128906.fb2
— Martwiłam się o ciebie, gdy zapowiedziano sztorm.
— Był lekki. Umknęliśmy mu na czas — odpowiedział obojętnie.
Miękki śmiech. — Iluż z moich Starbucków mogłoby to powiedzieć nie kłamiąc?
Sparks nie odpowiedział, leżał nieruchomo na łóżku, oglądał siebie w lustrze, patrzył na nią patrzącą na niego, w nieskończoność. Obok leżała Arienrhod; krągłe linie jej ciała były jak ląd wyłaniający się z morza, przysłonięty śnieżnymi polami włosów. Z talii jak rzeka światła spływały jej sploty cienkich jak włos srebrnych łańcuszków. Powolnymi, ciekawskimi palcami wcierała w jego skórę pachnący olejek, lecz masowane ciało nie odpowiadało. Nie zareaguje na najintymniejsze dotknięcia, na najlepiej znane zachęty. Jak trup… bogowie, pomocy, jestem pochowany za życia.
Dłoń Arienrhod ześlizgnęła się z zesztywniałych mięśni jego uda, rigor mortis. Przekręciła się na brzuch, położyła mu na piersi i spojrzała z troską w oczach barwy agatu. Złych oczach — widział cienie kładące się tuż pod powierzchnią, głębie bezlitosnej mądrości… oczy odmieńca, czyniące go więźniem własnego umysłu. Zamknął swoje. Zrobiłem to dla ciebie, Arienrhod.
— Mimo to jesteś aż taki zmęczony? — Wzięła jego pozaziemski medal, obracała go leniwie w palcach; słyszał prądy zimnej niechęci krążące po płyciźnie troskliwości. — Albo taki znudzony? Czy mam włączyć coś na trójwymiarze?
— Nie. — Objął ją rękoma i przycisnął do siebie, wsunął dłonie pod jedwabistą szatę jej włosów, całował wargi, oczy, wgłębienie na gardle… nie czując niczego. Niczego. Wyszłe z morza widmo dziewczyny tkwić będzie między nimi za każdym razem, gdy położą się jak teraz, będzie wtedy widział jej oczy — właściwe, jedyne. Będą go oskarżać, płacząc krwawymi łzami, zawsze…
— Arienrhod — powiedział rozpaczliwie. — Do diabła, wiesz, że cię kocham! Wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim, wszystkim, czym ona była dla mnie, i czymś więcej… — jęczał jednak zamiast mówić, zdjął z niej ręce.
Leżące na nim ciało Arienrhod zesztywniało.
— “Ona”?… O czym ty mówisz, kochany? O naszej Moon? — Głos miała łagodny i mętny. — Czy ciągle przybywa cię dręczyć? Odeszła. Straciliśmy ją dawno temu, musisz o niej zapomnieć. — Powolnymi, kolistymi ruchami zaczęła masować mu skronie.
— Na wszystkich bogów, myślałem, że zapomniałem! — Rzucał głową z boku na bok, starając się uciec od własnych odbić, lecz podążały za nim nieubłaganie.
— To dlaczego? Czemu o niej myślisz? Trapisz się zbliżaniem Zmiany? Obiecuję ci, że nigdy do niej nie dojdzie.
— Nie obchodzi mnie wcale. — Ani zabijanie mego ludu… nic już mnie nie obchodzi. Ostrożnie zdjął ją z siebie, sam przekręcił się na brzuch i zasłonił głowę rękoma. Usiadła przy nim z brzękiem girlandy srebrnych nici.
— A co…? — spytała dziko, zaciskając dłonie na jego ramionach. — Jesteś mój, Starbucku; jesteś wszystkim, co kocham na świecie. Nie chcę się tobą dzielić z Letnim marzeniem. Nie stracę cię dla ducha… choćby mojego.
— Nie była duchem! Była prawdziwa. — Ugryzł się w dłoń.
Arienrhod wbiła w niego paznokcie.
— Kto? — spytała, znając odpowiedź.
— Moon. — Coś nim wstrząsnęło, jakby szloch. — Moon, Moon, Moon! Była tam, na Łowach; wyszła z morza wraz z merami!
— Przywidzenie — skrzywiła się.
— Żadne przywidzenie, Arienrhod! — Rzucił się na plecy, czuł, jak drapie go paznokciami. — Dotknąłem ją, widziałem znak na jej gardle — i krew. Dotknąłem jej krwi… przeklęła mnie. — Śmierć za zabicie sybilli… śmierć za kochanie sybilli…
— Ty głupcze! Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym od razu?
Pokręcił głową.
— Nie mogłem. Ja…
Uderzyła go w twarz; z niedowierzaniem opadł na poduszki.
— Gdzie jest? Co się z nią stało?
Potarł twarz.
— Psy — omal jej nie zabiły. Powstrzymałem je. Zo-zostawiłem ją na plaży.
— Czemu? — Otchłań straty w jednym wyszeptanym słowie.
— Bo by mnie poznała — wydzierał z siebie słowa. — Dowiedziałaby się… zobaczyłaby, kim jestem! — Jego odbicia krążyły wokół, bez ustanku.
— Czyżbyś się wstydził być moim kochankiem i najpotężniejszym człowiekiem na świecie? — Odrzuciła włosy.
— Tak — mówiąc to, wstydził się na nią patrzeć. — Wstydziłem się, gdy z nią byłem.
— Ale zostawiłeś ją samą na brzegu pomimo nadciągania zawieruchy, tego się nie wstydzisz. — Arienrhod otuliła się ramionami, drżała, jakby to ona została porzucona.
— Do licha, nic nie wiedziałem o sztormie, nie dostałem prognozy! — Wystarczyło spojrzeć na niebo, by dojrzeć jego nadciąganie. Ale zamknął się w kabinie, by ukryć wstrząsającą utratę panowania nad Psami; a gdy z niej wyszedł, sztorm już ich dopadł, było za późno, by myśleć o czymkolwiek poza ratowaniem siebie. A potem — potem było za późno na cokolwiek. Spojrzał gniewnie na rozzłoszczoną Arienrhod. — Nie różu miem cię! Czemu tak się tym przejmujesz? Choćby nawet była twoją krewną, to bardzo daleką. Nigdy nie byłaś z nią tak blisko jak ja…
— Nikt na świecie nie był jej bliższy ode mnie. — Arienrhod pochyliła się nad nim. — Nie rozumiesz tego? Nie domyśliłeś się jeszcze — ja jestem Moon.
— Nie. — Odsunął się od niej, złapała łańcuszek jego medalu i przytrzymała.
— Moon jest moim klonem! Wychowałam ją wśród Letniaków, by została po mnie Królową. Jesteśmy jednakowe pod każdym względem — pod każdym. — Chwyciła jego ręce i przesunęła po swoim ciele. — Obie cię kochamy ponad wszystkich.
— To niemożliwe… — Dotknął jej twarzy i poznał, że to prawda. Są jak noc i dzień, żelazo i powietrze, piołun i miód… To dlatego kocham was obie? Pochylił głowę. Bo kocham was obie; bogowie, pomóżcie mi.
— Wszystko jest możliwe. Nawet to, że do mnie wróci. — Arienrhod patrzyła poza niego, poza czas. — Ale czy nadal jej potrzebuję… czy nadal jej pragnę? — Znowu skupiła wzrok na nim. — A ty, kochany?
Opadł przy niej, poczuł, jak go obejmuje, gładzi go miłośnie, zachłannie.
— Nie. — Nie bardziej, niż pragnąłem jej, tylko jej. — Chcę tylko ciebie, Arienrhod. Uczyniłaś mnie wszystkim, kim jestem. Nie pragnę niczego więcej. — I tylko na ciebie zasługuję.