128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

33

— Chodź, sybillo! Poznaj inne moje zwierzątka. — Ostry, wysoki głos Blodwed ukłuł Moon jak ostroga, popędził przez tłum gapiów zgromadzonych u wejścia do jaskini. Wszyscy podeszli bliżej, by się jej przyglądać, wskazując palcami i mrucząc, rzucając wulgarne pytania, które ignorowała z opanowaniem, jakie zdołała wykrzesać ze swego ociągającego się ciała; czuła się wielką rybą, skaczącą na nabrzeżu. Żaden z koczowników nie podchodził jednak na tyle blisko, by mocją dotknąć, rozstępowali się przed jej niepewnymi krokami jak trawy kładzione wiatrem. Nawet Blodwed nigdy jej jeszcze nie dotknęła; lecz Moon rozpoznała wiszący u jej pasa ogłuszacz.

Gdyby nawet odważyła się uciec porywaczom, to nie miałaby dokąd iść. Dwa dni jechali ślizgaczami śnieżnymi, wspinając się na wyżynę zajmującą środek wyspy, nim dotarli do obozowiska koczowników. Nie zdołałaby wędrować samotnie po pustkowiach Zimy… sił ledwo jej starczało na pokonanie ogromnego wnętrza skalnego schronienia. Jej przejściu towarzyszyło szczekanie i warczenie psów przywiązanych do namiotów z jaskrawych tkanin, pokrytych plamami szarych i brązowych skór. Tkwiły one na podłodze groty niby groteskowe grzyby. Dziesiątki wiecznie promieniujących grzejników i latarń wypełniało rozległą przestrzeń ciepłem i światłem, podobnie jak odbijającymi się echami głosów targujących się o łupy tubylców. Moon zwolniła, przytrzymała odziane w rękawiczki dłonie nad jednym z mijanych grzejników. Niecierpliwość Blodwed paliła jednak jeszcze mocniej.

— No chodź, prędzej! — I ruszyła dalej, zbyt oszołomiona zmęczeniem i zimnem, by zaprotestować.

Blodwed zaprowadziła ją do wąskiego, opadającego korytarza w tyle jaskini; w jego cieniach mgliście migały światła. Wewnątrz uderzyła ją mieszanina dziwnych zapachów. Drogę zagrodziły im wrota zrobione z drewna i poskręcanych drutów. Blodwed podeszła bliżej i przytknęła kciuk pod spód ciężkiego zamka. Drzwi się otwarły i machnęła na Moon, by przez nie przeszła.

Sybilla posłuchała, słysząc za sobą kroki Blodwed; stanęła bez ruchu, chłonąc szczegóły swego nowego więzienia. Średnica skalnej izby wynosiła prawie dziesięć metrów, powała sterczała niemal równie wysoko, w jej środku jak słońce żarzył się grzejnik. Przy ścianach znajdowały się stworzenia nie znanych gatunków, zamknięte w klatkach, przywiązane linami lub łańcuchami, pokryte sierścią, piórami, łuskami lub gołą, pomarszczoną skórą. Zakryła dłonią nos i usta, gdy uderzył w nią z pełną mocą smród ich plugawego nieszczęścia. Widziała, jak się płaszczą lub warczą; jedno leżało bez ruchu, obojętne na wszystko… ujrzała człowieka leżącego na gołej pryczy, znajdującej się przy ścianie, najdalej jak tylko było można od wejścia i od innych więźniów.

— Niech ją cholera! Przeklęta! — zawołała nagle Blodwed. Moon obejrzała się, zwierzęta zaczęły syczeć, wyć i krzyczeć, gdy rozbójniczka odwróciła się i pobiegła korytarzem. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Moon odwróciła się znowu, spojrzała na postać leżącą bez ruchu na pryczy. Ruszyła powoli, poczuła, jak podeszwy jej stóp zaczęły odzyskiwać czucie. Przestraszone zwierzęta cofały się przed nią.

Dochodząc do ciągle śpiącego obcego, rozpoznawała kolejno, że to mężczyzna, pozaziemiec… Siny. Ciężki płaszcz jego munduru pokrywały ciemne plamy, pod nim nosił brudne białe nogawice i buty koczowników. Gdy przyjrzała się jego twarzy, zobaczyła piękne rysy, jakie często widziała u arystokracji na Kharemough; były jednak boleśnie wychudzone, skóra zwisała luźno z kości. Ciągle się nie budził. Oddychał z trudem, chorobliwie. Niepewnie wyciągnęła rękę, dotknęła jego twarzy; cofnęła dłoń sparzoną gorączką.

Pozwoliła zapaść się swym drżącym nogom, osunęła się obok pryczy na zimną podłogę. Zwierzęta się uspokoiły, czuła jednak na sobie ich przestraszone oczy, zalewały ją swą niedolą, aż przelała się czara jej nieszczęść. Oparła głowę na skraju posłania, rozdzierana ciężkim, suchym szlochem. Pomóż mi, Pani, pomóż… niszczę wszystko, czego się tknę.

— Co… się stało? — Rozgorączkowana ręka pogładziła jej włosy; wyprostowała się, powściągnęła szlochanie. — Czy płaczesz nade mną? — Pytanie padło w sandhi. Chory mężczyzna z trudem uniósł głowę, oczy miał czerwone i zaropiałe, pomyślała, że ledwo ją widzi.

— Tak — odpowiedź była niewiele co głośniejsza niż pytanie.

— Nie trzeba… — przerwał mu atak kaszlu.

— Spójrz na to! Patrz!

Moon obejrzała się, gdy Blodwed znowu wpadła do sali, ciągnąc za sobą większą dziewczynę.

— Powąchaj! Przed wyruszeniem kazałam ci utrzymywać porządek!

— Sprzątałam — krzyknęła starsza dziewczyna, gdy Blodwed chwyciła ją za warkocz i pociągnęła.

— Fossa, powinnam wytrzeć to twoją gębą. Nie zrobię tego, jeśli posprzątasz tu, nim…

— Dobrze, dobrze! — Dziewczyna zawróciła do drzwi, wycierając łzy bólu. — Ty smarkata weszko.

— Czekaj. Co mu jest? — Blodwed wskazała na pozaziemca obok Moon.

— Zachorował. Próbował uciekać, gdy wyprowadziliśmy go na siusiu; pobiegł w śnieżycę, wyobrażasz sobie? Zaczął chodzić w kółko i znaleźliśmy go tuż za wejściem. — Zrobiła dziwny gest i odeszła, kręcąc głową.

Blodwed przeszła salę i przykucnęła obok Moon, patrząc na twarz chorego.

— Och — złapała go mocno za brodę, gdy próbował odwrócić głowę. — Co ci za to zrobili? — Zamknął oczy.

— Chyba cię nie słyszy — Moon chwyciła go za rękę, ścisnęła lekko palce i puściła. — Blodwed, potrzebuje uzdrawiacza — mruknęła.

— Czy może umrzeć? — Blodwed przyklękła, w jej głosie nie było już ani śladu wojowniczości. — Nie mamy tu uzdrawiacza. Mama tym się zajmowała, ale teraz ma źle w głowie. Nigdy nie wyuczyła kogoś innego. Czy możesz mu pomóc?

Moon spojrzała na dziewczynę.

— Może… — zaczęła splatać w warkocze swe włosy. — Czy macie jakieś przyrządy lekarskie pozaziemców? — Blodwed pokręciła głową. — A może zioła, cokolwiek?

— Mogę zwędzić mamie. Są stare… — Blodwed wstała oczekująco.

— Przynieś je. — Moon patrzyła, jak odchodzi, zmieszana jej posłuszeństwem. Znowu wzięła dłoń pozaziemca, szukając pulsu; zaparło jej dech na widok przedramienia pokrytego siatką poszarpanych blizn. Patrzyła na nie w milczącym zdumieniu, potem położyła rękę, wnętrzem dłoni w dół. Trzymała ją, oczekując, siedziała z pustą głową.

— Są tutaj. — Blodwed wróciła wreszcie, niosąc pakunek owinięty w skórę z naszytymi kosteczkami i kawałkami metalu. Otworzyła go i wysypała zawartość na podłogę między nimi. — Aktywacja neutronowa — powiedziała, machając dłonią. — Mama zawsze używała zaklęć. Czy umiesz zaklinać, sybillo? — powiedziała to bez szyderstwa.

— Chyba tak. — Moon grzebała wśród zawiniątek z suszonymi roślinami, prychając na czyste, plastykowe torebki pełne nasion i kwiatów. Jej nadzieje się nie spełniły. — Zupełnie ich nie znam.

— No, to jest…

Pokręciła głową.

— Chodziło mi o to, że nie wiem, jak ich używać. — KR Aspundh opowiadał jej o służbie badawczej Starego Imperium. Nim przekazywali nową planetę kolonizatorom, obsiewali ją roślinami leczniczymi, różnymi gatunkami dostosowanymi dla odmiennych ekosystemów. — Na wyspach leczyliśmy wieloma roślinami morskimi. — I nazywaliśmy je darami Pani. — Muszę zapytać — ty za mnie zapytasz, wywołasz trans, dobrze? — Blodwed kiwnęła ochoczo głową. — Zapytaj mnie, jak się ich używa — Moon wskazała na zioła. — Zapamiętaj, co powiem — bardzo dokładnie, bo inaczej wszystko na nic. Uda ci się?

— Jasne — Blodwed uśmiechnęła się z wyższością. — Potrafię wyśpiewać wszystkie zwrotki pieśni szlaku. Nikt poza mną tego nie umie. Potrafię zaśpiewać każdą piosenkę, którą usłyszę w radiu, choćby tylko raz.

Moon zaczęła się uśmiechać, przestała, gdy zabolała ją rana na policzku.

— Udowodnij to. Pytaj, a odpowiem. Wejście…

Blodwed odchrząknęła i usiadła bardziej prosto.

— Och, sybillo. Powiedz mi… jak używać tych magicznych roślin?

Moon spojrzała na trzymany przez nią pęczek ziół, poczuła, jak zaczyna się osuwać w studnię nieobecności…

…Clavally. Znowu ujrzała światło i znaną sobie twarz. Zarumienioną, zaskoczoną twarz Clavally, jej potargane włosy, nagie ramiona tak blisko niej, jak… Danaquil Lu. Zobaczyła, jak Clavally spiesznie zasłania się kocem. Pomyślała bezradnie, Danaquil Lu, przepraszam… Clavally, to tylko Moon… Nie mogła jednak przeszkodzić ich życiu, choć tak głęboko w nie wniknęła, dzielić jej przeprosiny czy szczęście ponownego spotkania; nie mogła poprosić o pomoc ani porozumieć się w żaden inny sposób.

Jednakże w kącikach szerokich ust Clavally pojawił się niepewny uśmiech, jakby odczytała jakąś tajemnicę w oknie oczu Danaquila Lu. Czule dotknęła jego policzka i nadal się uśmiechając, położyła się do łóżka, czekając cierpliwie…

— …Koniec analizy! — Moon pochyliła się wyczerpana, poczuła łapiące ją i podtrzymujące szybkie ręce Blodwed.

— Zrobiłaś to! Nie jesteś oszustką… — zabrzmiał jej w uszach niedowierzający głos rozbójniczki. Blodwed oparła ją o pryczę i cofnęła ręce z nagłą chytrością. — Obudź się! Już się obudziłaś? Gdzie byłaś?

Moon kiwnęła głową i położyła czoło na kolanach.

— Odwiedziłam… starych przyjaciół. — Chwyciła się pod kolana, czepiając wspomnień jedynego ciepła i szczęścia, jakie pamiętała.

— Znam teraz wszystkie zioła, sybillo — ukłuł ją znowu głos Blodwed. — Pokażę ci. Czy chcesz go leczyć?

— Nie — Moon uniosła opierającą się głowę, otworzyła oczy. — Chcę sprowadzić prawdziwego uzdrawiacza, by użył tych ziół. Musisz mi jednak pomóc, dostarczyć wszystkiego, co potrzebne. — Kiwnięcie głową. Moon przygotowała się, wiedząc, że jeśli ma dość sił, by zacząć, Przekaz podtrzymają do końca. Ciało się buntowało, odmawiając przystąpienia do następnej próby. Jeśli jednak ulegnie teraz zmęczeniu, to nim znowu będzie gotowa, dla pozaziemca może już być za późno. A nie chce patrzeć, jak ktoś następny przez nią umiera. Skupiła całą swą uwagę na jego twarzy.

— W porządku, zapytaj mnie, jak go leczyć. Wejście! — popłynęła poprzez…

…poprzez komorę anty grawitacyjną o białych ścianach, w której grupa ludzi odzianych w pastelowe i przezroczyste skafandry unosiła się nieważko, czepiała stołu, omawiała niezrozumiałą metodę leczenia. Za nimi, za pogrubionymi szybami szerokiego okna ujrzała grube sople lodu zwisające z okapu i lampy oświetlające pole zawiewane śniegiem…

— …analizy! — doszła do siebie, ledwo słysząc w głowie suchy grzechot zamykającego hasła. Lecąc do przodu, poczuła na dłoniach i ubraniu ostry zapach kilku dziwnych ziół. Oszołomienie przesłaniało jej widok przypatrującej się twarzy Blodwed i bezwładny, owinięty w koce pakunek skrywający chorego pozaziemca, zmieniało wszystko w zamglony obraz. Uspokojona odszukała swe ręce i kolana i powędrowała na nich ku grzejnikowi na środku sali. Gdy napływ ciepła stał się tak mocny, że nie mogła go wytrzymać, położyła się wreszcie i zasnęła.

Moon obudziła się z nagłym przerażeniem, patrzyła, nic nie rozumiejąc, na otaczające ją ściany. Skalne ściany — a nie nieskończenie opuszczone niebo na martwej, kamienistej plaży, na której odziany w czerń kat nosił medal równie jej znany, co twarz jedynego kochanka… Osłoniła się przed duchem zaporą z palców, przycisnęła je do nabrzmiałej, bolesnej twarzy. Nie, to nieprawda!

Wdarły się w nią ciche głosy, zwracając znowu uwagę na salę o skalnych ścianach. Opuściła dłonie, skupiła wzrok na skupisku klatek, poczuła, że fala upływającego czasu wyrzucają na brzeg teraźniejszości. Ktoś przeniósł ją na posłanie z koców. Zwierzęcy smród już się rozwiał, jakby ktoś oczyścił klatki, powietrze wypełniał silny zapach ziół. Zza zamkniętych drzwi nie dobiegał żaden głos; zrozumiała, że musi być środek nocy. Zwierzęta kręciły się i szeleściły, zajmowały swoimi sprawami, przyglądały się jej tylko jednym okiem.

— Wiecie, że jestem jedną z was — mruknęła cicho i ponuro. Wstała, zachwiała się lekko na widok gwiazd, z trudem przeszła pokój.

Pozaziemiec leżał pod namiotem z koców, owinięty w inne jak niemowlę. Na podgrzewanej płycie przy jego głowie stał garnek z pachnącym naparem z ziół. Uklękła przy pryczy, dotknęła dłonią jego twarzy. Wmawiała sobie, że jest chłodniejsza, niepewna, czy to prawda. — Wróć… — szepnęła niemal w modlitwie. Udowodnij mi, że mam prawo żyć i być sybillą. Pochyliła głowę, przycisnęła czoło do twardej ramy pryczy.

— A więc… wróciłaś do mnie?

Podniosła głowę, zobaczyła pozaziemca próbującego otworzyć oczy.

— Nigdy — nigdy cię nie opuszczałam. — Skrzywił się, pokręcił głową, jakby nie miało to sensu. — Nigdy nie odchodziłam. — Powtórzyła w sandhi.

— Ach — patrzył na nią szparkami oczu. — Już się nie boję. Kiedy… kiedy wyjdziemy?

— Kiedy? Niedługo. — Pogładziła jego przepocone włosy, ujrzała, jak się uśmiecha. Nie wiedząc, o co pytał, powiedziała: — Gdy nabierzesz sił. — Bezwiednie użyła rodzinnej formy.

— Nie sądziłem, że będziesz taka dobra. Zostaniesz ze mną… do tego czasu?

— Zostanę. — Spojrzawszy w dół, dostrzegła nie tknięty dzban z gęstym lekarstwem, stojący przy jej kolanie. Podniosła go. — Musisz to wypić. — Wsunęła mu rękę pod ramiona, przekręciła na bok. Posłusznie wyciągnął wolną rękę, nie mógł jednak chwycić kubka; znów ujrzała świeże blizny na nadgarstku. Przytrzymała naczynie, dopóki nie wypił. Pod koniec zaczął kaszleć, w piersiach grzechotało mu, jakby były pełne kamieni. Plastykowy kubek wyślizgnął się z jej dłoni i potoczył pod pryczę. Trzymała mocno pozaziemca w ramionach, przekazywała mu swą siłę, aż atak minął, i jeszcze trochę.

— Jesteś… taka prawdziwa — westchnął na jej ramieniu. — Taka miła…

Opuściła go na posłanie już śpiącego. Siedziała długo, patrząc na niego, nim znowu oparła się o pryczę, położyła głowę na ręku i zamknęła oczy.

— Jesteś prawdziwa.

Słowa powitały ją jak starzy przyjaciele, gdy znowu się obudziła i powoli podniosła głowę znad zdrętwiałej od snu ręki. Usiadła, mrugając oczami.

Pozaziemiec opierał się o ścianę, podtrzymywany kłębem koców.

— Czy śnię, czy… naprawdę mówiłaś do mnie w sandhi?

— Mówiłam — odpowiedziała w sandhi. Moon poruszała palcami, czuła mrowienie, gdy w ramieniu zaczęła znowu krążyć krew. — Nie mogę w to uwierzyć. Byłeś taki chory. — Poczuła wypełniające ją ciepło. Moc przyszła poprzez mnie i uleczyłam cię.

— Myślałem, że jesteś Porywaczką Dzieci. Gdy byłem młody, niania opowiadała mi, że jest blada jak zorza… — Oparł się mocniej na zgromadzonych kocach. — Ale nie jesteś duchem. Prawda…? — Pytał, jakby nadal nie dowierzał swym zmysłom.

— Nie. — Roztarta drugą ręką skręcone mięśnie karku, krzywiąc się. — Inaczej nie bolałoby mnie tak bardzo.

— Też jesteś więźniem. — Pochylił się, lekko mrużąc oczy; oczy miał nadal trochę zaczerwienione. Kiwnęła głową. — Twoja twarz. Czy cię… męczyli? — zapytał.

Pokręciła głową.

— Nie. Nie zranili mnie. Boją się mnie, na razie.

— Boją? — Spojrzał na drzwi i korytarz za nimi. Odległe odgłosy budzącego się do nowego dnia obozowiska dochodziły jak echo z innego świata.

Uniosła twarz, ujrzała, jak krzywi się na widok rany na gardle, potem opuszcza głowę.

— Sybilla?

Znowu się schyliła.

— Bogowie, wszystko dzieje się za szybko. — Położył się znowu, przeczekał na boku następny atak kaszlu.

Coś mignęło jej w kąciku oka. Okręciła się i zobaczyła za sobą stosik niebiesko-czarnego ubrania związanego wstążką, obok dzban i talerz z suszonym mięsem.

— Ktoś przyniósł nam jedzenie. — Sięgnęła po nie od razu. — Jedzenie… — Nie wiedziała nawet, kiedy po raz ostatni coś jadła.

— Blodwed. Parę godzin temu. Udawałem, że śpię.

Moon pociągnęła długi łyk z dzbana, gęsty, niebieskobiały płyn spłynął jak ambrozja jej spieczonym gardłem do skurczonego żołądka.

— Och… — wydyszała, westchnęła z radości i ulgi, odstawiając dzbanek. Napełniła plastykowy kubek, podała jemu.

— Nie — zasłonił twarz. — Nie chcę tego.

— Musisz. Żeby się wyleczyć, nabrać sił.

— Nie. Nie muszę… — opuścił dłoń sprzed oczu, uniósł głowę, patrząc na nią. — Tak… chyba muszę. — Wziął naczynie zdrową ręką; ujrzała blizny i na tym nadgarstku. Dostrzegł, że na niego patrzy, uniósł bez słowa kubek do ust i wypił powoli.

Moon żuła kawałek suszonego mięsa, przełknęła go, nim zapytała:

— Kim jesteś? Jak się tu dostałeś?

— Kim jestem… — Spojrzał na płaszcz swego munduru, dotknął go; twarz przybrała zdziwioną minę, jakby budził się ze śpiączki. — Gundhalinu, sybillo. Inspektor policji BZ Gundhalinu… — skrzywił się — z Kharemough. Zestrzelili mój patrolowiec i wzięli do niewoli.

— Jak długo tu jesteś?

— Od zawsze. — Zamknął oczy, otworzył je znowu. — A ty? Porwali cię z portu gwiezdnego? Skąd jesteś? Z Wielkiej Błękitnej czy z Samathe?

— Nie, z Tiamat.

— Stąd? Jesteś przecież sybillą. — Oderwał kubek od warg. — Zimacy nie…

— Jestem Letniaczką. Moon Dawntreader Letniaczka.

— Gdzie nauczyłaś się sandhi ? — W tym pytaniu kryło się coś mroczniejszego niż ciekawość.

Moon skrzywiła się niepewnie.

— Na Kharemough.

— A więc jesteś tu nieprawnie! Jak zdołałaś tu wrócić? — Głos mu się załamał, był zbyt słaby jak na udźwignięcie ciężaru władczego żądania.

— Tak samo, jak odleciałam — przy pomocy przemytników techniki. — Nieświadomie przeszła na swój język; była zdziwiona i oburzona jego oburzeniem. — Co zamierzasz z tym zrobić, Siny? Aresztujesz mnie? Wydalisz? — Dotknięta, zasłoniła dłońmi usta.

— Zrobiłbym to… gdybym miał możliwości. — Podążał za nią zawzięcie od jednego języka do drugiego. Własna sprawiedliwość wyczerpała go jednak i opadł zmęczony na pryczę. Roześmiał się szorstko, nienawistnie. — Nie martw się. Leżę na twarzy… w kosmicznym gnoju, mieszkam w psiarni… nie mam żadnej władzy. — Dokończył napój i zwiesił zaczepiony o palec kubek poza krawędź pryczy.

Moon napełniła kubek i znowu wetknęła mu do ręki.

— Szmuglująca sybillą. — Pił ostrożnie, patrząc na nią. — Myślałem, że waszym celem jest służba ludzkości, a nie sobie. A może zrobiłaś sobie ten tatuaż… z przyczyn czysto handlowych?

Moon zarumieniła się z gniewu.

— To niedozwolone!

— Podobnie jak przemyt. Ale się zdarza. — Kichnął gwałtownie, rozpryskując picie na siebie i na nią.

— Nie jestem przemytniczką. — Starła kropelki z kurtki. — Ale nie dlatego, że to potępiam. To ty się mylisz, Gundhalinu, jak wszyscy Sini — pozwalacie swoim przybywać tu i zabierać, co zechcą, nie dając nam nic w zamian.

Uśmiechnął się bez wesołości.

— Połknęłaś więc tę niby prostą przynętę i skryty w niej haczyk? Skoro chcesz zobaczyć… prawdziwą zachłanność i wyzysk, poleć na planetę, na której nie ma naszych sił utrzymujących porządek. Albo powstrzymaj… ludzi swego pokroju przed wracaniem i sprawianiem kłopotów, skoro już się wydostałaś z tego świata.

Moon przysiadła na piętach, nic nie mówiąc, powstrzymując gniewne słowa. Gundhalinu także milczał; siedziała, wsłuchując się w oddech świszczący w jego gardle.

— To mój świat. Mam prawo tu być. Jestem sybillą, Gundhalinu, i będę służyć Tiamat na wszelkie możliwe sposoby. — Coś twardszego od dumy wypełniło jej słowa. — W każdej chwili mogę udowodnić, że nikogo nie udaję. Pytaj, a odpowiem.

— Nie trzeba, sybillo — wyszeptał przepraszająco. — Już to zrobiłaś. Powinienem cię nienawidzić za wyleczenie… — Przekręcił się na brzuch i spojrzał na nią; zdumiał ją swą miną, zacisnęła dłonie na własnych nadgarstkach. — Ale świadomość, że żyję i nie jestem sam, widok twej twarzy… słuchanie, jak mówisz w cywilizowanym języku, moim języku… Bogowie, nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze go usłyszę! Dziękuję ci… — załamał mu się głos. — Jak długo… jak długo byłaś na Kharemough?

— Prawie miesiąc. — Włożyła do ust następny kawałek suszonego mięsa, nim znowu na niego spojrzała; zaczekała, aż się rozpuści, wygładzi gardło spięte nagłym współczuciem. — Mogłam zostać dłużej, może nawet do końca życia. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej.

— Dlaczego więc wolałaś tu wrócić? — W jego głosie nie było już sarkazmu, wyłącznie pragnienie. — Gdzie mieszkałaś? Co widziałaś?

— Głównie na Targu Złodziei. W mieście portowym. — Usiadła na skrzyżowanych nogach, rozmieściła się wygodnie i pozwoliła myślom powrócić do dni, kiedy to karmiła swe oczy; ujrzała Elsevier, Silky'ego i Cressa, żywych i radujących się wraz z nią; podróż na powierzchnię planety; ozdobne ogrody KR Aspundtha… — Piliśmy lith i jedliśmy owoce w cukrze… Och, widziałam na ekranie, jak Singalu został Techem.

— Co? — Gundhalinu usiadł oparty o ścianę, patrząc na nią z niewiarygodnym zadowoleniem. Zauważyła, że brak mu zęba. — Na bogów, nie mogę w to uwierzyć! Stary Singalu? Wymyśliłaś to sobie, prawda?

Pokręciła głową.

— Ależ nie! To był przypadek. Ale nawet KR się cieszył. — Przypomniała sobie łzy w oczach Elsevier, we własnych… Nagle napłynęły jej do oczu, tym razem płakała z żalu.

— Spotkałaś się z KR Aspundthem! — Potrząsnął głową i otarł własne oczy, ciągle się uśmiechając. — Nawet mój ojciec nie spotkał się z nim! No, mów dalej, co było potem?

Moon przełknęła ślinę.

— Rozrozmawialiśmy. Poprosił, bym zatrzymała się u niego na kilka dni. Wiesz, jest sybillą… — przerwała.

— Wiem, że jest wiele — rzeczy, o których mi nie mówisz — powiedział spokojnie Gundhalinu. Pokręcił głową. — Nie. Nie chcę o nich wiedzieć. Nie chcę nawet usłyszeć, dlaczego, u licha, KR Aspundth zaprosił na herbatkę przemytników techniki. Mogłaś jednak mieć wszystko, czego można tu pragnąć — życie, rzeczy tu nie znane. Czemu? Dlaczego to odrzuciłaś i zaryzykowałaś utratę wszystkiego, by tu przybyć? Widzę po twoich oczach, że wolałabyś nie być do tego zmuszona.

— Uważałam, że muszę. — Poczuła, jak jej połamane paznokcie wpijają jej się w dłonie. — Nigdy nie chciałam lecieć na inne planety. Jechałam do Krwawnika, by odszukać tam kuzyna Gdy dotarłam do zatoki Shotover, spotkałam tam Elsevier i Sini próbowali nas zaaresztować…

— Zatoka Shotover? — Jego twarz przybrała szczególnie żałosną minę. — Jaki ten kosmos jest mały. Nic dziwnego, że się zastanawiałem… gdzie przedtem widziałem twą twarz.

Pochyliła się z rodzącym uśmiechem, przyjrzała jego twarzy.

— Nie, zbyt byłam zajęta ucieczką.

Wykrzywił usta.

— Nikt nigdy nie uznał jej za godną zapamiętania. A więc jechałaś do Krwawnika. Ale chyba po upływie pięciu lat nie zdążasz tam nadal? To, co się zdarzyło twojemu krewnemu, jest teraz starą historią.

— Nie jest — pokręciła głową. — Będąc na Kharemough, zapytałam, a Przekaz powiedział mi, że mam wracać, że to jeszcze nie koniec. — Zimne milczenie pustki wewnątrz niej stawało się coraz głośniejsze, wstrzymywało jej dech. — Ale odkąd wróciłam, niszczę lub ranie wszystko, o co dbam… — Głos zaczął jej drżeć. Cofnęła się, pragnąc schować się w jakiejś kryjówce.

— Ty? Nie rozumiem.

— Bo wróciłam! — Pozwoliła płynąć słowom, powiedziała mu wszystko, o każdym zdarzeniu i każdej karze, które bezlitośnie skierowały ją w to miejsce… — To stało się przeze mnie! Zmusiłam ich, by to zrobili, uczynili to dla mnie. Jestem przeklęta — gdyby nie ja, nic z tego by się nie stało, zupełnie nic!

— Nie zobaczyłabyś tego, to jedyna różnica. Nikt nie kieruje przeznaczeniem innych — nie panujemy nawet nad własnym. — Poczuła, jak z wahaniem kładzie jej ręce na ramionach. — Inaczej nie więziono by nas tutaj; nie żyłbym, by ci to powiedzieć źle robisz, winiąc siebie.

Uniosła głowę i spojrzała na niego.

— Ale mery. O Pani, nawet mery… były bezpieczne na ziemi Ngeneta, dopóki nie przybyłam!

— Skoro Starbuck i Psy zakłusowali, nie ma w tym twojej winy. Odpowiedzialna jest Królowa. Mówię ci, musisz być po trzykroć błogosławiona, a nie przeklęta, skoro ze… spotkania ze Starbuckiem wyszłaś jedynie ze zranionym gardłem. — Zaczął kaszleć, złapał się za własne gardło.

— Starbuck? — odetchnęła głęboko, zbierając odwagę, by zadać pytanie. — To on był człowiekiem w czerni? Czym on jest? — Nie spytała: Kim jest?

Gundhalinu uniósł brwi, zabrał dłoń z jej mięknącego ramienia.

— Nigdy nie słyszałaś o Starbucku? To towarzysz Królowej; jej Łowca, giermek, główny doradca w kontaktach z nami… jej kochanek.

— Ocalił mi życie. — Dotykała gojącej się rany na szyi. — Kim on jest, Gundhalinu?

— Nikt nie wie. Jego nazwisko jest skrywane.

Kochał cię kiedyś, lecz teraz kocha ją. Słowa Przekazu wypełniły jej myśli, nagle je pobudzając.

— Teraz rozumiem. Wszystko rozumiem!… To prawda. — Odwracała wzrok, lecz szmaragdowe oczy spoza czarnej maski kata podążały za nią, podążały…

— Co takiego?

— Starbuckiem jest mój kuzyn.

— To niemożliwe — powiedział spokojnie Gundhalinu. — Starbuck jest pozaziemcem.

— Sparks także. Jego ojciec jest pozaziemcem. Zawsze chciał być taki jak oni, jak Zimacy… Teraz jest. — Potwór. Jak mógł mi to zrobić? Potarła twarz, rozmazując wokół oczu nagłą wilgoć.

— Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. Tylko dlatego że Starbuck bał się… zabić sybillę…

— Wiedział, że jestem sybillą, nim dostrzegł mą oznakę! — Wróciła do tego dowodu nie do zniesienia. — Poznał mnie; wiem o tym. Nosił też medal Sparksa. — I zabijał mery. Przycisnęła do ust zaciśniętą pięść. — Jak on mógł? Jak mógł się zmienić w to?

Gundhalinu położył się znowu, zapadło niewygodne milczenie.

— Krwawnik robi to z ludźmi. Ale jeśli to prawda, to przynajmniej zostało mu tyle ludzkich uczuć, by ocalić twe życie. Teraz możesz o nim zapomnieć; zapomnieć przynajmniej o… jednym kłopocie. — Westchnął, patrząc w ciemności.

— Nie. — Zerwała się na nogi, zaczęła chodzić w kółko przy pryczy. — Bardziej niż kiedykolwiek chcę się dostać do Krwawnika. Musi być jakaś przyczyna jego postępków; jeśli się zmienił, musi być sposób na odwrócenie zmiany. — Odzyskaj go. Nie przegram… nie teraz, gdy dotarłam tak daleko. — Kocham go, Gundhalinu. Obojętnie, co zrobił, jak bardzo się zmienił, nie mogę przestać go kochać. — Ani potrzebować go, czy nie pragnąć, by wrócił. Jest mój, zawsze był! Nie oddam go — bez względu na to, kim jest, co ona z niego zrobiła… Prawda ją pobudzała i czyniła bezradną. Nie patrzyła już na twarz Gundhalinu, nie widziała, jak powoli zmienia się jej wyraz. — Zaprzysięgliśmy sobie nasze życia i jeśli już tego nie chce, musi mi to udowodnić. — Jedną dłoń zacisnęła w pięść, drugą ją złapała.

— Rozumiem — Gundhalinu uśmiechnął się, lecz trochę niepewnie. — A myślałem zawsze, że tubylcy prowadzą nudne, proste życie. — Znów patrzył pogodnie. — Na Kharemough przynajmniej miłość jest na tyle dworska, że zna swoje miejsce, nie wyrywa nam serc.

— Nigdy więc nie byłeś zakochany — stwierdziła bezlitośnie. Przycupnęła teraz przy jaskrawych i ciemnych ubraniach zostawionych im przez Blodwed; z roztargnieniem podniosła jedno. Była to tunika, zszyta z szerokich tkanych wstęg.

— Jeśli masz na myśli miłość pochłaniającą wszystko, zaćmiewającą zmysły i spadającą jak piorun, to nie. Czytałem o niej… — głos mu złagodniał. — Ale nigdy się z taką nie spotkałem. Nie sądziłem, by w ogóle istniała w prawdziwym wszechświecie.

— Kharemoughi nie żyją w prawdziwym wszechświecie — skrzywiła się Moon. Zdjęła kurtkę, rozpięła skafander i wyszła z niego. Zaczęła rozcierać podrażnioną skórę, obtarte ramiona, drapać po plecach. Pozwalała mu patrzeć, widziała, jak próbuje tego nie robić, czerpała dziwną przyjemność z jego zakłopotania. Nałożyła ciepłą, ciężką tunikę na skąpą bieliznę, wbiła się w nogawice i wykładane futrem buty, otoczyła biodra szerokim pasem z malowanej skóry. Dotknęła samodziałowej wstęgi wszytej z przodu tuniki; miała barwę zachodzącego słońca na tle granatowej jak noc wełny.

— Jest piękna… — Zdumienie przebiło się przez jej mroczny nastrój. Zrozumiała nagle, że wstęga i strój są bardzo stare.

— Tak. — Mina Gundhalinu była inna, niż się spodziewała. Dojrzała jednak kryjące się pod nią zakłopotanie i poczuła ukłucie wstydu za jego wstyd.

— Gundhalinu…

— Mów mi BZ. — Otrząsnął się jakoś. — Wszyscy tutaj jesteśmy po imieniu. — Wskazał na zwierzęta.

Kiwnęła głową.

— BZ, jesteśmy… — przerwała znowu, słysząc, że ktoś nadchodzi. Zamek zazgrzytał i drzwi się otworzyły. Weszła Blodwed, niosąc skrzynkę, a za nią małe dziecko o różowych policzkach. Rozbójniczka zatrzasnęła drzwi nogą. Zwierzęta zaczęły się kręcić i patrzeć na nią; napięte, poruszały się ukradkowo pod ścianami. Szkrab podszedł do klatek i niespodziewanie usiadł przed nimi na podłodze. Nie zwracająca na niego uwagi Blodwed przeszła salę.

Moon zerknęła na Gundhalinu, ujrzała, jak jego oczy stają się martwe, twarz traci ożywienie, pozostawiając tylko rezygnację. Blodwed rozjaśniła się jednak, kładąc pudło i stając przed nimi, by przypatrzeć się badawczo.

— Nie mogę uwierzyć, już z nim dobrze! Patrz… — Złapała go za rękaw i szarpnęła. — Sprowadziłam prawdziwą sybillę, byś nie umarł, Siniaczku. — Wyrwał się i usiadł. — Teraz możesz dokończyć mi czytać.

— Zostaw mnie. — Opuścił nogi poza skraj pryczy i podparł głowę rękoma. Zaczął mocno kasłać.

Blodwed wzruszyła ramionami i spojrzała na Moon, drapiąc się po haczykowatym nosie.

— A co z tobą? Myślałam, że oboje umrzecie. — W jej głos wkradł się ton szacunku.

Moon kiwnęła głową, panując nad głosem i starannie dobierając słowa.

— Wszystko ze mną w porządku… Dziękuję, że przyniosłaś mi ubrania. — Dotknęła przodu tuniki. — Jest bardzo piękna. — Nie zdołała ukryć niedowierzania.

Niebieskie oczy Blodwed były przez chwilę pełne dumy; spojrzała w dół.

— To tylko stare szmaty. Należały do mojej prababki. Nikt już się tak nie ubiera, nikt nawet nie wie, jak je tkać. — Szarpnęła za połę swej brudnej białej kurtki, jakby naprawdę bardziej się jej podobała. Pogrzebała w kartonie i wyciągnęła plastykową kostkę wielkości pięści. Powietrze wypełnił, niby deszcz, niezrozumiały hałas. Blodwed zaczęła nucić melodię i Moon pojęła, że szuka czegoś w radiu.

— W tej jaskini odbiór jest naprawdę paskudny. Oczywiście nic nie pomogło, że stary Siniaczek rozebrał radio na części i zmajstrował nadajnik. — Wykrzywiła się do niego. — Masz tu kolację — powiedziała, rzucając puszkę na pryczę. Dziecko płakało, stojąc przed klatkami i machając rękoma. — Hej, nie wtykaj tam palców, do diabła! A to twoja.

Moon złapała puszkę wlatującą jej do dłoni, usiadła i oderwała pokrywkę. Zawartość przypominała gulasz. Patrzyła na Gundhalinu otwierającego swą konserwę i zaczynającego jeść. Spojrzała na pociągające nosem dziecko.

— Czy… czy to twój brat? — zapytała.

— Nie. — Rozbójniczka odsunęła się z naręczem puszek z obrazkami zwierząt. Szła od uwiązanych stworzeń do siedzących w klatkach, podając każdemu wieczorny posiłek. Moon patrzyła, jak się rzucają lub odskakują gwałtownie, uspokajają po przejściu Blodwed.

Dziewczyna wróciła z nachmurzoną miną i usiadła z własną puszką. Chłopiec podszedł do niej, szarpnął za kurtkę i jęknął.

— Nie teraz! — Wsadziła mu do buzi łyżkę gulaszu. — Czy znasz się na zwierzętach? — Spojrzała na Moon i na klatki poza nią.

— Nie na tych. — Moon oderwała wzrok od chłopca o twarzy różowej i białej jak porcelanowa figurka.

— No to zrobisz to samo co wczoraj, ale tym razem opowiesz mi o zwierzętach. — Rozjaśniła się, spodziewając odmowy. — Niektóre z nich mogą być także chore. Nie, nie wiem, jak się nimi opiekować. — Opuściła wzrok. — Chciałabym się tego nauczyć.

Moon kiwnęła głową, przełykając resztki gulaszu, i powoli wstała.

— Skąd masz te zwierzęta?

— Ukradłam z portu gwiezdnego. Albo dostałam od handlarzy czy złapałam… elfolisa, tamte szare ptaki i króliki. Nie wiem nawet, jak nazywają się pozostałe.

Moon czuła na sobie wzrok Gundhalinu śledzącego ją z posępnym oskarżeniem, zignorowała go, podchodząc do najbliższego zwierzęcia, o najpaskudniejszym wyglądzie — drżącej torby zmarszczek leżącej w gnieździe z siana. Płakało ohydnie, pokazało szeroki, ssący pysk, gdy tylko otworzyła drzwiczki klatki. Zwalczając wstręt, przykucnęła przed nim i wyciągnęła rękę z garścią kuleczek karmy, trzymała ją nieruchomo.

Trzęsące się z lęku stworzenie powoli się uspokoiło, po ciągnącej się w nieskończoność chwili przysunęło się, cal po calu, aż wreszcie niepewnie dotknęło pyskiem jej dłoni. Wzdrygnęła się, a zwierzę odskoczyło, zaczęło znowu się przybliżać. Bardzo delikatnie brało po jednej kuleczce z dłoni. Odważyła sieje pogłaskać drugą ręką; sploty, podobne do mózgowych, były gładkie i zimne w dotyku, jak powierzchnia pomarszczonej jedwabnej poduszki. Stworzenie spoczęło z zadowoleniem pod jej dłonią, wydając dźwięki przypominające pękanie bąbelków.

Moon odeszła powoli, zbliżyła się do pary gibkich, chodzących stale drapieżników w następnej klatce. Opuściły uszy i pokazały kły lśniące bielą na tle czarnych wzorów na czarnej sierści. Było w nich coś kociego, zaczęła więc cicho gwizdać, naśladując dźwięki wydawane przez koty, mruczące w domu na jej kolanach. Długie, pędzelkowate uszy drgnęły, obróciły się, nastawiły jak anteny radarów… zwierzęta podeszły trochę opornie, przyciągane gwizdaniem. Podsunęła im palce do powąchania, poczuła falę przyjemności, gdy kruczy policzek musnął jej dłoń w geście akceptacji. Smukłe stworzenia cisnęły się do prętów klatki, gardłowymi głosami dopraszały się głaskania.

Bardziej już pewna siebie przeszła do gada o głowie przypominającej motykę i skórzastych skrzydłach; do miękkich jak pióra krągłości, nie mających żadnych głów; do ptaka o szmaragdowym upierzeniu i rubinowej piersi, leżącego bezwładnie na podłodze klatki. Utraciła poczucie czasu i wszelkich potrzeb poza chęcią porozumienia się, choćby w najmniejszym stopniu z każdym stworzeniem, doczekania się w zamian rodzącego z trudem zaufania… Wreszcie zakończyła obchód, zobaczyła chłopczyka śpiącego na kolanach Blodwed, patrzącej na nią z milczącą nienawiścią.

Moon odwróciła wzrok, zrozumiała to spojrzenie w chwili ostatecznego zrozumienia.

— Jestem gotowa do Przekazu, Blodwed; zacznę go, kiedy tylko zechcesz.

— Jak to robisz? — Słowa rozbójniczki spadły na nią jak ciosy. — Dlaczego przychodzą do ciebie, a do mnie nie? To moje zwierzęta! Powinny mnie kochać! — Jej gniew obudził chłopca, zaczął płakać.

— To chyba oczywiste — mruknął zgryźliwie Gundhalinu. — Traktuje zwierzęta jak ludzi, a ty ludzi jak zwierzęta.

Rozwścieczona Blodwed wstała, a chory zesztywniał.

— Blodwed… boją się ciebie. Bo… — Moon zawahała się, szukała słów odpowiadających jej myślom. — Bo ty się ich boisz — dokończyła śmiało.

— Nie boję się ich! Ty się ich bałaś.

Moon pokręciła głową.

— To nie tak. Widzisz… boisz się im okazać, że się o nie troszczysz. — Umknęła wzrokiem od oczu Blodwed, cofnęła do klatek.

Usta dziewczyny poruszyły się, przestała warczeć.

— Karmię je przecież, robię przy nich wszystko! Czy to mało?

— Naucz się być dla nich łagodna. Przekonasz się… że łagodność nie jest… słabością.

Chłopczyk czepiał się nóg Blodwed, ciągle płacząc. Spojrzała na niego i z wahaniem pogłaskała po głowie, nim podeszła z Moon do klatek.

Sybilla ponownie zaczęła obchód od stworzenia przypominającego mózg, wzięła je do rąk, skupiła na nim swe zmysły.

— Zapytaj mnie o nie. Wejście… — Usłyszała pytanie Blodwed i przekazała je…

— …analizy! — Stwierdziła, że siedzi wyczerpana na podłodze, a młode elfolisa o zadartym nosie ssie jej wstążkę. Pogłaskała jego grube, białe futerko, wyjęła wstążkę z ust i bardzo ostrożnie oderwała od tuniki ostre pazurki. Podała zwierzątko Blodwed. — Weź je — szepnęła cicho.

Blodwed wyciągnęła ręce, niepewność zwalniała jej ruchy; młode nie walczyło ani nie protestowało, gdy Moon położyła je na czekające dłonie. Rozbójniczka umieściła je na brzuchu, trzymała niemal nieśmiało. Zachichotała, gdy elfolisiątko wcisnęło się pod kurtkę i przycupnęło na jej boku. Siedzący u jej stóp szkrab wyciągnął jedną rękę i wsadził kciuk do buzi.

— Czy powiedziałam ci dość? — Moon spojrzała na krąg pustych klatek, widziała jeszcze zielony i złoty cień sklepu ze zwierzętami na jakiejś innej planecie. Tak daleko… my wszyscy jesteśmy tak daleko od domów.

— Lissop, gwiazdole, nietopeskrzyd… — Blodwed wymieniała wszystkie nazwy. — Wiem chyba nawet, co jest temu. — Wskazała ręką. — Nie mam odpowiedniej karmy. — Twarz się jej wydłużyła. — Dobrze się spisałaś. — Spojrzała na Moon, próbowała mówić ośmielająco i przytuliła elfolisiątko. — Prawda, Siny?

Gundhalinu uśmiechnął się niechętnie i drwiąco zasalutował.

— Szlachetna… — umilkł.

Trzy pary oczu spojrzały razem w stronę korytarza, którym ktoś nadchodził. Drzwi się otworzyły i wszedł brodaty mężczyzna o ponurej twarzy. Zwierzęta wcisnęły się w ściany.

— Czego chcesz, Taryd Roh? — Głos Blodwed znowu zabrzmiał ostro.

— Szamanka chce mieć to naprawione. — Pokazał kruchy przyrząd, którego Moon nie rozpoznała. — Każ temu Techowi zacząć zarabiać na swoje utrzymanie.

— Jest zbyt chory. — Blodwed wysunęła brodę do przodu.

— Żyje — wyszczerzył zęby Taryd Roh i spojrzał na Moon. — A ta śliczna laleczka, którą mu sprowadziłaś, potrafiłaby ożywić nawet trupa. Może odwiedzisz mój namiot, sybilleczko? — Twarda ręka pogładziła jej podrapany policzek, sprawiając ból.

Moon cofnęła się ze wstrętem. Mężczyzna roześmiał się i przeszedł obok niej.

— Słuchaj, gnoju — powiedziała Blodwed — trzymaj się od niej z dala! Naprawdę ma moc…

— No to co tu robi? — prychnął. — Nie wierzysz w te zabobonne bzdury, prawda, Techu? — Położył przed Gundhalinu uszkodzony przyrząd i zestaw narzędzi. — Myśl nie tylko o zabawie, bo jeśli do jutra nie zacznie to działać, zmuszę cię, byś wszystko zjadł. — Trzepnął przybrudzone oznaki na kołnierzu więźnia; Moon ujrzała, jak szczupła twarz Gundhalinu poszarzała i obwisła.

Taryd Roh odwrócił się od nich, przeszedł do drzwi sali jak morderczy rak pełzający w więcierzu pełnym ryb.

Blodwed zrobiła sprośny gest palcami w stronę jego pleców.

— Bogowie, jakże nienawidzę tego drania! — Skrzywiła się, gdy elfolisiątko obudziło się pod jej kurtką, zaczęło się wiercić i drapać po skórze. — Uważa się za Premiera czy kogoś takiego, bo jest faworytem mamy. Był w Krwawniku i też zwariował, to dlatego lubi go tak bardzo.

Moon patrzyła, jak Gundhalinu wyciągnął się na pryczy, poruszając jak stary kaleka, i odwrócił twarzą do ściany. Nic nie powiedział.

Blodwed wyciągnęła spod kurtki rzucające się małe i niemal ze złością wrzuciła do klatki. Moon wyczuła, iż przetrząsa pokój oczami, szukając czegoś nie mającego nazwy, a brakującego, sama patrzyła na Gundhalinu. Wreszcie rozbójniczka wzięła paplające dziecko i wyszła, pozostawiając ich w przytłaczającym milczeniu.

Moon przeszła gęstniejącym powietrzem do posłania Gundhalinu i uklękła obok.

— BZ? — Wiedziała, że nie chce jej pytań i że musi je zadawać. Dotknęła jego ramienia. Nawet przez gruby płaszcz czuła, jak drży. — BZ…

— Zostaw mnie samego.

— Nie.

— Na miłość bogów, nie jestem jednym z jej zwierzaków!

— Ani ja! — Wpiła palce w jego ramię, zmusiła do słuchania. Przewrócił się na plecy i spojrzał na nią wyblakłymi oczami.

— A już myślałem, że nie może być gorzej…

Moon spojrzała na niego i kiwnęła głową.

— To może zacznie być lepiej.

— Nie zacznie. Nie mów mi, że mamy jakąś przyszłość. Mogę wytrzymać najwyżej myśl o jutrze.

Zobaczyła, że zostawiony przez Taryda Rohę zepsuty przyrząd leży koło jej kolan.

— Potrafisz to naprawić?

— Z zawiązanymi oczami — powiedział z krzywym uśmiechem. Potem uniósł ręce. — Gdybym miał dwie sprawne ręce. Ale nie mam.

— Masz trzy. — Moon klasnęła w swoje. Podniósł swą drugą dłoń i położył na jej.

— Dziękuję. — Wziął długi oddech i usiadł. — Taryd Roh… Taryd Roh przyłapał mnie, jak przestrajałem radio Blodwed. Gdy ze mną skończył, nie mogłem chodzić przez dwa dni. I na bogów, to go bawiło. — Przesunął dłonią po włosach, Moon dostrzegła, że znowu drży. — Nie wiem, co robił w mieście, ale był w tym dobry.

Moon wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie, jak Taryd Roh dotknął jej twarzy.

— Za co to? — Spojrzała na jego ręce, poranione nadgarstki.

— Za wszystko! Za wszystko. — Pokręcił głową. — Za to, że jestem dobrze urodzonym, Techem, Kharemoughi! Być traktowanym jak niewolnik przez tych dzikusów — gorzej niż niewolnik! Żaden człowiek o mojej dumie nie może tak żyć — bez honoru, bez nadziei. Dlatego spróbowałem jedynego honorowego wyjścia. — Powiedział to z doskonałą obojętnością. — Ale znalazła mnie Blodwed, zanim wszystko się skończyło.

— Uratowała cię?

— Oczywiście. — Moon wyczuła nienawiść w tych słowach.

— Czy można upokarzać trupa? — Spojrzał na swą bezużyteczną rękę. — Okaleczyłem się jedynie… Przestałem jeść, wtedy powiedziała, że pozwoli Tarydowi Roh mnie karmić. Po piętnastu minutach z nim wolałbym żreć gówno. — Spróbował wstać, lecz opadł na pryczę, kaszląc aż do łez. — A potem była burza… — Bezradnie wyciągnął ręce, jakby chcąc jej pokazać, jak bardzo starał się postąpić właściwie.

Bojąc się, że nic nie rozumie, Moon zapytała tylko:

— A teraz?

— A teraz wszystko się zmieniło. Muszę… muszę myśleć nie tylko o sobie. — Nie wiedziała, czy się z tego cieszy, czy żałuje.

— Rada jestem, że ci się nie udało. — Opuściła wzrok. — Pojedziemy do Krwawnika, BZ. Wiem o tym. — To jeszcze nie koniec. Nagle była tego pewna, jakby ożył w niej rodzaj intuicji.

Pokręcił głową.

— To już mnie nie obchodzi. Za późno, zbyt długo tu jestem.

— Podniósł jej brodę. — Ale ze względu na ciebie, będę na to czekał.

— Nie jest za późno.

— Nie rozumiesz. — Szarpnął za klamrę płaszcza mundurowego. — Jestem tu od miesięcy, już po wszystkim! Po Święcie, po Zmianie, po ostatecznym opuszczeniu… wszyscy już stąd odlecieli na swoje planety, zostawiając mnie. Na zawsze. — Jego szczupła twarz wykrzywiła się. — “W snach słyszę, jak wzywa mnie ojczyzna; a nie mogę jej odpowiedzieć…”

— Jeszcze nie odlecieli! To dopiero nastąpi.

Patrzył na nią, jakby go uderzyła. Pociągnął ją na pryczę obok siebie, niemal potrząsnął.

— Naprawdę? Kiedy? Kiedy? Och, bogowie, powiedzcie mi, że to prawda!

— Prawda — przytaknęła. — Ale nie wiem k-kiedy… To znaczy, nie jestem pewna… chyba za tydzień czy dwa, po uroczystościach.

— Za tydzień? — Puścił ją, oparł się o ścianę. — Moon… niech cię diabli, nie wiem, czy jesteś niebem, czy piekłem; tydzień. — Potarł dłonią usta. — Myślę jednak, że niebem. — Objął ją, na chwilę, cnotliwie, z odwróconą twarzą.

Uniosła ręce, gdy się odsunął, i przycisnęła go z nagłą wdzięcznością, szepcząc:

— Nie puszczaj. Jeszcze trochę. Proszę, BZ; potrzebuję tego. Obejmij mnie… — Aż wszystko nie utonie w brzydocie. Aż poczuję jego ramiona wokół siebie…

Gundhalinu zesztywniał ze zdziwienia i dziwnego oporu. Ale jednak objął ją rękoma, niemal mechanicznie, i przyciągnął znów do siebie, osłaniając ją i odpowiadając.

Tyle czasu… przypomniała sobie czułe dłonie Sparksa, jakby było to wczoraj… tyle czasu. Położyła mu głowę na ramieniu, poczuła, jak ponad myślami, ponad czasem roztapia się przy jego mocnym ciele; stworzyła z niego widmo innego ciała i splotła łańcuchy gorzkiej świadomości sięgającej w przyszłość. Po chwili poczuła, jak ręce Gundhalinu tężeją, usłyszała, jak zmienia się jego oddech; zrozumiała, że niespodziewanie szybciej bije jej serce.

— Czy… porozmawiasz jeszcze ze mną w sandhi? — zapytał z wahaniem.

— Tak. — Uśmiechnęła się do jego rękawa. — Choć nie znam go dóbr ze…

— Wiem. Masz okropny akcent — roześmiał się łagodnie.

— Ty też! — Pozwoliła mu położyć głowę na swoim ramieniu; pogładziła jego plecy wolnymi, uspokajającymi ruchami, usłyszała, jak wzdycha. Jego ramiona stopniowo rozluźniły się i opadły, poczuła, jak znowu zmienia sposób oddychania. Uniosła głowę i zobaczyła jego zastygłą w półuśmiechu, śpiącą twarz. Położyła go uważnie na pryczę, uniosła nogi i przykryła kocami. Potem pocałowała lekko w usta i przeszła do własnego posłania na podłodze.

— Naprawiłeś to? Masz szczęście, Siniaczku. — Blodwed stanęła po wejściu do sali i podniosła zepsuty odległościomierz, który Gundhalinu naprawił rano przy pomocy Moon. Jej głos ledwo skrywał ulgę, lecz policjant usłyszał tylko groźbę i skrzywił się. — Hej, dlaczego to zrobiłaś?

Białe ptaki wzleciały z ramion Moon; para gwiazdoli schowała się pod pryczę na głos Blodwed.

— By dać im odrobinę wolności — powiedziała Moon z większą pewnością siebie, niż rzeczywiście czuła.

— Uciekną! To dlatego trzymam je w klatkach, inaczej te głupole by uciekły.

— Nie uciekną. — Moon wyciągnęła dłonie, pełne okruchów chleba. Ptaki znowu wylądowały na jej ramionach, kłócąc się o miejsce. Pogładziła ich kędzierzawe pióra. — Trzymając je w klatkach, nigdy nie uczynisz swoimi, nie będziesz wiedzieć, czy możesz otworzyć drzwiczki.

Blodwed podeszła do niej przez pokój i ptaki znowu wzbiły się w powietrze. Moon wsypała okruchy na dłoń dziewczyny, lecz ta zacisnęła ją w pięść i wysypała wszystko na podłogę.

— Chrzanię to. Nie potrzebuję. Chcę posłuchać historyjki, Siny. — Przeszła do Gundhalinu i usiadła obok niego na pryczy. — Opowiedz jeszcze o Starym Imperium.

Umyślnie odsunął się od niej.

— Nie znam więcej opowieści. Powiedziałem ci wszystkie.

— Nieważne. Mów! — Potrząsnęła go za ramię. — Poczytaj znowu tę książkę. Poczytaj jej, też jest sybillą.

Moon spojrzała na nich, odrywając na chwilę wzrok od ptaków dziobiących okruchy u jej stóp.

— Siadaj, sybillo — skinęła władczo Blodwed. — Spodoba ci się. To o pierwszej w ogóle sybilli i o końcu Starego Imperium. Mówi o kosmicznych piratach, sztucznych planetach, obcych i cudownych broniach, pif-paf! — Ze śmiechem zastrzeliła Moon palcem.

— Naprawdę? — Moon spojrzała na Gundhalinu. — Czy to naprawdę o pierwszej sybilli? — Wzdrygnęła się.

— Powiedział, że to czysta prawda. — W głosie Blodwed rósł entuzjazm. — No dalej, Siny. Poczytaj o tym, jak ocaliła przed piratami swego Prawdziwego Kochanego.

— On ją ocalił — Gundhalinu pokrył kaszlem swe oburzenie.

— Zacznij wreszcie czytać. — Wychyliła się, gwiazdole cofnęły się, skrobiąc pazurami, gdy sięgała pod pryczę. Znalazła zniszczoną książkę i rzuciła Gundhalinu. — Na koniec myśli, że on umiera, a on, że ona już nie żyje; to takie smutne. — Skrzywiła się upiornie.

— Blodwed, ja ci coś opowiem. — Te słowa nagle natchnęły Moon. Usiadła na skrzyżowanych nogach, podeszły gwiazdole, płosząc ptaki, i położyły na jej kolanach swe spiczaste mordki. — O mnie… o moim Prawdziwym Ukochanym, przemytnikach techniki i Krwawniku. — Posłuchasz tego i zrozumiesz. Poczuła, jak porywają natchnienie, niemal zniewala.

Opowiedziała wszystko od początku; opuściła zapory powstrzymujące jej uczucia, przywołała widok śmiejącej się w słońcu twarzy Sparksa, usłyszała unoszącą się nad morzem jego muzykę; poczuła przy sobie jego jasną jak ogień postać… przywołała jego odejście i wyrwanie na drogę cząstki jej duszy. Niczego nie opuściła o rzeczach, które widziała i uczyniła…

(“Chcesz powiedzieć, że nie wiesz nawet, że lot na Kharemough zajmuje pięć lat? Naprawdę jesteś głupia!”)

(“Uczę się.”)

…o ludziach, którzy starali się jej pomóc, cenie, którą za to zapłaciła.

— A potem ten mężczyzna w czerni, który zabijał mery. Zobaczyłam medal, jego medal… To był Sparks, w-wreszcie go odnalazłam. — Opuściła wzrok, przycisnęła dłoń do płonących policzków, pamiętała jedynie jego pieszczoty.

— Chcesz powiedzieć, że… on jest Starbuckiem? — szepnęła z lękiem Blodwed. — O cholera. Twój Prawdziwy Kochany zabija mery… A ty — nadal go kochasz?

Moon przytaknęła w milczeniu; usta jej drżały. Do licha ze wszystkim, kocham! Odetchnęła głęboko, starając się opanować, z trudem wróciła do rzeczywistości, by przyjrzeć się reakcji Blodwed.

Dziewczyna ukradkiem otarła oczy i podrapała się w głowę, jej krótkie włosy sterczały jak siano.

— Och… to niesprawiedliwe. Teraz umrze i nigdy się o tym nie dowie.

— Co? — Zesztywniała Moon.

— Zmiana — wyjaśnił Gundhalinu. — Ostatnie Święto i koniec Zimy. Koniec Królowej Śniegu… i Starbucka. Razem utoną. To koniec wszystkiego… — Spojrzał na nią z nagłym, milczącym zrozumieniem.

Moon uniosła się z kolan, odepchnęła gwiazdole, zerwała czar, którym oplotła dziewczynę.

— Matko Nas Wszystkich — nie ma czasu! Blodwed, musisz nas wypuścić! Muszę go znaleźć, muszę się dostać do Krwawnika przed Zmianą.

Rozbójniczka wstała ze stwardniałą twarzą.

— Nic nie muszę! Wymyśliłaś to wszystko, bym pozwoliła ci odejść. Nie zrobię tego!

— To nie kłamstwo! Starbuck jest Sparksem i umrze… To niemożliwe, bym tylko po to przebyła taką drogę! — Walczyła z rosnącym w niej przerażeniem, przegrywała. — Jeśli dostanę się do Krwawnika, BZ pomoże mi odszukać Sparksa. Jeśli sam nie dostanie się tam na czas, jego ludzie odlecą na inne planety i zostawią go. Nie mamy nawet dwóch tygodni…

— A więc za dwa tygodnie będzie po wszystkim, a ty nawet o mnie nie pomyślisz, żadne z was. Dlatego zostaniecie tu ze mną, na zawsze. — Blodwed splotła ręce, oczy płonęły jej zdradą.

Moon wstała, czując, jak ściany zaciskają się wokół niej.

— Proszę cię, Blodwed, proszę! Pomóż nam!

— Nie obchodzi mnie, czy to prawda! Nie dbacie o mnie; dlaczego mam dbać o was? — Blodwed złapała za rękaw tuniki Moon, zrywając z ramienia zetlałą tkaninę, i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Nie rozumiem tego — mruknął BZ z ironią i rozpaczą. — Czytane przeze mnie opowieści zawsze kończyły się dobrze.

Leżąca bez snu w środku nocy Moon poczuła nagle, jak budzą się leżące obok gwiazdole i czegoś nasłuchują. Nastawiając z nimi ucha, usłyszała kroki zbliżające się od strony cichego obozowiska. Usiadła, mrugając oczyma w blasku grzejnika. BZ także siedział na swej pryczy; zrozumiała, że tak jak ona musiał przez pół nocy leżeć w cichej rozpaczy. Och, Pani, rozmyślila się…

Drzwi się otworzyły, lecz sylwetka, jaka się w nich ukazała, nie należała do Blodwed. Moon usłyszała, jak Gundhalinu wciąga powietrze. Siedział cicho jak śmierć, cały sparaliżowany.

— Obudź się, mała sybillo. Przyszedłem po kilka twoich sztuczek nauczę cię też paru moich. — Taryd Roh przeszedł przez pokój, ściągając kurtkę.

Moon zerwała się na nogi, poruszając w zwolnionym tempie. Nie uwierzył… Matko, proszę cię, Matko, daj mi się obudzić!

Cofnęła się, gdy koszmar nie mijał, a modlitwy się nie spełniały. Poczuła, jak Gundhalinu łapie ją za ramiona i przyciąga do siebie.

— Zostaw ją, sukinsynie, bo stracisz tę resztkę rozumu, która ci pozostała.

Taryd Roh wybuchnął śmiechem.

— Nie wierzysz w to bardziej niż ja! Trzymaj się z dala, Siny, bo tym razem pokażę ci, co to prawdziwy ból.

Uchwyt BZ na jej ramionach stracił całą siłę. Opuścił ręce i odsunął się. Moon rozwarła usta w krzyku. Gdy Taryd Roh skoczył pomiędzy nich, Gundhalinu stanął przed nią i wymierzył w gardło napastnika dobrze wyćwiczony cios.

Zabrakło mu jednak sił i Taryd Roh zablokował jego ramię, skręcił je i rzucił nim na klatki. Gundhalinu odbił się od ściany, nim jednak odzyskał równowagę, ciężka pięść zbója uderzyła go w kolana, a buty przycisnęły leżącego na ziemi. Taryd Roh sięgnął po nią ponownie, chwycił w ramiona, przycisnął swe usta do jej. Moon szaleńczo kręciła twarzą, aż znalazła jego wargę. Zatopiła w niej zęby, poczuła smak krwi.

Odrzucił ją z krzykiem bólu. Niemal upadła, chwiejnie starała się uciec poza zasięg jego ramion.

— Jesteś przeklęty, Tarydzie Roh! Masz teraz w sobie szaleństwo sybilli, nie została ci żadna nadzieja! — Głos miała cienki jak skrzek ptaków krążących nad jej głową. Napastnik nie przestał jednak jej ścigać, krew lśniła mu na twarzy, w oczach miał inny obłęd. Moon chwyciła się drutów zamkniętych drzwi krzycząc:

— Blodwed! Blodwed! — Zacisnął w dłoni jej szyję, zdławił, aż straciła głos, wybuchły w ramionach ból sparaliżował ją całkowicie. Taryd Roh odciągnął Moon.

Gwiazdol zaatakował jego nogę, zatopił grube pazury w tkaninie nogawic i w ciele. Kły złapały napastnika za łydkę. Taryd Roh ciągnął ją, kopiąc zaciekle, aż rzucił zwierzę na krążącego wokół towarzysza. Gdy jednak znowu zacisnął dłonie na gardle Moon, nagle zachwiał się i opadł z sił.

— Ty suko! — wymamrotał z przerażeniem. Przycisnął dłonie do głowy, zatoczył się i upadł, legł nieruchomo na podłodze.

Moon stanęła nad nim i powiedziała ochryple:

— Nauczę cię kilku sztuczek, niedowiarku. — Przekroczyła jego nieprzytomne ciało i pobiegła do Gundhalinu, który z trudem wstawał. Spróbowała podeprzeć go drżącymi, ciężkimi rękoma, zobaczyła świeżą ranę na jego czole. — BZ, czy wszystko w porządku?

Spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Czy ze mną wszystko w porządku? — Długo trzymał w dłoniach jej twarz, nim objął dziewczynę i przycisnął mocno do serca; Moon wtuliła twarz w jego szyję. — Dzięki bogom… dzięki bogom, nic nam nie jest.

— Dobra, co zachciewa się wam robić? — Blodwed wpadła przez drzwi, stanęła na chwilę na widok leżącego na podłodze ciała Taryda Roh. Gwiazdole krążyły wokół niego jak drapieżniki przy zdobyczy, warcząc groźnie. Rozbójniczka spojrzała na Moon i Gundhalinu, stojących razem. Moon dojrzała pytanie rodzące się w jej oczach i odpowiedź, którą otrzymała bez jego zadawania.

— Czy to wy mu zrobiliście? — W jej słowach krył się lęk.

Moon kiwnęła głową.

Blodwed szeroko otwarła usta.

— Umarł?

— Nie, lecz gdy się rano obudzi, będzie — będzie obłąkany. Bardziej niż dotąd. — Moon umilkła nagle.

Blodwed spojrzała na stężałą twarz Taryda Roh. Uniosła wzrok, patrząc z dziwną mieszaniną uczuć, od której powoli zaczął oddzielać się narastający gniew. Sięgnęła pod kurtkę, wyjęła ogłuszacz i sprawdziła tarczę. Pochyliła się i przytknęła muszkę do skroni leżącego.

— Nie będzie. — Nacisnęła spust; coś szarpnęło jego ciałem. Moon cofnęła się, wpadła na sztywniejącego Gundhalinu.

Nie czuła jednak ani litości, ani wyrzutów sumienia.

— Dobrze załatwione. — Blodwed odrzuciła broń. — Mówiłam mu, że pożałuje, jeśli spróbuje cię skrzywdzić. — Uniosła głowę i spojrzała na nich z czymś głębszym niż poczucie własności i silniejszym od zdenerwowania. — Do diabła, naprawdę to zrobiliście! Gdy mama dowie się, co tu zaszło, każe was żywcem obedrzeć ze skóry i uzyska wszystko, co zechce. Nie zdołam jej powstrzymać. Wszyscy uważają ją za świętą, ale tak naprawdę jest szalona. — Wytarła nos. — Dobra! Dobra, nie patrzcie tak na mnie! Pomogę wam uciec.

Moon zasłabła, gdy wreszcie zareagowała na wszystko i osunęła się na kolana.

Zachłanny mróz nocy przed świtem kąsał Moon pomimo ochronnej odzieży i zasuniętej na twarz szarobrązowej wełnianej maski. Gwiazdy migotały na czarnej kopule nieba, śnieg lśnił srebrzyście w blasku bliskiego pełni księżyca, świecącego poza otworem jaskini.

— Nigdy nie widziałam równie pięknej nocy.

— Ani ja. Na żadnej z planet. — Gundhalinu poruszył się pod ogrzewanymi kocami, wraz z przywiązanymi zapasami zajmował przód obładowanego ślizgacza śnieżnego. — I nigdy nie zobaczę, choćbym dożył Nowego Tysiąclecia. — Odetchnął głęboko i zakaszlał ciężko, gdy mroźne powietrze wpadło do jego gojących się płuc.

— Zamkniecie się? — Blodwed pojawiła się po raz ostatni. — Chcecie obudzić cały obóz? Masz. — Rzuciła coś na kolana Gundhalinu; Moon rozpoznała trzy małe klatki. — Zabierzcie je do portu gwiezdnego. Są chore. Nie mogę ich tu trzymać. — Głos miała spięty jak zaciśnięta pięść. Gundhalinu umieścił je pod kocami.

Blodwed podeszła do innych zwierząt zgromadzonych w klatkach przy wejściu do jaskini. Złapała pierwszą i otwarła drzwiczki.

— Wypuszczę też wszystkie dzikie, te potwory nie lubiły nawet ciebie — powiedziała, ponuro patrząc na Moon. Szaro-skrzydłe ptaki wypadły, krążąc w oszołomieniu po ziemi. Wreszcie uniosły się ze śniegu i odleciały, krzykiem witając wolność. Blodwed otworzyła szarpnięciem następne drzwiczki. Białe króliki wyskoczyły razem, drżąc na futrzastych łapkach, i pokicały w świetle księżyca, nie wydając najmniejszego dźwięku.

Rozbójniczka sięgnęła po ostatnią klatkę; elfolisiątko wypadło z niej, piszcząc z oburzenia. Nogą pchnęła je na śnieg.

— Uciekaj, do diabła! — Młode usiadło, becząc ze zmieszania, nastroszyło srebrzystą sierść, wreszcie się namyśliło i z drżeniem skoczyło z powrotem do ciepła i schronienia. Znalazło po drodze nogi Blodwed, wspięło się po futrze i skórze jej buta i zaczęło skomleć.

Dziewczyna zaklęła i pochyliła się, by je podnieść.

— No dobra… — głos się jej załamał. — Zatrzymam resztę! Spojrzała na Moon. — Ale teraz wiem, co im trzeba. Zechcą ze mną zostać.

Moon kiwnęła głową, nie dowierzając swemu głosowi.

— Macie już chyba wszystko. — Blodwed bezwiednie pogładziła główkę zwierzątka. — Nawet odległościomierz. Módl się, Siny, że dobrze go naprawiłeś.

— Co teraz zrobicie? — zapytał Gundhalinu. — Nie mając nikogo, kto by naprawiał takie rzeczy, ani możliwości zdobycia nowych? Zapomnieliście, jak żyją prawdziwi hodowcy i myśliwi, potraficie tylko napadać.

— Nie ja. — Pokręciła głową Blodwed. — Znam i stare zwyczaje. Mama nie będzie żyła wiecznie, choć może myśli inaczej. Potrafię zadbać o siebie i o innych, gdy tylko zajmę jej miejsce. Nie potrzebuję cię, cudzoziemcze! — Potarła oczy. — Ani ciebie. — Nagle objęła Moon. — Lepiej stąd odjedźcie. Znajdź go, nim będzie za późno!

Moon przycisnęła ją, zapominając o całym źle, które wyrządziła, przebaczając wszystko; poczuła, jak elfolisiątko piszczy między nimi.

— Znajdę.

Razem wypchnęli ślizgacz na śnieg i Moon usiadła za sterami. Włączyła silnik zgodnie z podawanymi mrukliwie przez Gundhalinu wskazówkami.

— Hej, Blodwed! — Pozaziemiec obejrzał się na nią przez ramię. — Masz. — Rzucił jej zniszczoną powieść. — Chyba już nigdy bym jej nie przeczytał. — Nie uśmiechał się.

— Też jej nie przeczytam, jest w twoim języku!

— To nigdy cię nie powstrzymywało.

— Ruszajcie już, do licha! — Pogroziła im książką, lecz Moon dostrzegła jej uśmiech.

Zapaliła światła i rozpoczęli końcowy etap wyprawy na północ.