128906.fb2
Jerusha pozostawiła za sobą puste pokoje mieszkania w mieście, pozostawiła na stole ledwo naruszone chleb i owoce z nie chcianej kolacji i wyszła do Labiryntu. Półmrok za murami na końcu alejki oznaczał koniec kolejnego zniesionego jakoś dnia nie do zniesienia oraz obietnicę następnych nie do przetrzymania. Praca była dla niej życiem, a teraz całe to życie stało się piekłem. Jedyną ucieczką był sen, lecz spanie przyspieszało tylko nadejście nowego poranka. Dlatego wałęsała się bez celu, anonimowa wśród rojnych tłumów, mijała sklepy, z których jedna połowa była już zamknięta, druga zaś nadal czepiała się kurczowo życia i zysków, będzie się czepiać aż do gorzkiego końca.
Gorzkiego końca… Dlaczego? Czemu się przejmuje? Czy to ma sens? Mocniej naciągnęła kaptur licho tkanego pasiastego kaftana, zasłaniając twarz, i skręciła w Aleję Cytrynową. W połowie drogi do zmierzchu był często przez nią odwiedzany sklep botaniczny, gdzie sprzedawano ziołowe lekarstwa i przyprawy, a półki uginały się od świątków i amuletów przeciwko nieszczęściom sprowadzanych z jej domu, z Newhaven. Doszło do tego, ze kupiła najsilniejszy talizman, jaki zdołała znaleźć, i nosiła go na szyi, a przecież u siebie kpiła ze starszych za uleganie ślepej wierze i marnowanie pieniędzy na zabobonne bzdury. Do czego to doprowadziła ją praca. Jednakże cholerne czary nie pomogły jej bardziej niż wszystko inne, czego próbowała. Nic nie polepszało sytuacji, nie skutkowało.
A teraz odeszła jedyna osoba, która ją popierała, powstrzymywała przed uznaniem, że jest całkowitą, obłędną pomyłką. BZ… Niech cię, BZ Jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś — umrzeć? Dlatego przyszła tu znowu, wmawiając sobie, że nie wie dlaczego…
W pobliżu sklepu zauważyła znajomą twarz — znajome odrzucanie płomienno-rudych włosów. Sparks Dawntreader szedł w jej stronę ubrany jak aktor z erotycznego holo. W ostatnich latach widywała go rzadko, jedynie podczas swych nieczęstych wizyt w pałacu. Zdziwiła się, zobaczywszy go teraz, że nie wydaje się nawet o dzień starszy niż wówczas, gdy przed pięciu laty ujrzała go po raz pierwszy, jak leżał bezwładnie w uliczce. Zdumiewało ją też, że Arienrhod go ma (w każdym znaczeniu tego słowa, jak podejrzewała) w pałacu… że zachowuje jego młodość.
Jej ciekawość przeszła w lęk, gdy się do siebie zbliżyli. Pełna winy przestraszyła się, że ją zobaczy, że rozpozna pomimo przebrania i odczyta motywy ukryte w jej niespokojnych oczach. Zwolniła, starając się ukryć swą obecność, póki nie przejdzie. Bogowie, to teraz czaję się jak przestępca?
— Cześć, Dawntreader. — Niechętnie pierwsza go przywitała; poznała po jego minie, że nie przyjrzałby się jej twarzy, gdyby się nie odezwała.
Nie spodziewała się jednak ani nie zasługiwała na następną jego minę — na uśmiech, którym wyraził swą rozkwitającą młodość, ukazując jej boleśnie, jak bardzo się postarzała, każdy dzień był dla niej jak rok. Jego oczy były niepokojącym naśladownictwem wzroku Królowej — zawierały doświadczenie i cynizm, nie pasujące do reszty twarzy. Spojrzały na wystawę sklepu botanicznego pełną figurek bogów i amuletów, potem na talizman zwisający z jej szyi. Szarpnął niespokojnie za liczne kołnierzyki swej obcisłej koszuli w geście bijącej wprost w oczy wrogości.
— Oszczędźcie sobie pieniędzy, komendancie PalaThion. Moc waszych bogów tu nie sięga. Wszyscy bogowie Hegemonii razem wzięci nie zdołają zapobiec temu, co się z wami stanie — choćby nawet chcieli.
Jerusha odstąpiła krok, słowa te ukąsiły ją jak żmije pełne jadu jej najskrytszych obaw. Czy tego chce? Nawet on? Dlaczego:
Dlaczego, Dawntreader? Dlaczego wy? — szepnęła.
W jego oczach pojawiła się nagle nienawiść.
— Kochałem ją, a odeszła. — Opuścił oczy pod wpływem jej wzroku i nie podniósł.
Jerusha długo stała na ulicy, nim zrozumiała, że wyjaśnił jej dlaczego. Potem podeszła do wejścia do sklepu botanicznego, poruszała się niepewnie, jakby rzucono na nią urok.
Stała w wąskim przejściu przed zakurzonymi półkami zawierającymi towary, po które przyszła, zaślepiała ją słodko-gorzka tęsknota tego miejsca, uparta walka tradycji Newhaven przeciwko przyjęciu zwyczajów nowych czasów czy innych planet. Nie widziała kęp smoczych łapek i pęków splecionych ziół, nie czuła pieszczącej jej zmysły dzikiej mieszaniny zapachów, nie słyszała…
— Mówiliście do mnie? — Nagle uświadomiła sobie, że już nie jest tu sama.
— Tak. Chyba przestawili półkę z proszkami. Czy wiecie w jakie miejsce? — Ciemnowłosa, jasnoskóra kobieta w średnim wieku, prawdopodobnie miejscowa. Niewidoma. — Jerusha poznała światłoczułą opaskę otaczającą jej czoło.
Jerusha rozejrzała się po regałach, właściciel szeptał z ożywieniem z innym przybyszem z Newhaven.
— Zdaje się, że z tyłu. — Przysunęła się do półek, robiąc miejsce niewidomej.
Kobieta ciągle jednak stała denerwująco w przejściu, pochylała lekko głowę, jakby czegoś słuchała.
— Inspektor… PalaThion, prawda?
— Komendant PalaThion — odwzajemniła pogardę ledwo skrywanym szyderstwem.
— Oczywiście. Proszę wybaczyć.
Gdy słonce poczernieje. Jerusha odwróciła wzrok.
— Gdy po raz ostatni słyszałam pani głos, była pani inspektorem PalaThion. Nigdy nie zapominam głosów, ale czasami nie pamiętam o dobrych manierach. — Uśmiechnęła się, przepraszając serdecznie, promieniowała taką życzliwością, że Jerusha poczuła wbrew sobie, jak opuszcza ją stały ostatnio grymas. — Było to prawie pięć lat temu. Mój sklep jest zaraz obok… Przyszłam wtedy na wasz posterunek ze Sparksem Dawntreaderem.
— Maskarka. — Jerusha wreszcie rozpoznała kobietę. — Tak, pamiętam. — Jasne, że pamiętam. Ocalenie tego łotrzyka było drugą co do wielkości pomyłką mego życia.
— Widziałam, jak rozmawialiście na ulicy. — Widziałam? Te słowa na chwilę zbiły Jerushę z pantałyku; spróbowała ukryć swe wyraźne zdenerwowanie. — Nadal niekiedy mnie odwiedza, wtedy gdy potrzebuje otuchy. Chyba nie pozostało mu wielu ludzi, z którymi mógłby rozmawiać. Cieszę się, że mówił z wami.
Jerusha nic nie odpowiedziała.
— Powiedzcie, komendancie, czy z równą jak ja przykrością patrzycie na zmiany, jakim podlega? — Przekroczyła przepaść milczenia Jerushy, jakby w ogóle jej nie było.
Jerusha nie chciała stawić czoła ani pytaniu, ani pytającej, martwymi palcami dotknęła worów własnej zmienionej twarzy.
— Nie dostrzegłam w nim żadnych zmian. Nie postarzał się nawet o dzień. — Może i tak jest, niech go diabli.
— Ależ tak, postarzał się… — powiedziała maskarka z goryczą. — Od przybycia do Krwawnika przybyły mu setki lat.
— Jak nam wszystkim. — Jerusha sięgnęła na półkę po buteleczkę z ciemnego plastyku z olejkiem wiriolowym, zawahała się i wzięła jeszcze jedną. Pomyślała nagle o swej matce.
— Krople nasenne, prawda?
Jerusha zacisnęła na buteleczkach zachłanne, broniące ręce. — Tak.
— Poznałam po zapachu. — Kobieta kiwnęła głową z uśmiechem. — Używałam ich przed dostaniem czujników wzrokowych. Męczyła mnie straszna bezsenność. Bez wzroku nie potrafiłam rozpoznać przemijania nocy i dni… nie byłam dostrojona do rytmów Tiamat. Przypuszczam, że tak naprawdę nikt nie jest. Wszyscy w końcu, lub na początku, jesteśmy tu obcymi.
Jerusha uniosła wzrok.
— Chyba tak. Nigdy o tym nie pomyślałam… Może to sedno moich kłopotów. Gdziekolwiek się udam, wszędzie jestem obca. — Usłyszała siebie mówiącą głośno to, co ledwo ważyła się myśleć. Nie dbając o to, pokręciła głową. — Im bardziej chcę spać, tym mniej mi się udaje. Sen jest mą jedyną przyjemnością. Mogłabym zasnąć na zawsze. — Odwróciła się, chcąc podejść do tkwiącego przy wyjściu sklepikarza.
— Tak nie pozbędziecie się swych kłopotów, komendancie PalaThion. — Maskarka zastawiła jej nieznacznie drogę. Jerusha patrzyła na nią z osłabłymi nogami.
— Co?
— Kroplami nasennymi. Pogarszają tylko problem. Pozbawiają was snów… wszyscy musimy je mieć lub cierpimy z ich braku. — Wyciągnęła rękę, dotknęła lekko trzymanych przez Jerushę buteleczek, szarpnęła je. — Znajdźcie lepszy sposób. Musi jakiś być. To minie. Wszystko mija, wystarczy poczekać.
— Musiałabym czekać wieczność. — Lecz nacisk nie ustawał… wbrew swej woli… poczuła, jak rozwiera dłoń, i buteleczki wróciły na półkę.
— Mądra decyzja. — Maskarka uśmiechnęła się, patrząc przez nią, w nią.
Jerusha nie odpowiedziała, nie wiedziała nawet, co mogłaby powiedzieć.
Kobieta odsunęła się wreszcie, puściła ją, jakby trzymała dotąd na uwięzi, przeszła obok do półek w tyle sklepu. Jerusha wyszła ze sklepu, nic nie kupując, nie odzywając się nawet do właściciela.
Dlaczego jej posłuchałam? Jerusha leżała nieruchomo na niskiej otomanie, opierając się na łokciu. Czuła otulone w watę żyłki wędrujące niepowstrzymanie od dłoni do łokcia, gdy tylko ręka zapadała w sen. Za każdym razem, gdy tu przychodziła, opanowywał ją paraliż niweczący jej zdolność do działania czy chociażby reagowania, do myślenia. Patrzyła, jak upływają sekundy mierzone czystą tarczą zegara wtopionego w kryształ na sterylnej półce pustego regału, zasłaniającego daleki kąt pokoju. Bogowie, jakże nienawidzi widoku tego miejsca, każdego jego martwego centymetra — pozostało bez żadnych zmian od odlotu LiouxSkeda, nadal osłaniało przebywających w nim przed bezczasową rzeczywistością otaczającego ich budynku i miasta.
Z pełnym udręki poświęceniem naśladowali styl życia Kharemoughi; przyjmowali ich wyszukane, skomplikowane i bezduszne obyczaje, które kiedyś wydawały się jej ciemne i odpychające. Ledwo zmieniła to patyna jej własnych rzeczy. Snuła fantazje o warstwach przeładowanych ozdobami, rokokowych fresków i odlewów, bezwstydnym cieple palety pokrywających wszystko krzykliwych barw… zamknęła dłonią oczy, w które przesiąkała się jak woda bezlitosna subtelność prawdy, zamazująca i rozcieńczająca kolory.
Zmuszała się do bycia w tym miejscu pełnym paskudnych wspomnień — stanowiło to cząstkę jej brzemienia, jej kary. Mogłaby się stąd wyrwać, wysprzątać to mauzoleum z pamiątek po śmierci, zastąpić je rzeczami świeżymi i żywymi… mogłaby nawet pozbyć się go całkowicie, wrócić do swych starych, ciasnych, wygodnych pokoi w Labiryncie. Jednakże przybywała tu po każdym dniu pracy i nic nie robiła. Z jakiego powodu? To niepotrzebne, beznadziejne… nic nie dające… Uniosła dłonie do ust, przycisnęła mocno do warg. Patrzą, przestań!
Usiadła, odrywając ręce, pochyliła głowę, aż kaptur kaftana zasłonił jej twarz. Wszędzie są szpiedzy Królowej, jej oczy — a zwłaszcza w tym mieszkaniu, była tego pewna. Czuła, jak jej dotykają brudnymi łapami, gdziekolwiek by poszła, cokolwiek by zrobiła. W starym domu mogła swobodnie być człowiekiem, być sobą, przestrzegać swego dziedzictwa… wolno jej było ściągać ocierający skórę purytański kaftan, chodzić nago, kiedy tylko chciała, tak jak na jej planecie, gdzie było to odwiecznym zwyczajem. Tu jednak zawsze robiłaby widowisko dla oczu Królowej, przeto bała się odsłonić, fizycznie czy psychicznie, narazić na niewidzialne drwiny Białej Suki.
Podniosła rzucony na podłogę czytnik taśm, patrzyła, nic nie widząc, na wyniki analizy spektralnej, którą starała się zbadać od tygodnia… dwóch tygodni… od zawsze. Nigdy nie lubiła fikcji, w żadnej postaci; codziennie wysłuchiwała zbyt wielu kłamstw, by mieć cierpliwość dla ludzi, którzy z nich żyli. A teraz nie potrafiła się skupić na faktach. Mimo to nie chciała i nie pozwalała sobie na ucieczkę w fantazję… co czynił zawsze BZ, tak lekko, tak beztrosko. Jednakże bycie na Kharemough Techem oznaczało i tak życie w wymyślonym świecie, w którym wszyscy znali jego miejsce, w którym jego jest zawsze na wierzchu. Gdzie życie biegnie jak doskonała maszyna… tylko że maszyna ta się popsuła, a czekający na zewnątrz chaos skoczył, by ją zniszczyć.
Wyobraziła sobie wyparowujący patrolowiec, wypuszczający ze śmiertelnej sceny dwie dusze w — co? Wieczność, czyściec, nie kończący się cykl odrodzeń? Jak można wierzyć w jakąś religię, jest ich tyle, każda utrzymuje, że tylko ona posiadła Prawdę, a wszystkie są odmienne. Tylko w jeden sposób dowie się o tym sama… cześć jej duszy już przekroczyła bez biletu czarną wodę, odpłynęła ze Sternikiem i jej jedynym przyjacielem na tym świecie pełnym wrogów. Jej jedynym przyjacielem… Czemu, u Ucha, posłuchałam? Czemu zostawiłam na półce te buteleczki? Wstała, nie zauważony czytnik znów spadł na podłogę. Zrobiła krok, wiedząc, iż idzie do drzwi, zatrzymała się, rozdzierana niepewnością. Motywy, Jerusho! pomyślała rozpaczliwie. Chciałam zostawić te butelki, bo inaczej nigdy nie zmieniłabym decyzji. Mięśnie jej osłabły, osunęła się na podłogę, całe ciało otuliła wata zmęczenia. Nie mogę tu spać! Nie ma ucieczki, nie została jej żadna przystań, nikt…
Jej poszukujące oczy spoczęły na wyblakłych barwach muszli leżącej jak ofiara na stoliku naśladującym ołtarze Imperium. Ngenet… Och, bogowie, czy jesteś jeszcze moim przyjacielem? Trwały spokój domu na plantacji, niezłomna cisza w środku sztormu wypełniły oczy jej duszy. Ostatnio spotkała się z nim przeszło rok temu; wraz z pogłębianiem się jej depresji, kurczeniem się świata wokół niej, oboje świadomie i nieświadomie zerwali wiotką, sztuczną nić rzadkich wizyt. Wmawiała sobie, że nie chce, by ujrzał, jaką ostrą jak brzytwa suką się stała… a mimo to zaczęła go jednocześnie przewrotnie nienawidzić za niedostrzeganie, iż bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje jego bezpiecznej przystani.
A teraz? Tak… teraz. Jakiż to ślepy masochizm każe jej wznosić mury własnego więzienia? Podeszła do telefonu, wystukiwała z pamięci kolejne numery, aż połączyła się radiowo z plantacją. Liczyła mijające sekundy biciem czubków palców w bladą, twardą powłokę ściany, aż wreszcie odpowiedział jej sam głos, bez obrazu, zniekształcony przez zakłócenia. Cholerne miejsce! Przeszkadza sztorm. Zawsze przeszkadza.
— Hallo? Hallo? — Pomimo zakłóceń wiedziała, że nie ten głos chciała usłyszeć.
— Hallo! — Nachyliła się bliżej nad mikrofonem, jej podniesiony głos odbijał się echem w pustych pokojach. — Mówi komendant PalaThion z Krwawnika. Chcę rozmawiać z Ngenetem.
— Co…? Nie ma go tutaj, pani komendant… wypłynął na swoim statku.
— Kiedy wróci?
— Nie wiem. Nie powiedział… zostawi pani wiadomość?
Przerwała połączenie uderzeniem pieści; odwróciła się od ściany, drżąc z wściekłości.
— Żadnej wiadomości.
Znowu przeszła przez pokój, by podnieść bladoróżową muszle, przesuwała niepewnymi palcami po jej gładkich zwojach. Dotknęła uszkodzonego miejsca, gdzie odłamał się kruchy kolec. Zacisnęła palce na następnym cierniu, oderwała. Trzasnął następny i jeszcze jeden, kolce spadały w milczeniu na dywan. Jerusha jęczała przy tym cicho, odłamy wała własne palce.