128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

30

— Co mówiłam? — zapytała go, gdy było już po wszystkim.

— Opowiedziałaś mi o merach — uśmiechnął się Ngenet.

Moon odtwarzała w pamięci swe słowa, posuwając się faliście w niebieskozielonym podwodnym świecie. Płynne powietrze opierało się i ustępowało, opierało się i ustępowało pod naporem jej rąk. Tak obdarował ją Ngenet za odpowiedź na nie zadane pytanie, za potwierdzenie jego przeświadczenia. Dowiedziała się wreszcie, co to znaczy należeć do Morza, całkowicie i przemożnie; nie musieć wiecznie balansować na niepewnej linie pomiędzy oceanem a niebem, na wąskiej miedzy pomiędzy światami.

Wsłuchiwała się w rytmiczny, kojący szum powietrza, ulegający każdej prośbie o oddech, oszczędzała je, ciepłe i lekko stęchłe, gdy napływało poprzez zawór sterujący. W oddali bezkresne przestrzenie morza zasłaniała mgiełka zawiesiny z piasku. Mimo to widziała wyraźnie w tej płytkiej zatoce, widziała nieskazitelne piękno towarzyszących jej merów i Silky'ego, ich opływowe kształty podtrzymywane niewidzialnymi rękoma.

— To dlatego śpiewacie! — Jej głos popłynął ku nim w chmurze śmiechu; wydostał się niezakłócenie z głośnika przy ustach, choć dla nich był jedynie snopem bąbelków. Bo nie możecie powstrzymać radości. W przerwach między oddechami dobiegał ją śpiew merów, syrenie pieśni, które słyszała tylko w legendach i snach; przeplatające się gwizdy, jęki, bicia dzwoneczków, westchnienia i krzyki — słyszane osobno, brzmiały smutno i samotnie, lecz wspólnie tworzyły chór wznoszący hymny ku chwale Matki Morza. Pieśni te ciągnęły się niekiedy godzinami, a były to najprawdziwsze pieśni, powtarzane bezustannie przez ich pozbawionych wieku twórców, niezmienne od wieków.

Wiedziała o tym, mimo iż były tak złożone, że nie potrafiła ich od siebie odróżnić, mimo braku pewności, czy na wzór pieśni ludzi przekazują jakieś znaczenie… Wiedziała, bo powiedziała to sobie.

Po wyjściu z niespodziewanego Przekazu ujrzała Ngeneta trzymającego ją za ręce, jego śniadą twarz wykrzywiało uczucie. Gdy tylko go poznała, podniósł i pocałował jej okryte rękawiczkami dłonie.

— Wierzyłem… zawsze wierzyłem, miałem nadzieję, modliłem się… — głos mu się załamał. — Nigdy bym się jednak nie ośmielił zapytać ciebie. I okazało się to prawdą. Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać!

— Czym — czym są? — mruknęła, nadal oszołomiona.

— Mery, Moon! Mery…

…rozumna, oddychająca tlenem forma życia, wytworzona poprzez manipulację genami; bioinżynieryjny nośnik technowirusa przenoszącego czynnik długowieczności… Biologiczne określenia Starego Imperium ciągnęły się bez końca, nic dla niej nie znacząc. Ngenet zmusił ją jednak do wysłuchania każdego szczegółu, który wrył się mu w pamięć, przekazywał go głosem pełnym emocji. Rozumna forma życia… rozumna…

Moon czuła, jak otaczają ją macki Silky'ego, jak podnoszą ją i wyrzucają w koziołku ku śrubowatym ciałom; jak łapią znowu, zamrażając chwilę. Ujrzała wysoko nad sobą błękitną powałę powierzchni zatoki, potem ocienione, piaszczyste dno pokryte koloniami głowonogów, usiane jaskrawymi skorupiakami. W powolnym, spiralnym skręcie widziała z każdej strony żywe stworzenia, pojedyncze lub w ławicach, znane i nie znane, ścigane i uciekające… mijała je wszystkie swobodnie w towarzystwie merów, płynęła przez ich dziedziczne tereny. Zagrażały mało komu, nie bały się nikogo w głębinach oceanu… nie lękały niczego, oprócz Łowów.

Zaskoczona zapytała Miroe, jak pozaziemcy mogą pozyskiwać wodę życia, skoro wiedzą, że mery to coś więcej niż zwierzęta.

— Muszą wiedzieć, mają przecież sybille.

— Ludzie zawsze traktowali siebie nawzajem jak zwierzęta. Skoro nie rozpoznają w lustrze inteligentnej istoty, to nic dziwnego, że jeszcze gorzej traktują inne gatunki. — Ngenet spojrzał na Silky'ego, który zawieszony na barierce patrzył w zamyśleniu na wznoszącą się i opadającą wodę. — A choćby nawet mery były tylko zwierzętami, czy mieliby prawo mordować je dla własnej próżności? Mery są istotami sztucznymi genetycznie. Musiano wykorzystywać je do badań, lecz Stare Imperium załamało się, nim na tyle opracowano ich “dobroczynne zakażenie”, by całkowitą nieśmiertelność zapewnić ludziom. Zabijanie merów dla wody życia sięga chaosu towarzyszącego upadkowi Imperium, kiedy to pragnący nieśmiertelności dla siebie nie liczyli się ze śmiercią innych. Prawda została przypuszczalnie zatajona przed tysiącem lat, kiedy to Hega ponownie odkryła ten świat. Teraz jedyną ich troską jest cena i czas.

— Ale dlaczego Stare Imperium dało merom rozum?

Pokręcił głową.

— Nie wiem. Ty też nie. Musieli mieć jakiś powód, ale jaki? Wiem tylko jedno, nie stały się rozumne po to, by padać ofiarą Łowów! — Potem wyjaśnił jej, dlaczego pomagał przemytnikom, podobnie jak przedtem jego ojciec. — Tradycję tę zapoczątkował dziadek, pierwszy z urodzonych tu przodków, który pokochał mery jak i cały ten świat, który uczynił sanktuarium z tej ziemi. Późniejsze pokolenia nie zadowalały się jednak bierną rolą opiekunów i zaczęły potajemnie występować przeciwko wyzyskiwaczom — ostrzegając, przeszkadzając, dokonując sabotaży — aż… do dnia, w którym Sini napadli na was w tawernie i wyrwali dziurę w życiu nas wszystkich. — Spojrzał znów na północ z dziwnym grymasem, nie mającym nic wspólnego z jego słowami.

Ale teraz, po następnych stu pięćdziesięciu latach wyzysku, pozaziemcy znowu opuszczą Tiamat; dobiega końca niesprawiedliwość, którą starał się powstrzymać… zbliża się czas niewiedzy i zacofania, następne pół obrotu nieskończonego koła daremności. Lato zapewni wreszcie merom bezpieczne miejsce w czasie — porę na dokonujące się z bolesną powolnością zwiększenie liczebności, na nieuniknione wynagrodzenie słusznego zła, wyrządzonego przez ich twórców.

Ale dobro i zło, a nawet czas, nic nie znaczą dla merów, nie są pojęciami, które by Moon rozpoznała wśród układu ich spraw. Pozostawione w spokoju żyły setki, może nawet tysiące lat. W ich mózgu pierwszeństwo miały inne czynniki — żyły dla chwili, dla ulotnego piękna bąbelka unoszącego się ku światłu i znikającego, dla aktu tworzenia, stawania się. Nie potrzebowały i nie pragnęły żadnych trwałych rzeczy, bo pieśń, taniec, działanie są dziełami sztuki, takimi jak kwiat czy życie, piękniejszymi jeszcze przez swą przemijalność. Namacalne, materialne, było dla nich równie mało przydatne i doniosłe, co sam czas. Wedle miar ludzkich życie ich jest wieczne i spędzają je hedonistycznie, pochłonięte zmysłowymi pieszczotami ruchu w wodzie, przepływami ciepła i zimna, prądów i pływów, oszałamiającym rozdarciem między morzem a powietrzem, płynnym żarem pragnień, kojącym naciskiem lodowatego mrozu.

Gdyby nawet znalazł się tłumacz, dzięki któremu mogłaby się z nimi porozumieć, to i tak znalazłaby niewiele wspólnych słów. Mimo to, znajdując się wśród nich, chociażby w grubej skórze skafandra płetwonurka, czuła, jak rozpływa się osłaniająca jej umysł sztywna pokrywa doznań, wartości, celów. Mogła odsuwać na bok wspomnienia ostatnich przejść, niepewność przyszłych zdarzeń, pozwalać, by teraz splotło się w jednej pianie z zawsze i jutro. Zobaczyła okrążającego ją gorliwie mera, który opiekował się nią jak matka; wiedziała, iż wszyscy są jej przyjaciółmi, członkami rodziny, kochankami, poczuła, że stała się cząstką ich bezczasowego świata… Cicho, z pewnym wahaniem zaczęła wplatać swój głos w harmonię pieśni merów.

Poczuła podpływającego do niej Silky'ego, jego macki przesuwające się po gładkiej tkaninie na jej ramionach, okrążające przewód dostarczający powietrze z butli tlenowej, pociągające… — Silky! — Gniewny protest umilkł, gdy zacisnęła zęby na regulatorze, broniąc się przed wyrwaniem go z ust. Starając się obronić zapas powietrza, uniosła ręce oplecione nowymi mackami, szarpnęła niezgrabnie nogą w płetwie. Po chwili ujrzała, że obok walczy para obcych, zobaczyła nóż wysuwający się z pochwy na ramieniu fałszywego Silky'ego, migający między jego mackami jak jadowity kieł węża, rozdartego między dwiema ofiarami. Kopnęła go i odrzuciła, wcześniej jednak ostrze wybrało ofiarę i spostrzegła wypływającą z ramienia Silky'ego ciemną chmurę krwi.

Złapała przyjaciela, spróbowała uciec z nim poza zasięg zabójcy. Spokojne wody zakotłowały się jednak nagle od kształtów, mery z kolonii na brzegu rzuciły się do morza, wraz z innymi utworzyły jedną, opanowaną paniką masę. Rzucały się wokół niej, uderzały mocno płetwami, głowami, ciałami, siniaczyły i kaleczyły. Trzymała kurczowo bezładne, chwytające się macki Silky'ego, wlokła go przez chaos. W jasnej wodzie nad sobą ujrzała jednak spływającą w dół ciężką sieć i czarną plamę podwójnego kadłuba dziwnego statku prującego powierzchnię zatoki. Następne postacie, które wyglądały jak Silky, lecz nim nie były, kierowały opadaniem sieci. Otoczyła ją jak chmura, wpędzając na powrót w dziką klaustrofobię… Łowy. Nie — nie tutaj, nie tutaj…

Trudno jednak było zaprzeczać zaciskającemu palce na jej szyi niemożliwemu faktowi, iż w dole mery szalały z bólu i oszołomienia wywołanego wydawanymi przez obcych dźwiękami że wszystkie zginą. Puściła Silky'ego, zobaczyła, jak kiwnął głową i przetkał macki przez oczka sieci, podczas gdy zgięła się w pół i wyjęła nóż z pochwy na nodze. Zaczęła z całej siły ciąć włókna siatki; ustępowały pod szalonymi szarpnięciami jej ostrza, aż puściły na tyle, że mogli się przedostać.

Przepłynęła przez otwór, ciągnąc za sobą Silky'ego, zdążając w ostatniej chwili, bo sieć opadła na szalejące mery. Została jednak przy dziurze, rwała ją nadal i szarpała, poszerzając przejście.

— Tu! Tu! Wyjście, wyjście, wyjście! — przekrzykiwała ich falujące jęki, niemal łkając z wściekłości. Spanikowane mery głuche były jednak na głosy rozsądku; parę, które się wydostało, zostało wypchnięte przez kotłowaninę. W gotującej się masie szukała swej merzej matki, lecz nie mogła jej znaleźć. Cięła dalej, klnąc i dysząc z wysiłku. Mimo to mery tonęły, bezradnie ulegały mordercom, nie mogła ich uratować…

Obok Silky szarpał sieć, poruszał się niezdarnie ze względu na ranę lub dźwięki oszałamiające mery. Spojrzawszy na niego, dostrzegła dwa Psy opadające z góry, chwytające go w macki, odrywające od sieci…

Inne macki szarpnęły ją od tyłu, niemal oślepiły, wyrwały nóż, który próbowała zwrócić przeciwko napastnikowi. Zakryły jej maskę jak wijące się węże, ponownie znalazły przewód z powietrzem, wyrwały z ust regulator. Mroźna woda przedostała się do wnętrza maski, strach podwoił jej siły, lecz żywe więzy Psa nie dawały punktu oparcia, tonęła mimo swej zwiększonej mocy…

Dopiero gdy wysunęła głowę nad powierzchnię, gdy bolące płuca rozwarły się wreszcie w oddechu wpuszczającym powietrze, a nie ostatnią, śmiertelną porcję wody, dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie jest trzymana i topiona, że jeszcze jej nie załatwili.

Zachwiała się ze zdumienia, gdy jej płetwy zaplątały się w wodorostach; starła z oczu palące łzy oceanu, ujrzała przed sobą skraj wody i brzeg. Dwa Psy wyprowadziły ją na ląd; na wpół wlekły, na wpół niosły po kamienistej plaży kolonii merów. Była teraz pusta i Psy rzuciły Moon na ziemię, gdzie leżała, dławiąc się i kaszląc. Usłyszała, jak na twarde kamienie opada inne ciało, ujrzała rozciągniętego obok Silky'ego. Uniosła się na łokciu, by go dotknąć, obejrzeć rany, ale nie była w stanie; dotknęła jedynie jego ramienia w niepewnej zachęcie.

Usiadła, wmuszając każdy rwany oddech w przeciążone płuca, ściągnęła zaparowaną maskę i poczuła na twarzy rwący wiatr. Po jakimś czasie wyszły na plażę następne postacie, wlokąc na płyciznę obfite żniwo ciał merów, by przystąpić tam do ich oprawiania. Moon wbiła pięści w piasek plaży, łkała cicho, lecz nie nad sobą.

Pracy Psów przyglądała się stojąca na brzegu dziwna postać, czarna jak widmo, o ludzkiej sylwetce i rogatej głowie legendarnej istoty. Widziała, jak macha ręką i pokazuje; wiatr niósł jego ledwo słyszalny, bezdźwięczny głos — głos człowieka. Pierwsze mery zostały wywleczone na brzeg, Psy klękały przy każdym, błyskały nożami i po sierści cicho jak westchnienie zaczynała spływać krew, wypełniać wiadra. Pozbawione wdzięku, obrabowane z życia, odarte z radości i piękna, ciała leżały jak ścierwa na zajmowanej od pokoleń plaży, czekały na ucztę padlinożernych ptaków.

Moon zamknęła oczy, niezdolna do patrzenia. Poczuła mdłości i morderczą nienawiść. Położyła dłoń na ciężkim otoczaku, zaciskając ją coraz bardziej, uklękła. Obok podniósł się Silky, skoczył na nogi jednym nagłym ruchem, pochylił się nad nią. Usłyszała jego głos, nie zrozumiała, co mówi, wyczuła jednak, jak głęboko go rani widok braci tnących jego przyjaciół. Ruszył, zataczając się lekko, nim zdołała do niego dołączyć. Podszedł do nieludzkiej postaci w czerni i otaczającej go sfory Psów.

— Silky… — Z trudem wstała, zerwała płetwy, chwyciła kamień i ruszyła za nim.

Człowiek w czerni ledwo rzucił na nich okiem.

— Zatrzymać ich. — Machnął od niechcenia ręką, a trzy Psy zastąpiły drogę Silky'emu, otoczyły go bez wahania. Wybuchły obce głosy i pomruki, zaczęła się walka. Macki skakały do głów i srebrnych oczu, pokazały się ponownie srebrzyste noże…

— Nie! Silky! — Podbiegła do niego. Trzeci Pies złapał ją i odciągnął. Zobaczyła zanurzające się znowu ząbkowane ostrze. Krzyknęła, jakby to ją ugodzono. Silky opadł na kamienie jak następny kamień. Człowiek w czerni odwrócił się na jej wrzask, w tejże chwili z całej siły walnęła trzeciego Psa, powalając go na ziemię. Pozostałe chwyciły ją i przytrzymały pomimo szarpań, podczas gdy uderzony wstał krwawiąc, odrzucił kaptur jej skafandra i odsłonił gardło. Na ramiona rozsypały się jej włosy, macki zagłębiły się w nie, odciągnęły głowę do tyłu.

— Stać! — Ktoś głośno krzyknął. Moon nie miała już głosu ni czasu, ujrzała po raz ostatni kalejdoskop chmur i nieba, gdy kapiące krwią ostrze ukłuło ją w gardło.

Gwałtowny ruch odrzucił od niej Psy, powalił ją na ziemię.

— Zostawcie ją! Co, u diabła, robicie? — Ciężkie buty człowieka w czerni stanęły nad nią okrakiem, osłoniły jak drzewo podczas burzy. Spojrzała w górę, zobaczyła jedynie ciemną sylwetkę na tle pustego, kamienistego brzegu. — …bo jest sybillą, niech was licho, dlatego! Chcecie mnie skalać? Spływaj stąd do piekła i wrzuć do morza ten nóż! — Odegnał Psy, odstąpił krok, gdy odeszły, i kucnął przy dziewczynie.

Moon podciągnęła się słabo, poczuła cienką ciepłą strużkę krwi wypełniającą tatuaż w zagłębieniu gardła, spływającą pod kołnierz skafandra i między piersi.

Człowiek w czerni… była teraz pewna, że za maską kryje się człowiek. Widziała tylko jego oczy, były szarozielone. Niepewnie sięgnął rękawicą do jej gardła. Cofnęła się, zaskoczona, lecz tylko wytarł krew z tatuażu nagłym machnięciem dłoni. Zobaczyła, jak zadrżał na widok koniczynki, przesunął gwałtownie rękawiczką po kamieniach.

— Bogowie! Czy zwariowałem? — Rozejrzał się, szukając na brzegu zaprzeczenia lub potwierdzenia. — Nie istniejesz. Nie możesz! Kim jesteś? — Znów uniósł rękę, chwycił ją za brodę i ustawił twarz tuż przed sobą, po chwili opuścił dłoń, przesuwając nią po policzku i włosach w geście niemal pieszczoty. — Nie nią… — jakby się usprawiedliwiał.

Uniosła do gardła własną dłoń w rękawiczce, czując ból sięgający od ucha do ucha, od brody do piersi, zasłaniając swą ranę, chroniąc koniczynkę przed jego spojrzeniem.

— Moon — szepnęła, nie wiedząc, czemu podała swe imię, ciesząc się jednak, że nie straciła jeszcze głosu. — Sybillą… — mówiła szorstko, z rosnącą histerią — tak, jestem nią! A ty popełniasz morderstwo! Nie masz prawa polować na tej ziemi. Nie masz prawa zabijać rozumnych istot! — Wskazała dłonią na rzeź na plaży, nie patrząc na nią jednak. — To morderstwo, morderstwo!

Jego oczy podążyły w ślad za jej dłonią, wróciły zielone i twarde jak szmaragdy.

— Zamknij się, przeklęta… — Patrzył jednak na nią niedowierzającym, pożądającym wzrokiem z dłońmi zaciśniętymi na kolanach. — Bądź przeklęta, przeklęta! Co tu robisz? Jak mogłaś tu wrócić, zobaczyć mnie takiego? Po tym, jak mnie zostawiłaś… mogę cię za to zabić! — Skręcił głowę, oderwał oczy, rzucał te słowa na wiatr.

— Tak! — krzyknęła. — Zabij i mnie, morderco merów, morderco sybilli, tchórzu — i sam bądź przeklęty! — Gwałtownym ruchem ukazała mu gardło. — Rozlej mą krew i weź na siebie tę winę! — Wyciągnęła zakrwawione palce, by go złapać, zranić, skalać…

Ale jej dłoń nagle osłabła, opadła zapomniana, gdy dostrzegła wreszcie symbol błyszczący na czarnym stroju; splatające się w kole krzyże, znak Hegemonii, medal, który widziała każdego dnia swego życia w Lecie… Znowu uniosła rękę, nie powstrzymał jej dotknięcia. Powoli, powolutku uniosła oczy, wiedząc, że za chwilę…

— Nie! — Jego pięść opadła bez ostrzeżenia i posłała ją w mrok.