128906.fb2
Miasto Krwawnik leży nad morzem jak wielka spiralna muszla wyrzucona na piasek, daleko na północnym wybrzeżu największej wyspy Tiamat. Oddycha nieznużenie głębokimi rytmami przypływów, jego pradawny kształt zdaje się należeć do brzegu oceanu; jakby zrodziło je łono Matki Morza. Zwą je Miastem Pali, bo wznosi się na słupach nad skrajem wody; przepastne podbrzusze służy bezpieczną przystanią dla statków, chroniących się tam przed szaleństwami oceanu i pogody. Jest nazywane Portem Gwiezdnym, bo stanowi ośrodek handlu międzyplanetarnego; choć prawdziwy kosmoport leży w głębi lądu, a mieszkańcom Tiamat nie wolno wkraczać na jego teren. Jest nazywane Krwawnikiem, bo zależnie od punktu widzenia jest zarówno klejnotem, jak i raną.
Podobieństwo do wyrzuconego na brzeg morskiego stworzenia jest mylące. Krwawnik roi się od życia w jego wszystkich — a przynajmniej licznych — formach, ludzkich i nieludzkich. Najniższe poziomy, otwierające się na morze, zasiedlają robotnicy, marynarze i przybysze z wysp. Nad nimi wznosi się Labirynt, gdzie mieszanina techów i nietechów, miejscowych i pozaziemców, ludzi i obcych pobudza atmosferę rozedrganej twórczości i twórczego występku. Szlachta Zimaków śmieje się tam, spiera i rozrzuca pieniądze, wypróbowując obce rodzaje pobudzania wspólnie z dostarczającymi je handlarzami z innych planet. Potem wraca na swoje poziomy, leżące wyżej, i składa hołd Królowej Śniegu, widzącej i wiedzącej wszystko, kierującej prądami wpływów i mocy, krążącymi jak woda muszlowymi zwojami miasta. Trudno im uwierzyć, że obraz trwający już niemal półtora wieku, kontrolowany przez tą samą rękę, nie będzie trwał wiecznie.
— …nic nie trwa wiecznie!
Arienrhod stała cicho, samotnie podsłuchując głosy płynące z głośnika skrytego w rzeźbionej podstawie lustra. Zwierciadło było jednocześnie ekranem, lecz teraz wygaszonym, ukazującym jedynie jej twarz. Niewidoczni szlachcice rozmawiali o pękniętych strunach selyxu, a nie o przyszłości, choć to także było możliwe, ponieważ pierwsze zjawisko wiązało się ostatecznie z kresem drugiego, a jej umysł zaprzątnięty był przyszłością, czy raczej jej brakiem.
Stanęła przy ścianie, będącej w tej komnacie oknem wychodzącym na iglicę dachu zakończoną gwiazdą. Znajdowała się na szczycie świata, bo była Królową Śniegu, tkwiącą w swym sanktuarium na wierzchołku miasta. Mogła stąd widzieć jego pofałdowane boki, zbocza góry odrywającej się od lądu lub nakrapiane białymi falami stalowoszare morze. Albo też, tak jak teraz, patrzeć na niebo, będące w nocy jaśniejącym paleniskiem, podsycanym pięćdziesięcioma tysiącami gwiazd ze skupiska, do którego ten błąkający się układ zawędrował przed eonami. Przypominające płonący śnieg gwiazdy nie robiły na niej wrażenia, nie były w stanie, po tylu latach nie mogła sobie przypomnieć ich nazw. Jedna tylko, nieznaczna i schowana wśród innych, wzbudzała w niej uczucie mroczniejsze od zdziwienia. Letnia Gwiazda, oznaczająca swym blaskiem zbliżanie się do Czarnych Wrót, które to pochwyciły wędrujące Bliźnięta i uczyniły je swymi wiecznymi więźniami.
Pozaziemcy nazywali Czarne Wrota wirującą czarną dziurą. Jednym z sekretów, jakich nie chcieli zdradzić jej ludowi, był sposób wykorzystywania takich bram do podróży w inną rzeczywistość, podróży szybszych niż światło. Sama wiedziała tylko, że przez Wrota można się dostać do siedmiu innych zamieszkałych planet, niektórych tak odległych, że nie mogła nawet zrozumieć jednostek miar. Kontaktowały się ze sobą i z niezliczonymi światami nie zamieszkałymi, bo Czarne Wrota wpuszczały statki kosmiczne w rejony, gdzie przestrzeń zwijała się w strunę i splatała, tak iż dalekie stawało się bliskim, a czas tworzył pętle.
Wszystkie one podlegały władzy Hegemonii Kharemough. Miały autonomię — uśmiechnęła się lekko — dzięki relatywistycznym opóźnieniom czasu, osiągalnym dla statków podczas przechodzenia przez Wrota. Była jednak lojalnym wasalem Hegemonii, bo inaczej klany Zimaków utraciłyby dostęp do pozaziemskiej techniki, dającej im szacunek, cel życia i przyjemności… dzięki której stali wyżej od Letniaków, przesądnych hodowców ryb, przesiąkniętych wodorostami i tradycją.
W zamian Tiamat ofiarowywał przybyszom z innych planet przystań i port, miejsce odpoczynku i spotkań uprzyjemniających długie przeloty pomiędzy innymi planetami Hegemonii. Było to niezwykłe skrzyżowanie szlaków, bo tylko ono krążyło wokół Wrót. Orbita była wprawdzie długa, krótsza jednak i łatwiejsza do pokonania niż z każdego innego świata.
Arienrhod odwróciła się plecami do gwiazd i przeszła znowu cicho do zwierciadła po miękkim, sztucznym kobiercu o pastelowych barwach. Porównywała swój wygląd z tą samą porcelanową maską bez wyrazu, z jaką przyjmowała przedstawicieli pozaziemskich kupców lub delegacje szlachty, kiedy to ukazywała im wysmakowane układy mlecznobiałych włosów pod śnieżnymi gwiazdkami diademu i nieskazitelną przejrzystość cery. Pogładziła dłonią policzek, ozdobioną klejnotami szyję i lśniący jedwab koszuli gestem niemal pieszczoty. Czuła siłę i młodość ciała, równie doskonałego jak przed stu pięćdziesięciu laty, w dniu swej koronacji. A może? Skrzywiła się lekko, przyglądając się bliżej twarzy. Tak… Jej oczy barwy mgły i mchu lśniły zadowoleniem.
Był jeszcze jeden powód przybywania pozaziemców na Tiamat z bogatymi darami — trzymała w ręku klucz do długiego życia bez starzenia się. Morza planety były fontanną młodości, z której mogli pić najbogatsi i najpotężniejsi, a ona osobiście kontrolowała jej źródło — rzeź merów. Ona z wyrachowaniem decydowała, który pozaziemski kupiec lub urzędnik najlepiej przysłuży się interesom Zimaków w zamian za ten wyjątkowy towar… to jej niezupełnie przypadkowe kaprysy nadawały faworyzowanym szlachcicom prawo do eksploatacji obszarów morza, czyli do cennych fiolek srebrnego płynu. Powiadano, że o tym, jak blisko łask Królowej jest szlachcic, świadczy jego młodość.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Nawet wieczna młodość. Arienrhod znów się skrzywiła, w jej dłoni mignął złocony rozpylacz. Podniosła go, otworzyła usta i wciągnęła ciężką, srebrną mgiełkę. Zamroziła jej gardło, rozwodniła oczy. Westchnęła z ulgą, wyobrażając sobie skutki. Całkowite zachowanie młodości wymagało codziennego zażywania “wody życia”, jak nazywali ją pozaziemcy. Bawiło ją to określenie, chociażby swą hipokryzją. To nie była woda, lecz wyciąg z krwi miejscowego stworzenia morskiego, mera, mający tyle samo wspólnego ze śmiercią — śmiercią merów — co i z długim życiem ludzi. Każdy użytkownik wiedział o tym równie dobrze jak ona. Czym jednak jest życie zwierzęcia w porównaniu z możliwością wiecznej młodości?
Jak dotąd nie udały się próby odtworzenia wyciągu pełnego dobroczynnych wirusów, które zwiększały zdolność ciała do odnawiania się bez błędów genetycznych. Wirus ginął wkrótce po opuszczeniu ciała swego pierwotnego żywiciela, bez względu na warunki przechowywania. Równie ograniczone było jego pół-życie wewnątrz innych stworzeń ssakopodobnych, dlatego konieczne były stałe dostawy. A to oznaczało bogactwo trwające tak długo, jak długo trwać będzie panowanie Zimaków.
Letnia Gwiazda była już jednak widoczna na dziennym niebie, trwała wiosna, zbliżała się Zmiana, nawet Letniacy już o tym wiedzieli. Dla planety nadchodziła nareszcie pora pełni lata, kiedy to niezwykłe napięcia wywołane zbliżaniem się czarnej dziury spowodują podsycenie energii Bliźniąt i na Tiamat stanie się nieznośnie gorąco. Letniacy zostaną zmuszeni do opuszczenia leżących wokół równika wysp i wędrówki na północ. Ich napływ na ziemie Zimaków zakłóci dotychczasowe układy.
To tylko cząstka wielkich przemian, jakich dozna jej lud. Zbliżanie się Bliźniąt do czarnej dziury uczyni z Tiamat planetę straconą dla Hegemonii… Znów wyjrzała przez okno na gwiazdy. Podejście Bliźniąt do Czarnych Wrót, których rozrywany jeniec, Letnia Gwiazda, zajaśnieje na niebie Tiamat, wpłynie na ich stabilność. Przeloty z Tiamat na inne światy Hegemonii przestaną być proste i pewne. Planeta straci funkcję miejsca spotkań i postoju dla podróżników Hegemonii, urwie się odpływ wody życia i przypływ technologii. Tiamat był światem zamkniętym, Hegemonia nie pozwalała na rozwój techniki miejscowej, a bez podstawowej wiedzy o wytwarzaniu sprowadzanych towarów cała maszyneria społeczeństwa Zimaków ulegnie szybkiemu, nieuniknionemu zepsuciu. Nawet bez napływających na północ Letniaków, popędzanych Zmianą, przestałby istnieć znany jej świat. Odrzucała samą myśl o życiu w takim świecie. Wtedy jednak przestanie to być jej troską. Mówią, że śmierć jest ostatecznym doznaniem zmysłów.
W pustym pokoju zabrzmiał jej śmiech. Tak, może się teraz śmiać ze śmierci, choć ociągała się sto pięćdziesiąt lat przed złożeniem jej zapłaty. Wkrótce upomni się o swoje, a królowa zapłaci Letniakom na następnym, ostatnim Święcie, bo taka jest kolej rzeczy. Ale to ona będzie śmiać się na koniec. Na poprzednim Święcie, przed pokoleniem, zasiała między niczego się nie spodziewającymi Letniakami dziewięć ziaren własnego zmartwychwstania; dziewięć klonów siebie, które oni wychowają i uznają za swoje, których nauczą swych zwyczajów, a które, będąc dziećmi o jej umyśle, zdołają nimi pokierować, gdy nadejdzie pora.
Śledziła dorastające dzieci, wierząc niezłomnie, że wśród nich będzie choć jedno dokładnie takie jak ona… i było. Tylko jedno. Pesymizm pozaziemskiego lekarza sprzed niemal dwudziestu lat o mało się nie spełnił. Trzy klony zostały stracone w poronieniach, inne urodziły się z wadami fizycznymi albo dorastały upośledzone umysłowo bądź uczuciowo. Tylko jedno dziecko było, według raportów, doskonałe pod każdym względem… i uczyni z niego Królową Lata.
Schyliła się i podniosła spod stolika małą, ozdobną kostkę obrazową. Wewnątrz widniało zdjęcie jej samej jako dziewczynki. Obracała kostką, patrzyła, jak zmienia się śmiejąca trójwymiarowa twarz. Śledzący dziecko kupiec zrobił dla niej ten hologram. Spoglądając na niego, czuła, jak rodzą się w niej dziwne, niespodziewane uczucia. Czasami tęskniła za zobaczeniem nie tylko zdjęcia dziecka… za dotknięciem go, objęciem, przyglądaniem się jego zabawom, dorastaniu, dojrzewaniu i uczeniu się; widzeniem siebie, jaką musiała kiedyś być, tak dawno temu, że już tego nie pamiętała.
Ale nie. Spójrz na to dziecko, odziane w brzydkie, podarte szaty i tłuste skóry ryb, prawdopodobnie wyjadające coś palcami z garnka w jakiejś ciasnej, kamiennej norze. Jak może patrzeć na taką siebie — patrzeć na mikrokosmos, w jaki za parę lat skurczy się ten świat, gdy znowu porzucą go pozaziemscy handlarze? Może jednak nie stanie się tak, przynajmniej nie do końca, jeśli zdoła przeprowadzić swój plan. Baczniej przyjrzała się twarzy na hologramie, tak bardzo podobnej do jej własnej. Patrząc z bliska, dostrzegła, że trochę się różni, że czegoś jej brak.
Doświadczenia, tylko tego brakowało. Wyrafinowania. Wkrótce zdoła sprowadzić tu dziewczynę, wyjaśni jej wszystko, pokaże, czego się po niej spodziewa. A ponieważ będzie tłumaczyć sobie, dziewczyna wszystko zrozumie. Nie można dopuścić do utraty tej odrobiny wiedzy technicznej, na jaką pozwalają pozaziemcy. Tym razem lud Tiamat musi ją zachować i hołubić; spróbować przynajmniej przywitać powracających pozaziemców jako ludzie stojący trochę wyżej nad poziom barbarzyństwa…
Gwałtownie podeszła do lustra i dotykając perły w jego podstawie, odesłała w niebyt nie kończące się dworskie banały. Głośnym poleceniem zmieniła mikrofon i rozjaśniła ekran, ukazujący obraz z innego ukrytego oka. Skrytość i niezawodność mechanicznych szpiegów oraz czysta przyjemność płynąca z ich używania skłoniły ją do stworzenia rozbudowanej sieci obejmującej wszystkie poziomy miasta. Wszechwiedza i koncesje stanowiły kwiat i cierń tego samego pnącza, które czerpiąc z jednego korzenia, spełniały różne funkcje.
Patrzyła teraz na Starbucka; widziała, jak chodzi niecierpliwie we wnętrzu zwierciadła. Ruch napinał i rozluźniał jego mięśnie pod ciemną skórą pozaziemca. Był potężnym mężczyzną, zdawał się rozsadzać swym wzrostem ograniczenia niewielkiej komnaty. Niemal nagi, czekał, aż do niego przyjdzie. Patrzyła ze szczerym podziwem, przez myśli przelatywał jej kalejdoskop chwil namiętności, zapomniała na chwilę, że zaczyna ją nudzić, jak wszystko inne. Usłyszała, jak mruczy jakieś bluźnierstwa, i zdecydowała, że dość się już naczekał.
Wśród rozlicznych cech Starbucka nie było cierpliwości, a świadomość, iż Arienrhod o tym wie i używa przeciwko niemu, nie poprawiała mu humoru. Wyznaczane przez nią pory wyczekiwania mógłby spędzać na rozważaniu cienkiej linii dzielącej miłość od nienawiści, lecz takie rozmyślania były mu raczej obce. Zaklął znowu, tym razem głośniej, domyślając się, że jest obserwowany, i pragnąc ją rozbawić. Zadowalanie jej, pod każdym względem, stanowiło jego główne zadanie, jak i wszystkich poprzednich Starbucków. Ze swoim umysłem mógłby zostać intelektualistą, przeważyły jednak skłonności handlarza niewolników i całkowity brak moralności. Cechy te, w połączeniu z siłą fizyczną, wyzwoliły młodzieńca zwanego Herne od pozbawionego przyszłości życia na macierzystej planecie Kharemough i zapewniły błyskotliwą karierę w handlu ludźmi i innymi przynoszącymi zysk towarami. Wszystko to pasowało idealnie do obecnego życia jako Starbucka.
— Kim jest Starbuck? — postawił to retoryczne pytanie lustrzanej butelce, stojącej na szafce przy łóżku, roześmiał się nagle i nalał sobie miejscowego wina. (Bogowie! co też cenią sobie te śmierdzące, zacofane światy. Niemal splunął. Do czego można się przyzwyczaić…) Nawet teraz wracał niekiedy do swej starej osobowości, upijając się i grając z przypadkowymi przybyszami z innych planet, próbującymi rozrywek Labiryntu. I czasem patrzyli na niego wyblakłymi oczami, zadając to samo pytanie: Kim jest Starbuck?
Mógłby im odpowiedzieć, że Starbuck jest zdrajcą, pozaziemskim doradcą Królowej tej planety, stawiającym wyżej jej interesy niż Hegemonii. Mógłby odpowiedzieć, że Starbuck jest łowcą, zbierającym swe obce Psy i prowadzącym je na rozkazy Królowej na ponure żniwa merów. Mógłby im odpowiedzieć, że Starbuck jest kochankiem Królowej i będzie nim, póki jakiś szybszy, sprytniejszy konkurent nie pokona go i nie zostanie następnym Starbuckiem. Królowa, uważana tradycyjnie za wcielenie Matki Morza, miała tylu kochanków, co ocean wysp. Wszystko to było prawdą, jak i kilka jeszcze rzeczy. Mógłby im nawet powiedzieć, że to on jest Starbuckiem, wkradającym się w zaufanie kupców, by wzmocnić pozycję Królowej podczas negocjacji — przyjęliby to śmiechem, jak i on, bo Starbuckiem mógł być każdy z nich albo żaden. Wiadomo było tylko, że musi być pozaziemcem. I że musi być najlepszy. Anonimowości Starbucka strzegł obyczaj i prawo; istniał ponad i poza wszelką władzą, karać go mogła jedynie Królowa.
Starbuck odwrócił się, patrząc ponad brzegiem pucharu na ubrania leżące bezładnie na półce, ciągnącej się wzdłuż wykładanej zwierciadłami ściany, przy lustrzanych drzwiach. Przyjrzał się czarnym jedwabiom i skórze oficjalnego stroju dworskiego, tradycyjnemu rogatemu hełmowi, maskującemu jego prawdziwy wygląd, nie pozwalającemu odróżnić Herne'a od dziesiątków jego bezwzględnych i żądnych władzy poprzedników. Hełm wieńczyły zakrzywione stalowe kolce, przypominające czułki żuka jelonka — prastary symbol najbardziej bezkarnej władzy, jaką można sobie wymarzyć; a przynajmniej tak sądził, zakładając go po raz pierwszy. Dopiero później zrozumiał, że tak on sam, jak i prawdziwa władza należy do kobiety.
Usiadł nagle, odrzucając przykrycia długiego łoża, i patrzył na ciągnące się w nieskończoność odbicia swej twarzy. Czy widzi resztę swego życia? Skrzywił się, odpędzając ten obraz, rozgarnął dłonią gęste czarne kędziory. Był Starbuckiem od ponad dziesięciu lat i postanowił zostać nim… aż do Zmiany. Miał władzę i lubił ją, nie dbając, czym się to skończy, ani nie przejmując się prawdziwym źródłem potęgi.
Nie przejmując się? Spojrzał na wielką moc swych ramion, ciało nadal twarde i młode dzięki przywilejom. I rzezi merów… Nie, to nic nie znaczy, jest celem prowadzącym do jeszcze większego celu. Co innego źródło. Liczy się Arienrhod. Miała wszystko, czym można nim powodować — piękno, bogactwo, absolutną władzę… wieczną młodość. Od pierwszego ujrzenia jej podczas audiencji w pałacu, z poprzednim Starbuckiem przy boku, wiedział, że zabije, by ją posiąść, by ona go posiadła. Wyobraził sobie jej ciało wijące się pod nim, ślubny welon na jej włosach, czerwony klejnot jej gorzkich ust… smakujących władzą, przywilejami i wcieloną namiętnością.
Dlatego wcale nie wydało mu się niestosowne upaść bez namysłu na kolana przy łożu, gdy otworzyły się drzwi i jego wizja oblekła się w ciało.