128906.fb2
— Cokolwiek robimy, wpływa to na wszystko inne.
— Wiem… — Moon schodziła z Ngenetem zboczem wzgórza mieniącego się ochrą i srebrem słonych traw, falujących jak harfa, poniżej domu na plantacji. Budynek wtapiał się w suche, spalone pagórki, jego zniszczone kamienie i białe od soli belki były tak samo częścią tej ziemi jak — jak i on. Moon zerkała ponuro kątem oka na profil Ngeneta, przypomniała sobie, jak dziwny się jej wydał, gdy ujrzała go po raz pierwszy i ostatni. Przed pięciu laty… To prawda, widziała, co pięć lat zrobiło z jego twarzą, lecz nie z jej.
Mimo to się zmieniła, w chwili kiedy to ujrzała, jak światło życia opuszcza oczy Elsevier. Śmierć ją przepuściła… lecz nie zniknęła. Rozpacz unosiła się i opadała w dziewczynie jak zamknięta w butelce sztormowa fala żalu. Gdyby nie wyzwała Śmierci, ta nie utkwiłaby w jej duszy.
— Gdyby Elsevier nie przywiozła mnie na Tiamat, żyłaby nadal. Gdybym została z nią na Kharemough, byłaby szczęśliwa. — Nagle zamiast Elsevier ujrzała Sparksa. Żadne pragnienie nie liczyło się bardziej od mego. Zamrugała gwałtownie, stając pod wiatr.
— Ale nie ty. — Ngenet spojrzał na nią, podtrzymał mocną dłonią na bardziej stromym odcinku. — A widząc cię nieszczęśliwą, sama też czułaby się źle. Nie można wiecznie żyć, kłamiąc innym, to nigdy się nie udaje. Musimy być szczerzy wobec siebie. Wiedziała o tym, bo inaczej by jej tu nie było. Musiało tak się stać. Śmierć musi przyjść, choć pragnęlibyśmy temu zaprzeczyć. — Spojrzała na niego ostro, ujrzała ogarniętego własną rozpaczą i znów odwróciła wzrok.
Ngenet pokręcił głową.
— Po śmierci TJ nigdy nie doszła do siebie. Mój ojciec zawsze mawiał, że to kobieta jednego mężczyzny. Na dobre czy złe. — Wbił ręce w kieszenie puchowej kurtki i spojrzał na północ, ku tonącemu w bieli dalekiemu brzegowi, na którym leżał Krwawnik. — Moon, wszystko wpływa na wszystko inne. Nie dowiedziałbym się niczego, gdybym tego nie pojął. Nigdy nie przypisuj sobie całej zasługi… ani całej winy. Nie powinnaś się obwiniać.
Niepocieszona pokręciła głową.
— No to zacznij myśleć, jak możesz się jej odwdzięczyć! — Zaczekał, aż w jej oczach zrodzi się pytanie. — Nie pozwól, byś zgorzkniała z żalu. Sama mówiłaś, że sybilla powiedział, byś wróciła na Tiamat. Że musiałaś wrócić.
— Aby pomóc Sparksowi. — W ślad za nim spojrzała na północ. Kobieta jednego mężczyzny… Wiatr porwał jej włosy jak ptasie skrzydła i uniósł nad ramionami. Odsunęła sprzed oczu mlecznobiałe kosmyki.
— To tylko trybik większej maszyny. Umysł sybilli nie wysyła wiadomości przez połowę galaktyki, by pocieszać złamane serca. Masz coś więcej do wykonania. — Stanął nagle przed nią.
— W-wiem. — Z nagłym przestrachem szła po splątanej trawie; patrzyła na własny cień, jak chmura spoglądająca na ląd. — Rozumiem to teraz — mruknęła, czując w głębi serca, że nie pojmuje tego do końca ani w pełni nie wierzy. — Nie wiem jednak co takiego, oprócz ratowania Sparksa. Coś kazało mi przybyć… lecz powiedziało za mało.
— Czy na Kharemough nauczyłaś się czegoś, czego nie dowiedziałabyś się tutaj?
Zaskoczona uniosła wzrok.
— Tak… co to znaczy być sybilla. Że na Kharemough są rzeczy, które powinniśmy mieć tutaj, lecz są nam zakazane. — Usłyszała, jak głos lodowacieje jej jak wiatr. — Pojęłam, w co wierzyła Elsevier, i dlaczego… Wszystko to stało się cząstką mnie. Nikt nie sprawi, bym o tym zapomniała. Chcę to zmienić. — Błądziła oczyma po północnym horyzoncie. — Ale nie wiem jak.
— Znajdziesz sposób, gdy dotrzesz do Krwawnika.
Spojrzała na niego.
— Gdy ostatnio o tym mówiliśmy, nie chciałeś, bym tam pojechała.
— Nadal nie chcę — burknął. — Kim jednak jestem, by stawać na drodze przeznaczenia? Ojciec nauczył mnie wiary w reinkarnację, w to, iż kształt naszego obecnego życia jest nagrodą lub karą za czyny w poprzednim. Gdybym chciał zabawić się w filozofa, powiedziałbym, że z chwilą śmierci Elsevier jej duch odrodził się w tobie, tam w morzu. Ocean się zmienił.
Zamknęła oczy, czując działanie tych słów, potem uśmiechnęła się i otworzyła powieki.
— Miroe, czy zastanawiałeś się kiedyś, kim byłeś przedtem? I nad tym, czy cokolwiek by się zmieniło, gdybyśmy rodzili się z wiedzą, co mamy odpłacać, zamiast brnąć ślepo przez karę?
Roześmiał się. — Takie pytanie powinienem zadać tobie, sybilli.
Sybilli. Jestem znowu pełna. Pełniejsza. Poświęcona… Zimne powietrze paliło jej płuca. Przycisnęła miejsce pod kurtką, gdzie kryła się koniczynka; ponownie spojrzała ku Krwawnikowi, pragnąc zobaczyć coś niemożliwego do dojrzenia. Zbliżało się końcowe Święto, kiedy to Premier po raz ostatni przybędzie do Krwawnika. Pomyślała z ciekawością, iż leciał z Kharemough w ślad za nią. Miną jednak dwa tygodnie, zanim zawinie tu statek handlowy, który będzie mógł ją zabrać do Krwawnika. Już za dwa tygodnie się dowie… Poczuła nagle, jak serce bije jej mocno w piersi, nie wiedziała, z wyczekiwania czy strachu.
Minęli boczne budynki mieszczące dziwne warsztaty Ngeneta, poszli podnóżem wzgórza ku szerokim, zalewanym polom, wypełniającym wąską nizinę nadmorską na północ i południe, aż do granic jego posiadłości. W swym warsztacie Miroe majstrował przy najprzeróżniejszych, przestarzałych silnikach i prymitywnych narzędziach, rzeczach, które jeszcze kilka miesięcy temu uważałaby za cudowne, lecz teraz wydawały się jej po prostu nieużyteczne. Pytała go, czemu się nimi zajmuje, skoro towary z miasta mogą zrobić to samo, na dodatek znacznie lepiej. Uśmiechnął się tylko i jakoś wykręcił od odpowiedzi.
Zimaccy robotnicy chodzili na szczudłach w basenach z wodorostami. W surowych, północnych wysokościach były one głównym pożywieniem ludzi i zwierząt. Pracujący witali Ngeneta z szacunkiem; niektórzy mężczyźni i kobiety rzucali także ukradkowe spojrzenia Moon. Miroe powiedział swoim domownikom, że jest ona rozbitkiem wyratowanym przez mery. Mieszkający na uboczu i pracujący na oceanie Zimacy bliżsi byli wierze w Matkę Morza niż się jej zawsze zdawało; zajmowali się nią z troskliwością należną przedmiotowi małego cudu. Pewnego słonecznego popołudnia robotnicy polowi uczyli ją chodzić na szczudłach. Balansując uważnie, idąc niezgrabnie i potykając się na równej ziemi, zrozumiała ze smutkiem, dlaczego do pracy w gąszczu zalewanych traw zakładają wodoszczelne kombinezony.
Idąc za Ngenetem po wysokich kamiennych chodnikach przecinających pola, szła jednocześnie tunelem czasu, widok i zapach morskich żniw przenosił ją na Neith, do babci, matki, Sparksa — do straconych lat. Do czasu, kiedy to przyszłość była równie pewna co przeszłość, kiedy to wiedziała, że nigdy nie będzie musiała samotnie stawiać jej czoła. Stracone lata. Teraz słyszała odgłosy nowej przyszłości, biegły za nią od gwiazdy do gwiazdy, wzywały do miasta na północy…
Ich buty zaskrzypiały na drewnianym nabrzeżu osłoniętej zatoczki, służącej jako przystań plantacji. Wcinająca się w ląd woda, osłonięta jego mocnymi ramionami przed wiejącymi stale wiatrami, lśniła pod niebem błękitem i srebrem. Widok Morza nie wywoływał już w niej koszmaru wyznaczonej przez Panią próby wody; zdumiała się, że jej nie przypomina. Silniejsza niż pamięć była jednak świadomość, iż Morze ją oszczędziło. Przeżyła. Morze daje, Ona odbiera; oto podstawowe przejawy większej, powszechnej obojętności. Mimo to dwukrotnie, umysłem i ciałem, zetknęła się z ową obojętnością i została oszczędzona. Żył w niej bezimienny przeciwlos, a póki żyje, nie ma się czego bać.
Daleka, błękitna tafla wody trysnęła bielą, gdy para merów zakłóciła jej spokój doskonałymi łukami swych ciał. Moon patrzyła, jak wznoszą się i opadają na powierzchni zatoczki, by zniknąć ponownie w morskiej otchłani. Inny kształt, mniej natarczywy, pruł wodę, zbliżając się do opartej o barierkę Moon — był to Silky, który od chwili przybycia tu większość czasu spędzał w zatoce.
— Miroe, co się z nim stanie? Nie ma nikogo, nigdzie. — Przypomniała sobie, jak znaleźli go Elsevier i TJ.
— Jest tu mile widziany, wie o tym. — Ngenet wskazał na swe ziemie i spojrzał na nią z uśmiechem.
Uśmiechnęła się także, patrząc na wodę. Uderzyła ją mocno ironia obecności Silky'ego wśród merów. Ludzie z plantacji nienawidzili i bali się takich jak on, bo nie dość, że byli obcymi, to na dodatek Psami Królowej Śniegu, łapiącymi i zabijającymi mery. A wiedziała już, że Ngenet nie tylko odrzuca ich rzeź i chroni je w swej posiadłości, lecz także dobrał sobie robotników myślących tak samo jak on. Ngenet od tylu lat znał Silky'ego jako towarzysza Elsevier, że mu ufał; inaczej jego ludzie.
Przyjęły go jednak mery, choć one właśnie powinny być najbardziej nieufne, i większość czasu spędzał w morzu. Zachowywał się jeszcze bardziej milcząco niż zwykle, Moon wyczuwała jego rozpacz jedynie dlatego, że pamiętała ostatnie chwile na statku kosmicznym.
Silky dołączył do nich przy unoszącym się nabrzeżu, podciągnął się zgrabnie, przeskoczył barierkę i stanął obok, ociekając wodą. Jego mokre, bezpłciowe ciało lśniło nago w powietrzu, odziane jedynie w ulotne klejnoty wodnego świata. (Wydało się jej dziwne, że Elsevier i inni tak łatwo uznali go za samca, według niej to gładkie ciało mogło równie dobrze należeć do samicy). Oczy Silky'ego odbijały jedynie jej postać, uniemożliwiały wniknięcie do myśli. Kiwnął im głową i pochylił się nad barierką, opuszczając macki.
Spojrzała na zatokę, do pary merów dołączyły trzy dalsze, ich migający balet stanowił odbicie wewnętrznego, bezinteresownego piękna. Podczas codziennych popołudniowych spacerów oglądała nowy, ruchliwy jak rtęć taniec w wodzie, jakby czciły tak jej powrót do życia. Ich wdzięk wypełnił ją nagłym pragnieniem stania się taką jak one, jak Silky — bycia prawdziwym dzieckiem Morza, a nie tylko przybranym…
— Silky, spójrz na nich! Gdybym mogła zamienić się z tobą skórą, choćby na godzinę…
— Chcesz wrócić do morza, z którego lodowatego błękitu wyciągnąłem cię szczękającą zębami ledwo dwa tygodnie temu? — Ngenet spojrzał na nią z niedowierzeniem lub oburzeniem. — Chyba jednak trochę ucierpiałaś psychicznie.
Pokręciła głową.
— Nie! Tylko nie to. Pani, nigdy już! — Wzdrygnęła się i roztarła ramiona przez grubą tkaninę kurtki. Drgania niedogrzania szarpały wszystkimi mięśniami jej ciała, oszałamiały ją i okaleczały. Teraz mogła znowu myśleć i ruszać się, codziennie coraz dłużej spacerowała w cierpliwym towarzystwie Ngeneta, rozplątywała węzły swego ciała, starała się przypomnieć sobie, co się czuje, chodząc bez przejmującego bólu. — Całe życie wierzyłam, że mój lud należy do Morza. Ale stać się jego naprawdę, tak jak mery, choćby na krótko… byleby tylko poznać… — przerwała nagle.
Mery zakończyły swój taniec i znów zniknęły pod wodą; nagle, niespodzianie, trzy wąskie głowy o ociekającej sierści wynurzyły się z półmroku tuż pod nią. Ich wężowate szyje odchyliły się i zakołysały jak morska trawa, błyszczące jak gagat oczy wpatrzyły się w Moon. Błony ochronne osunęły się gładko na obsydianowe powierzchnie, grzebień zakończonej piórkami szczeciny nad oczyma uniósł się i zesztywniał, nadając pyskom zdziwiony wyraz. Środkowy mer był tym, który niósł ją jak własne dziecko zagubione w morzu.
Moon przechyliła się przez barierkę, wyciągnęła rękę.
— Dziękuję wam. Dziękuję — mruknęła głosem pełnym uczuć. Mery wysunęły się kolejno z wody, dotknęły jej dłoni i zanurzyły ponownie. — Zdawało mi się niemal, że wiedzą. — Odsunęła się od barierki, czując, jak mróz kąsa jej mokrą rękę. Wsunęła ją do rękawiczki i kieszeni.
— Może i wiedzą — uśmiechnął się Ngenet. — Może nawet jakoś pojmują, iż uratowały sybillę, a nie tylko jakiegoś pechowego żeglarza. Nigdy nie widziałem, by tańczyły tak dla obcego czy ociągały się z odpłynięciem. To ciekawe istoty — dodał, odpowiadając na pytanie w jej oczach.
— Istoty? — Zrozumiała, jak wiele przyznał i odrzucił tym jednym słowem. Po swym uratowaniu dowiedziała się wielu rzeczy o Ngenecie, o jego pełnym szacunku stosunku do merów, trosce o ich bezpieczeństwo. Istniał nawet szczątkowy zestaw gestów i dźwięków, którymi się z nimi porozumiewał i posłał je, by jej szukały, co pozwoliło mu przybyć na czas do miejsca katastrofy. Nie podejrzewała jednak…
— Masz na myśli — ludzkie istoty? — Zarumieniła się i potrząsnęła głową. — To znaczy, inteligentne, takie jak Silky? — Patrzyła kolejno na ich twarze.
— Tak trudno by ci przyszło w to uwierzyć? — odpowiedział na wpół pytająco, na wpół wyzywająco. Słyszała jego głos z dziwną intensywnością.
— Nie. Nigdy jednak nie myślałam… nigdy nie myślałam. — Nigdy nie myślałam, że spotkam obcego z innego świata; nigdy nie myślałam, iż może on nie być człowiekiem; nigdy nie myślałam, iż sybilla odpowie na takie pytanie. — Czy prosisz mnie… o odpowiedź…? — Mówiła wysokim, napiętym głosem, poczuła, jak się zapada…
— Moon?
Zapada się… Wejście.