się pozostać na powierzchni, ściąganą w dół wypełnionym wodą skafandrem ciśnieniowym. Sam zdjął swój i pływał swobodnie. Poczuła, jak szarpie za zapięcia na przedzie jej kombinezonu, starając się go ściągnąć.

— Nie! — Złapała jego śliskie macki, lecz umykały jej niby węgorze. — Nie, zamarznę! — Szarpanie ją pogrążyło, wypłynęła, rzucając się i plując. — Nie przeżyję w tym… bez tego! — Wiedziała, że nie ma szans ocalenia, bo wciągał ją w głąb skafander pełen płynnego balastu. Zrozumiała wreszcie całkowicie, tak jak jest to możliwe tylko raz w życiu, trującą ironię Wyboru Żeglarza — zamarznąć lub utonąć.

Silky puścił jej skafander, starając się tylko ją podtrzymać. Pierwszy wstrząsający ból zimna przeszedł w przenikającą do szpiku kości mękę, pozbywającą ją sił i rozsądku. Pomiędzy wznoszącymi się płynnymi górami widziała w dali zanurzający się statek kosmiczny — aż nie zostało nic, poza płynącymi razem morzem i niebem. Elsevier. Ofiara dla Morza… Moon poczuła, jak słona woda łez miesza się z morską i spadającą z chmur.

Po nieokreślenie długim czasie zrozumiała, że szkwał przeszedł. Niebo otarło łzy i przestało się gniewać, twarz morza nie wzdymała się już złością, wyczerpanie wysuszyło jego łzy, a między rozchodzącymi się chmurami mignęło Moon blade, skute lodem słońce. Silky nadal mocno ją podtrzymywał, pomagając się unosić; jej ciało rozrywały nieopanowane drgawki. Czasami zdawało się jej, że widzi brzeg, nieosiągalnie daleki, zawsze niepewna, czy to nie zwid mgły albo jej umysłu. Nie miała siły mówić, a jedyną odpowiedzią Silky'ego była milcząca otucha jego obecności. Wyraźniej niż kiedykolwiek czuła jego obcość i świadomość, że to bez znaczenia…

Powinna mu powiedzieć, by ją zostawił, oszczędzał swe siły, że nie ma nadziei, by Ngenet znalazł ich w porę. Koniec i tak będzie jednakowy. Nie mogła jednak ułożyć tych słów, w głębi serca wiedziała, że nie chce tego uczynić. Umrzeć samotnie… umrzeć… zasnąć tu na zawsze. Miała wrażenie, że czuje, jak w kościach tężeje jej szpik. Była taka zmęczona, tak boleśnie wyczerpana; zapadnie w sen, ulula ją nieubłagana kołysanka Matki Morza. Kilka tygodni na innej planecie było tylko snem. Jest Tiamatanką, Letniaczką, wiedzącą rozpaczliwie to, co każdy Letniak wie od urodzenia — że Pani jest jednocześnie stworzycielką i niszczycielką, że życie każdej kobiety czy mężczyzny nie więcej znaczy w Jej wielkim wzorze, aniżeli istnienie najdrobniejszego raczka wlokącego się po mulistym dnie…

Przed nimi coś przebiło powierzchnię wody, zalewając twarz Moon zimną pianą. Jęknęła, gdy ręce Silky'ego zacisnęły się na jej piersiach, zerknęła skutymi lodem oczami na patrzący się na nich pysk, pokryty lśniącą sierścią. Wyłoniły się dwa, trzy następne nieludzkie oblicza, za i obok pierwszego, spoczywały jak rybackie boje na uspokajającej się wodzie. Zrozumienie przychodziło powoli, wznosiło się z głębin jak banieczka powietrza, przebijało nieczułe otępienie — mery…

Skupiły się wokół niej, szturchały ją nagląco płetwiastymi przednimi łapami. Nie mogła sobie wyobrazić, czego od niej chcą, wiedziała jednak, z niezłomnym zaufaniem dziecka, że to dzieci Pani, które przybyły jej na ratunek.

— S-Silky — wydusiła z siebie przez dzwoniące zęby — puść m-mnie.

Rozluźnił chwyt, zanurzyła się jak kamień. Nim zdołała zareagować, smukłe, sprężyste kształty znów ją uniosły. Połączone błonami palce płetw owinęły się wokół niej jak płatki zamykającego się kwiatu, wydźwignęły ją na powietrze, aż legła na brzuchu na miękkiej, szerokiej piersi mera unoszącego się na wodzie. Mamrotała coś ze zdziwienia, podtrzymywana tuż nad falującą powierzchnią morza, stopy miała nadal zanurzone w nienasyconym chłodzie. Mer — samica, poznała to po grzywie złotej sierści — otuliła ją płetwami, jakby pieściła małe, karmiła ją ciepłem swego ciała, jak ogrzewałaby i karmiłaby swe dziecko. Zaczęła głębokie, pozbawione melodii zawodzenie, utrzymując je w rytmie kołysania morza. Zbyt wyczerpana, by się zastanawiać, Moon położyła głowę na aksamitnej piersi mera, podparła ją dłońmi, czuła, jak pieśń przenika jej drżące ciało. Silky i dwa pozostałe mery nadal unosiły się obok, lecz nie pamiętała o nich, nie pamiętała niczego z przeszłości czy przyszłości, jej życie skurczyło się do chwili obecnej.

Nigdy się nie dowiedziała i nie chciała dowiedzieć, ile czasu upłynęło na szerokim świecie, gdy unosiła się w objęciach mera. Słońce wędrowało po niebie, opuszczało się ku miejscu spotkania z morzem, gdy coś się zmieniło na obliczu wody, zbliżał się ku nim długi cień statku, odległe dudnienie jego silników coraz gwałtowniej przerywało milczenie.

— Moon. Moon. Moon. — Silky mówił jej imię, dotykał jej szyi kapiącymi mackami, skłaniając do słuchania.

Nie było jednak Moon, która mogłaby mu odpowiedzieć, jedynie morze. Morze… Morze upominające się o swoje.

— Moon… słyszysz mnie?

— Nie… — Był to raczej sprzeciw wobec wtargnięcia w bezmyślny spokój niż odpowiedź na pytanie. Świat był płynącymi bezkształtnie akwarelowymi obrazkami…

Coś szarpnęło jej wargą nad szczękającymi zębami; gorący, lepki płyn wlał się do jej ust i spłynął gardłem jak płonący olej. Zakwiliła z przyjemności i odmowy, poczuła, jak tężeje akwarelowy świat, przyjmuje postać nie znaną jej szarzejącej pamięci — z wyjątkiem tkwiącej nad nią twarzy, łączącej przeszłość i teraźniejszość w jednym podwójnym obrazie.

— M-M-Miroe?

— Tak — odpowiedział z ogromną ulgą. — Odzyskuje przytomność, Silky. Poznała mnie. — Ujrzała za nim przycupniętego, cierpliwie patrzącego Silky'ego i okrągłe, nie mrugające oko iluminatora kabiny.

— G-gdzie? — Kurczowo przełknęła pieprzowo-słodki syrop, gdy Ngenet znowu przytknął jej kubek do ust. Jej drżące ciało zostało wyjęte z pełnego wody skafandra i opatulone ciepłymi kocami.

— Na moim statku. Dzięki bogom znalazłaś się wreszcie bezpiecznie na jego pokładzie. Płyniemy do domu. — Zmienił ciepły okład leżący jej na nosie i policzkach.

— D-domu…? — Życie przeszłe i obecne znowu biegło razem.

— Do mojej plantacji, będziesz tam bezpieczna. Dość już się naspacerowałaś na gwiezdnej drodze, dość spędziłaś czasu w ramionach Matki Morza, dziecko-merze… niemal całe życie. — Stwardniałą, łagodną dłonią odgarnął jej z czoła wilgotne włosy. — Nastała pora na stały ląd.

— El-Elsie. — Słowo zapiekło jej gardło jak żółć.

— Wiem. — Ngenet wyprostował się na skraju koi. — Wiem. Nic nie możesz teraz dla niej zrobić poza odpoczywaniem i dochodzeniem do zdrowia. — Jego głos i kabina zapadły się w niezmiernej dali.

Moon spoczęła głębiej w gnieździe z koców, świadomość ją opuściła, skurczyła się do doznania gorących igieł, wnikających w jej zdrętwiałe z zimna ciało, przetykających zablokowane lodem żyły, odwiązujących jej mięśnie; wyzwalających ją…