128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

31

— Cześć, Miroe. — Jerusha wysiadła z patrolowca, odziana w mundur i najlepszy z udawanych uśmiechów. Wiatr zacisnął na jej ramionach swe mroźne dłonie, próbował zerwać słabo przypiętą pelerynę i zabrać się do brutalniejszych pieszczot. Cholerna pogoda! Walczyła o zachowanie uśmiechu.

— Jerusha? — Ngenet schodził po stoku, wezwany przez robotników rolnych, którzy dostrzegli jej przybycie. Jego szeroki, witający uśmiech wydał się jej szczery, sama się rozjaśniła. Odczytała jednak dwuznaczność wzroku, który spojrzał najpierw na mundur, a potem w jej oczy. — Minęło wiele czasu.

— Tak. — Kiwnęła głową, wykorzystując ten ruch, by opuścić wzrok, zastanowić, czy jedynie czas jest przyczyną wahania. — Wiem. Co — co u ciebie, Miroe?

— Jak zawsze. Wszystko jak zawsze. — Wsunął dłonie w kieszenie kurtki i zadygotał. — Bez zmian. Przybyłaś urzędowo czy z wizytą? — Zerknął do pustego patrolowca.

— Chyba wszystkiego po trochu — odpowiedziała, starając się mówić beztrosko. Dostrzegła nieznaczne skrzywienie jego ust, wzniesienie wąsów. — Dowiedzieliśmy się, że niedaleko stąd wylądował przemytnik techniki — całe dwa czy trzy tygodnie temu — a ponieważ brałam udział w poszukiwaniach…

— Komendant policji uganiający się po pustkowiu? Od kiedy? — zapytał wesoło.

— Cóż, tylko ja byłam wolna — uśmiechnęła się ze skruchą, rozciągnęła nie używane mięśnie policzków.

— Do licha — wybuchnął śmiechem — wiesz przecież, że nie musisz mieć wymówki, by tu przyjechać. Zawsze jesteś mile witana… jak przyjaciel.

— Dziękuję — zrozumiała szczerość określenia i była za nie wdzięczna. — To miłe, że ktoś uważa mnie za człowieka, a nie za Siną. — Szarpnęła za pelerynę, nagle ją kłopotała. Moja tarcza i zbroja. Co zrobię, gdy mi ją zabiorą! — Próbowałam… próbowałam się do ciebie dodzwonić, parę tygodni temu. Gdzieś wyjechałeś. — Nagle się zastanowiła, dlaczego on się nie odezwał. Bogowie, czemu miałabym go winić, skoro sama nigdy tego nie robiłam?

— Przykro mi, nie mogłem… — zdawało się, że pomyślał o tym samym pytaniu i także nie znalazł odpowiedzi. — Byłaś chyba… zajęta.

— Zajęta! Och, na piekło i szatany, to było… czyste piekło, z szatanami. — Oparła się o patrolowiec, pociągnęła i zamknęła drzwiczki. — Miroe, przepadł BZ. Zginął. Zabili go bandyci poza miastem. Nie mogę już… nie mogę dłużej tego wytrzymać. — Pochyliła głowę. — Nie wiem, jak zdołam wrócić do Krwawnika. Gdy tylko pomyślę, jak wszyscy by się ucieszyli, jak by im to było na rękę, gdybym nigdy nie wróciła. O ile lepiej by się stało, gdybym to ja zginęła.

— Na wszystkich bogów — czemu mi nie powiedziałaś?

Odwróciła się od jego wyciągniętej dłoni, nachyliła nad kadłubem, patrzyła rozpaczliwie na morze.

— Do cholery, nie przyleciałam tu, byś był kubłem na moje żale!

— Oczywiście, że przyleciałaś. Po co są przyjaciele? — Słyszała jego śmiech.

— Nie dlatego!

— W porządku. A czemu by nie? Czemu? — Pociągnął ją za łokieć.

— Nie dotykaj mnie. Proszę, Miroe, nie dotykaj. — Poczuła, jak ją puszcza, czuła, jak ramię drży jej nadal. — Wytrzymam. Wszystko będzie ze mną dobrze, sama sobie poradzę. — Jej opanowanie wisiało na włosku.

— Myślisz, że najlepszym na to sposobem jest śmierć?

— Nie! — Spuściła pięści na stary metal. — Nie. To dlatego muszę się wyrwać… muszę znaleźć inny sposób. — Odwróciła się powoli, z zamkniętymi oczami.

Czekał chwilę w milczeniu.

— Jerusho, wiem, jakie śruby wkręcają w ciebie bez przerwy. Nie wytrzymasz takiego nacisku z wszystkich stron. Nie zdołasz znieść go sama. — Nagle niemal się rozgniewał. — Czemu przestałaś dzwonić? Czemu przestałaś odpowiadać? Nie ufasz mi?

— Aż za bardzo — zacisnęła usta, powstrzymując głupawy chichot. — Och, bogowie, za bardzo ci ufam! Spójrz na mnie, nie minęło nawet pięć minut, a już się przed tobą wywnętrzam. Sam twój widok wystarcza, bym się załamała. — Pokręciła głową, nie otwierając oczu. — Zrozum. Nie mogę się na tobie opierać, bo zostanę kaleką.

— Jerusho, wszyscy jesteśmy kalekami. Rodzimy się kalecy. Powoli otworzyła oczy.

— Naprawdę?

Stał z rękoma założonymi na plecach i patrzył na morze. Wiatr się wzmógł, porywając jego krucze włosy, Jerusha skuliła się pod ciężkim płaszczem.

— Znasz odpowiedź, bo inaczej by cię tu nie było. Chodźmy do domu. — Spojrzał na nią, kiwnęła głową.

Poszli na wzgórze, prowadząc urywaną rozmowę o plonach i pogodzie, cały opór powoli spływał z niej ku morzu. Minęli skrzypiący wiatrak, tkwiący nad budynkami jak samotny strażnik. Używał go do pompowania wody ze studni; uderzyło ją nagle, nie po raz pierwszy, że stanowi absurdalny przeżytek na plantacji posiadającej importowaną siłownię.

— Miroe, zawsze się zastanawiałam, dlaczego nim napędzasz pompę.

Spojrzał na nią, na wiatrak i powiedział pogodnie:

— Sama przecież zabrałaś mi pojazd powietrzny. Nie wiadomo, czy nie stracę i generatorów.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewała, lecz jedynie pokręciła głową. Doszli do głównego budynku, przez naruszone sztormami wejście wkroczyli do sali, którą dobrze zapamiętała przy pierwszej wizycie. Mało co się od tego czasu zmieniła, spędziła w niej kilka skradzionych pracy wieczorów, w czasie których siedziała skulona przy kominku, otulając się w ciepło i złoty blask, grając w trójwymiarową czamę lub zaspokajając łagodną ciekawość Miroe wspomnieniami z innych planet.

Ściągnęła hełm i potrząsnęła ciemnymi kędziorami. Pozwoliła oczom błądzić po uspokajającej swojskości zatłoczonego pokoju, w którym pamiątki pozaziemskich przodków Miroe, dziedziczone zaocznie, utrzymywały niepewny sojusz z prostymi, niezgrabnymi meblami miejscowego pochodzenia. Jerusha podeszła do szerokiego, kamiennego kominka i odwróciła się do gospodarza, czując, jak tają jej plecy.

— A wiesz, choć minęło tyle czasu, to zupełnie tego nie czuję. Czy to nie zabawne, że bywają takie miejsca?

Spojrzał na nią przez połowę pokoju, odpowiedział jedynie uśmiechem.

— Czemu nie zaniesiesz swoich rzeczy na górę? Poproszę, by przynieśli nam coś do jedzenia.

Podniosła torbę wypełnioną do połowy zapasowymi ubraniami i weszła na piętro zniszczonymi schodami. To wielki dom… wypełniony echami dzieci i śmiechów… wypełniony wspomnieniami. Poręcz wygładziła się od dotknięć niezliczonych dłoni, lecz korytarze i pokoje były teraz puste. Został tylko Miroe, ostatni z rodu, samotny. Samotny pomimo pracujących dla niego Zimaków. Wyczuwała więzi zaufania i szacunku, które ich łączyły, silniejsze niż istniejące zazwyczaj pomiędzy właścicielem i robotnikami, tubylcami i pozaziemcem. A jednak zawsze otaczało go niewidzialne pole rezerwy, oddzielało, zamykało w sobie. Czuła niekiedy, jak skrzy się przy zetknięciu z jej polem.

Weszła do pokoju, który zawsze zajmowała, rzuciła torbę i hełm na rozgrzebane łóżko, patrzyła, jak toną w pościeli. Drewniane łóżko twarde było jak podłoga — zresztą o ile wiedziała, zrobiono je z desek — lecz mimo to nigdy nie leżała w nim przez pół nocy, modląc się o sen, podczas gdy oczy wypalały otwór w powiekach, wpatrując się w mrok…

Rozpięła i zdjęła pelerynę, podeszła z nią do wielkiej szafy. Zatrzymała się na zdumiewający widok skafandra kosmicznego leżącego na jej podłodze. Machinalnie powiesiła pelerynę na wieszaku, sięgnęła po kombinezon i przytrzymała w wyciągniętych rękach, przyglądając mu się uważnie. Potem powoli zdjęła pelerynę i zawiesiła zamiast niej skafander.

Wróciła do łóżka, spojrzała znowu na rozgrzebaną pościel, podniosła szczotkę leżącą na stojącym obok taborecie, przesunęła w palcach długi, jasny włos. Odłożyła go i znieruchomiała w milczeniu, ujrzawszy nagle w myślach małe, samotne, kędzierzawe dziecko w zniszczonych majteczkach i sandałach, które w przyklęku patrzyło na pływające w wysychającym stawie srebrzyste wogi. Blask słońca spływał na nie jak gorący miód, dławił każdy dźwięk, a wykładana kamieniami, popękana morena suchego łożyska rzeki ciągnęła się w nieskończoność…

Jerusha wzięła z łóżka hełm i torbę i szybko zeszła po schodach.

— Jerusha? — Miroe wyprostował się znad niskiego stołu stojącego przy kominku, skrzywił się nic nie rozumiejąc. — Myślałem, że…

— Nie powiedziałeś mi, że masz innych gości. — Jej głos zabrzmiał nie chcianym przez nią znaczeniem. — Nie zostanę.

Twarz mu się zmieniła, jakby został przyłapany na strasznym przeoczeniu. Jej oblicze zdawało się zamrożone przez śmierć.

— Czy nigdy nie jesteś po służbie? — zapytał spokojnie.

— Twoje zasady moralne mnie nie ranią, nie obchodzą, nawet na służbie.

— Co? — Przybrał całkowicie nową minę. — To znaczy… czy o tym myślałaś? — Jego ulga objawiła się szczerym śmiechem. — Myślałem, że szukałaś przemytników!

Otworzyła szeroko usta.

— Jerusho. — Podszedł do niej przez zatłoczony pokój. — Na bogów, nic z tych rzeczy. Źle myślisz, to tylko przyjaciółka. Nie ma żadnego romansu. Jest taka młoda, że mogłaby być moją córką. Wypłynęła dziś łodzią.

Jerusha opuściła oczy.

— Nie chciałabym przeszkadzać.

Odchrząknął.

— Nie jestem plastykową lalką, bogowie świadkami… — Podniósł i odłożył sflaczałą poduszkę.

— Nie uważałam cię za nią — wiedziała, że źle to mówi.

— Powiedziałaś kiedyś, że nie jestem głupi. Ale przez cały ten czas, pomimo tylu twych wizyt, nigdy się nie domyśliłem…

— Uniósł dłoń i dotknął jej w sposób, w jaki nigdy tego nie czynił. — …że pragniesz czegoś więcej.

— Nie pragnę. — Nie pragnę się do tego przyznać, nawet przed sobą. Spróbowała się ruszyć, oderwać od jego dłoni, próbowała, próbowała — drżąc jak dziki ptak.

Cofnął rękę.

— Czy jest ktoś inny? W mieście, na twojej planecie, gdziekolwiek…

— Nie — powiedziała z płonącą twarzą. — Nigdy nie było.

— Nigdy? — Wziął głęboki oddech. — Nigdy?… Nikt cię nie dotykał tak… — Wzdłuż karku, ucha, szczęki — albo tak… — Wędrował skrajem tuniki ku jej piersiom — …nie robił tego… — Powoli wziął ją w ramiona, przycisnął do siebie, aż poczuł, jak jej ciało splata się z jego, aż złożył jak nektar swe usta na jej wargach.

— Tak… teraz… — mruknęła, gdy przerwał pocałunek. Zachłannie sięgnęła po jego usta.

— Bardzo przepraszam, proszę pana!

Jerusha zastygła w pół oddechu; ujrzała w drzwiach starego kucharza zwróconego do nich plecami.

— Co się stało? — zapytał Miroe wojowniczym tonem.

— Obiad, proszę pana. Obiad już przygotowany… ale może jeszcze zaczekać. — Jerusha usłyszała porozumiewawczy uśmiech kucharza wycofującego się do kuchni.

Miroe westchnął ciężko, spróbował się uśmiechnąć i skrzywić, lecz wyglądał jedynie na urażonego. Wziął ją za rękę, lecz ta prześlizgnęła mu się między palcami. Spojrzał na nią zdumiony.

— Bardzo mnie wypytywałeś, Miroe — uśmiech drżał jej od napiętych uczuć — ale powinieneś był uczynić to kiedy indziej. — Pokręciła głową, przyciskając na chwilę dłonie do ust. — Teraz jestem zbyt bliska końca… albo zbyt daleka.

— Rozumiem. — Kiwnął nagle wymijająco głową, jakby ta chwila między nimi, na którą czekała tak długo, nic go nie obchodziła.

Nieoczekiwanie poczuła w piersiach ukłucie rozczarowania i wstydu. Czy tyle tylko to dla niego znaczę! — Lepiej wrócę do miasta. — Będziesz mógł powiedzieć swym Zimackim kochanicom, że o mało co zjadłbyś obiad z komendantem policji.

— Nie musisz. Możemy udawać, że nic się nie stało.

— Może ty. Ja nie potrafię udawać, już nie. Rzeczywistość ryczy zbyt głośno. — Naciągnęła pelerynę, ruszyła zgarbiona do drzwi.

— Jerusho. Poradzisz sobie? — Wyczuła jego troskę.

Zatrzymała się i odwróciła, panując nad sobą.

— Tak. Nawet dzień poza Krwawnikiem jest jak transfuzja. Może… spotkamy się jeszcze na Święcie — nim stąd odlecimy? — Nienawidziła siebie za to pytanie.

— Nie, chyba nie. To właśnie Święto wolałbym ominąć. Zresztą nie opuszczę Tiamat, to mój dom.

— Oczywiście. — Poczuła, jak rodzi się na jej ustach sztuczny uśmiech, przypominający skurcz mięśni. — No to może zadzwonię przed odlotem. — Obyś pękł, poszedł w diabły…

— Odprowadzę cię.

— Nie warto. — Pokręciła głową, nałożyła hełm i zapięła rzemień pod brodą. — Nie trzeba. — Otworzyła ciemne drzwi na żelaznych zawiasach i wyszła, zamykając je szybko za sobą.

Była w połowie stoku, gdy usłyszała, jak woła jej imię. Obejrzała się i zobaczyła, jak zbiega ku niej. Stanęła, niezdarnie zaciskając w pięści skryte w rękawiczkach ręce.

Tak?

— Nadciąga sztorm.

— Nie nadciąga. Przed opuszczeniem Krwawnika sprawdziłam prognozę pogody.

— Do diabła z prognozami; gdyby ci dranie choć raz oderwali się od symulatorów i spojrzeli w niebo. — Machnął ręką do horyzontu po zenit. — Sztorm zjawi się jutro o świcie.

Spojrzała w górę, ujrzała jedynie rozproszone chmury i blade, podwójne halo otaczające zaćmiewające się Bliźnięta.

— Nie martw się. Wrócę w nocy.

— Nie o ciebie się martwię. — Patrzył ciągle na północ.

— Och — poczuła, jak jej twarz traci wszelki wyraz.

— Dziewczyna, którą tu goszczę, wypłynęła na małej łódce. Ma wrócić dopiero jutro wieczorem. — Spojrzał na nią ze smutkiem. — Już raz wyciągnąłem ją z morza niemal zamarzniętą. Teraz może mieć mniej szczęścia. Nie dotrę do niej na czas, chyba że…

Kiwnęła głową.

— Zgoda, Miroe. Poszukamy jej. Zawahał się.

— Nie — nie wiem, jak cię o to prosić. Nie mam prawa się do ciebie zwracać. Ale…

— Wszystko w porządku. Mam obowiązek pomagać.

— Nie. Chcę cię poprosić, byś zrobiła to — nie z obowiązku. Byś zapomniała, że spotkałaś tę, którą spotkasz. — Uśmiechnął się lub skrzywił. — Zrozum. Ja też ufam ci aż za bardzo. — Zaczął rozcierać ręce, spostrzegła, że wybiegł za nią bez płaszcza.

Przypomniała sobie niepokój, z jakim ją przywitał, zrozumiała go wreszcie.

— Nie jest chyba wielokrotnym mordercą?

— Daleko jej do tego — roześmiał się.

— W takim razie okażę się strasznie zapominalska. Chodź, wsiadaj, nim zamarzniesz. Do konspiracji wciągniesz mnie po drodze.

Zeszli ze wzgórza, prosto w zębiska wiatru. Jerusha wystartowała patrolowcem, poleciała na północ wzdłuż wyschłej wstęgi wybrzeża.

— Dobra. Chyba sama zdołam ułożyć wszystkie kawałki. Masz coś wspólnego z przemytnikami techniki, którzy zniknęli gdzieś tu dwa tygodnie temu. Twój gość jest szmuglerem. — Z pewną ulgą weszła w znajome koleiny, znajome nawyki, ich stare, proste stosunki.

— Częściowo się zgadza.

— Częściowo? — spojrzała na niego. — Wytłumacz to.

— Pamiętasz okoliczności naszego pierwszego spotkania?

— Tak. — Ujrzała nagle w myślach twarz Gundhalinu, pełną uzasadnionego oburzenia. — BZ naprawdę cię przyłapał.

— Twój sierżant — powiedział. Wyczuła jego uśmiech, potem zrozumienie. — Przykro mi, że tak się stało. Ze względu na ciebie.

— Przynajmniej stało się to szybko. — W tym życiu możemy liczyć tylko na taką łaskę. — Dziewczyna? — zapytała z rodzącym się przeczuciem.

— Rękę złamała ci Letniacka dziewczyna; ta, która odleciała stąd z przemytnikami.

— Wróciła? Jak? — mruknęła zaskoczona, lecz jednak nie zdumiona.

— Przywieźli ją ze sobą.

Jerusha poczuła, jak patrolowiec staje dęba i zlatuje w długim spadku, ustawiła na nowo przyrządy.

— Co oznacza, że zjawiła się tu nielegalnie. — A może i coś znacznie więcej. — Gdzie była?

— Na Kharemough.

Chrząknęła.

— Mogłam się domyślić. Powiedz mi, Miroe, czy jesteś pewny, że zabrano ją stąd przypadkowo?

Zmarszczył brwi.

— Na sto procent. Dlaczego pytasz?

— Czy nigdy cię nie uderzyło, że Moon Dawntreader, Letniaczka, jest bardzo podobna do Królowej Śniegu?

— Nie. — Całkowite niezrozumienie. — Nigdy nawet nie widziałem Królowej.

— Co powiesz, jeśli dowiesz się ode mnie, że Królowa — usłyszawszy ojej zniknięciu — wściekła się mocno? Że wpadłam we wszystkie te kłopoty, bo pozwoliłam jej uciec? Co powiesz na wiadomość, że Moon Dawntreader jest klonem Królowej?

Wpatrywał się w nią.

— Masz dowody?

— Nie, nie mam! Ale wiem o tym; wiem, że Arienrhod miała plany dotyczące tej dziewczyny… że chciała uczynić ją Królową Lata. Jeśli się dowie, że Móon wróciła…

— Są zupełnie inne. To niemożliwe. — Miroe wpatrywał się w morze. — Zapomniałaś o czymś.

— O czym?

— Moon jest sybillą.

Zaskoczona Jerusha sprawdzała w pamięci te słowa.

— No jest… ale to nie znaczy, że się mylę. Ani tego, że nie zagraża Hegemonii.

— Co w związku z tym zamierzasz? — Miroe kręcił się w fotelu, by móc na nią spojrzeć.

Pokręciła głową.

— Nie wiem. Przekonam się, gdy tam dolecimy.

— Złóżcie tam zdarte skóry. Szybko… nadciąga białe… schronienie przed zmrokiem… — warczały Psy.

Moon czuła, jak słowa odpływają i przypływają, niby mroźny jęzor fali liżący jej stopy i nogi. Otworzyła oczy, choć pamiętała, że nie chce ich rozwierać i patrzeć — ale ujrzała jedynie niebo i przesuwające się szczątki chmur. Nie ruszała się ze strachu.

— To jest martwe.

— …szczęście, chwała Matce!… nigdy nie znaleźliśmy tylu skór…

— Chwała Królowej Śniegu — śmiech.

— A to nie. — Niebo zasłoniła otulona w biel twarz. Ktoś ukląkł i pomógł jej usiąść.

— Czarny. — Moon usłyszała, jak mamrocze niby opętana. — W czerni. Gdzie… gdzie? — Wyciągnęła rękę, szukając oparcia, zanurzyła palce w grubym, białym futrze na ramieniu, gdy nagle ujrzała leżące obok ciało. — Silky!

Postać w bieli odciągnęła ją i wstała.

— To chyba jedna z miłośniczek merów. Musiała zabić Psa. Inne nie załatwiły jej do końca. — Głos był męski i młody.

— Silky… Silky… — Moon sięgnęła do koniuszków bezwładnych macek jego wyciągniętej ręki.

— Skończ z nią — rozległ się szorstki, stary głos.

Moon przesunęła się w bok, a chłopak kucnął i chwycił kamień. Złapała za zapięcia kurtki, rozerwała ją do połowy, gdy kawałek skały wzniósł się nad jej głową. — Sybillą! — Zasłoniła się tym słowem jak tarczą.

Chłopiec wypuścił kamień z drżących palców i odrzucił kaptur. Moon ujrzała jego ludzką twarz, widziała, jak patrzy zmieszany na smugę zakrzepłej krwi na zranionym gardle.

— Sybillą… — Wskazała na tatuaż, modląc się, by był dostatecznie wyraźny i napastnik go rozpoznał.

— Mamo! — Chłopiec przysiadł na piętach i krzyczał przez ramię. — Spójrz na to!

Obok Moon pojawiły się inne upiornie białe postacie, jej niepewnym oczom wydały się dwojącym, błyszczącym trybunałem duchów.

— Sybilla, mamo! — powiedziała kręcąca się żywo szczupła dziewczyna. — Nie możemy jej zabić.

— Nie boję się krwi sybilli! — Moon rozpoznała skrzekliwy głos starej baby, gdy jedna z lśniąco białych figur uderzyła się w pierś. — Jestem święta. Będę żyła wiecznie.

— Och, jak diabli — dziewczyna odepchnęła brata, pochyliła się, by spojrzeć na gardło Moon. Wyprostowała się, chichocząc nerwowo. — Możesz mówić?

— Tak. — Moon wstała, położyła jedną dłoń na gardle, drugą na nabrzmiałej twarzy. Spojrzała na rozciągnięte zwłoki Silky'ego, zobaczyła za nim dalsze białe postacie pracujące nożami, patroszące ciała martwych merów. Zachwiała się i chwyciła za kolana, nie patrząc na ćwiartowanie. Nie widziałam go. Nie widziałam. Tu był ktoś inny! Jęknęła, jej głos był samotnym lamentem pieśni opuszczonego mera.

— Chcę ją. — Dziewczyna zwróciła się do starej kobiety. — Chcę ją do mojego zwierzyńca. Może odpowiedzieć na każde pytanie!

— Nie! — Starucha warknęła i schyliła głowę. — Sybille są zarażone, tak mówią pozaziemcy. To oszuści. Żadnych więcej zwierzaków, Blodwed. Wszystko już nimi śmierdzi. Pozbędę się tych, które…

— Tylko spróbuj! — Blodwed kopnęła ją złośliwie. Baba zasyczała i cofnęła się. — Tylko spróbuj! Skoro chcesz żyć wiecznie, stara wariatko, lepiej zostaw moje zwierzęta w spokoju!

— Dobra, dobra… — zaskomliła starucha. — Nie mów tak do matki, niewdzięcznico. Czy nie pozwalam ci mieć wszystkiego, co zechcesz?

— To za mało. — Blodwed oparła dłonie na biodrach, patrzyła z uśmiechem na skuloną w żalu Moon. — Uważam, że powinnaś być taka, jak zapragnę.

— Bogowie! Och, moi bogowie — było to raczej przekleństwo, niż modlitwa.

Jerusha stała cicho przy Miroe na martwej plaży, przysłuchiwała się dobiegającym z dala, z wysoka skrzekom przegnanych ścierwojadów. Bez ustanku przebiegała oczami po zasłanym śmiercią polu kamieni, nie chcąc utkwić ich w jednym miejscu, zapamiętać jakiegokolwiek szczegółu sceny, lecz także nie mogąc patrzeć na spopielała twarz Ngeneta. Nie była w stanie nic powiedzieć ani nawet go dotknąć, wstydziła się naruszyć niezmierną rozpacz. Odbyły się tu Łowy, ofiara z merów — widziała śmierdzącą rzeźnię na pustym brzegu. Takie rzeczy odrzucała z zasady, nawet nie próbowała wniknąć w ich rzeczywistość. Ale ten człowiek nienawidził rzeczywistości.

Miroe odszedł od patrolowca, zaczął chodzić między okaleczonymi ciałami merów, z masochistyczną dokładnością przyglądał się każdej obdartej ze skóry, skrwawionej postaci. Jerusha ruszyła za nim, trzymając się z dala; zaciskała coraz mocniej szczęki, aż zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś jeszcze otworzy usta. Zobaczyła, jak się zatrzymał i ukląkł przy jednym z ciał. Gdy podeszła bliżej, spostrzegła, że nie należy do mera. I nie do człowieka.

— Ma-martwy Pies?

— Martwy przyjaciel. — Podniósł bezładne ciało dillypa, jakby to było śpiące dziecko, zobaczyła zostawioną przez nie ciemną plamę na plaży. Patrzyła, nic nie rozumiejąc, jak zaniósł zwłoki do wody, wszedł w nią bez wahania, brnął ciągle, aż mroźne morze sięgnęło mu po pierś. Wtedy powoli wypuścił wygnańca.

Gdy Miroe wyszedł z wody, Jerusha zdjęła swą pelerynę i zarzuciła mu na ramiona. Z roztargnieniem kiwnął głową, mogło się zdawać, że jest nieczuły na mróz. Przypomniała sobie nagle, że jeden z przemytników ściganych przez nią pięć lat temu był dillypem.

— Ona też na pewno zginęła — powiedział Miroe głosem jak stal. Jerusha zrozumiała, że nie znalazł śladu Moon Dawntreader. — Zrobił to Starbuck i Psy. — Wskazał dłonią, słowa padały jak przekleństwa. — Ostatnie Łowy. Na mojej ziemi. — Zacisnął dłonie w pięści. — I zostawił je takie poćwiartowane, takie — rozłożone jak na scenie. Dlaczego?

— Na rozkaz Arienrhod. — Prawda spadła na nią jak promień światła, zrozumiała jedyny możliwy powód, dla którego Arienrhod postąpiła tak z pozaziemcem, kimś zupełnie jej obcym. Przeze mnie! Nie, nie… nie przeze mnie!

Miroe zwrócił się ku niej, jakby świeciła winą niby latarnia morska.

— To zbrodnia przeciwko obywatelowi Hegemonii na jego ziemi. — Między tymi słowami odczytywała oskarżenie przeciwko sobie. — Widziałaś to na własne oczy, masz prawo interweniować. Czy możesz oskarżyć Starbucka o morderstwo, komendancie?

Zesztywniała.

— Nie wiem. Niczego już nie wiem, Miroe… — Dotknęła naszywek na kołnierzu peleryny, odetchnęła głęboko. — Ale przysięgam ci, na bogów twoich i moich, że zrobię wszystko, co tylko możliwe, by tak się stało. — (patrząc na zniszczone ciała) — Niszczy wszystko, czego się tknie, niech będzie przeklęta… — (Życie BZ ulecialo w ognistej kuli) — …zmuszę ją do zapłaty, choćbym miała zginąć! Nie wywinie się z tego… — (Zrujnowane życie LiouxSkeda) — …myśli, że jest nietykalna, myśli, że na zawsze zostanie Królową, ale się z tego nie wywinie… — (zrujnowane i jej życie) — …choćbym miała utopić ją własnoręcznie!

— Wierzę ci, Jerusho — powiedział Miroe bez uśmiechu, usłyszała, jak zimne oskarżenie opuszcza jego głos. — Ale masz mało czasu.

— Wiem. — Obejrzała się, umyślnie ryjąc w pamięci obraz rozdartych resztek stworzenia, którego jedyną zbrodnią było życie. — Nigdy nie widziałam mera… — Zacisnęła usta.

— Tu też ich nie widzisz — głos mu drżał. — Teraz to tylko kupy mięsa, nie ma w nich nic z merów. Powinnaś je zobaczyć, jak tańczą wśród fal, lub posłuchać ich pieśni… Nie zrozumiesz znaczenia tej zbrodni, jeśli nie dowiesz się prawdy o nich. Jerusho, to więcej niż zwierzęta.

— Co? — Odwróciła się. — Co powiedziałeś? — Nie, nie mów tego; nie chcę wiedzieć.

— To rozumne istoty. Dziś na tej plaży popełniono nie dwa morderstwa, lecz pół setki. A w ciągu ostatniego tysiąclecia…

Zachwiała się.

— Nie… Miroe, nie są rozumne. To niemożliwe!

— To żywe istoty utworzone dzięki inżynierii genetycznej; Stare Imperium dało im nie tylko nieśmiertelność, ale i rozum. Moon Dawntreader powiedziała mi, kim są naprawdę.

— Ale dlaczego? Dlaczego miałyby być rozumne? Jak Hega może nie wiedzieć…? — Głos się jej załamał.

— Nie wiem dlaczego. Wiem jednak, że Hegemonia musi znać prawdę, i to od tysiąca lat. Gdy się o wszystkim dowiedziałem, powiedziałem Moon, że nie wiem, co robić, śmiać się czy płakać. — Twarz mu się skurczyła. — Wiem teraz. — Odwrócił się do niej plecami.

Jerusha stała w milczeniu, w bezruchu, czekała, aż pęknie i spadnie krucha czara nieba, aż szale sprawiedliwości zgniotą skorupę świata kłamstw, dławiąc i ją… Nic się jednak nie zmieniło w morzu, w powietrzu, w zarysie skał ani w przytłaczającej świadomości śmierci, zniszczenia, żałoby.

— Miroe… wracamy do patrolowca. Doczekasz się tu — doczekasz własnej śmierci.

Powoli kiwnął głową.

— Ocalałe z czasem tu wrócą. Muszę je zostawić — zostawić je swoim. Nie mogę im pomóc, nie mogę już pomóc sobie. — Spojrzał na tkwiącą przy skraju wody małą łódkę, na jej łopoczący żałobnie żagiel. — Dała mi najcenniejszy podarunek, jaki mógłbym otrzymać od kogokolwiek. Jerusho, dała mi prawdę… Powiedziała mi, że kazano jej tu wracać, że przysłała ją sybilla. Nie rozumiem, nie mogę uwierzyć, że miał na nią czekać taki koniec. Co to wszystko znaczy?

— Nie wiem. Nic nie wiem — Jerusha pokręciła głową. — Może wszystko, co robimy, jest pozbawione znaczenia. Musimy jednak próbować, prawda? Musimy spodziewać się sprawiedliwości… i nastawiać na zemstę. — Ruszyła do patrolowca, otulając się rękoma. Gdy mijali porzuconą łódkę, pomyślała, że Psy Arienrhod zniszczyły klonowe dziecko Królowej… a ona nigdy się o tym nie dowie.