128906.fb2
— Oczy Pani! — Ślizgacz śnieżny zwolnił i stanął.
Gundhalinu w duchu powtórzył stłumione przekleństwo Moon. Nowy pas gołej, kamienistej ziemi zagrodził im drogę, wznoszącą się na stok następnego wzgórza. Nigdy dotąd nie widział i nie spodziewał się zobaczyć terenów wokół portu gwiezdnego nie pokrytych metrowej wysokości zaspami. Jednakże w czasie jego uwięzienia Tiamat wszedł na letni odcinek orbity, nadchodziła pełnia lata, zapoczątkowana Zmianą — kiedy to Bliźnięta zbliżą się najbardziej do Czarnych Wrót. Oddziaływanie grawitacyjne Wrót wzmagało aktywność bliźniaczych słońc; powoli pochłaniało ten zamrożony świat, stopniowo zalewało rejony równikowe ogromnym żarem.
W czasie ostatnich kilku dni wędrówki po czarnych i srebrnych pustkowiach, na których grasowali bandyci, pogoda stale się poprawiała. Pod gryzionymi przez lodowce wulkanicznymi szczytami, pod nieskazitelną czystością nieba dzień po dniu ogromna błyszcząca pustynia rozpościerała swój pierwotny kobierzec. Choć jechali na północ, temperatura podnosiła się stale w stronę punktu topnienia śniegu i mijała go w południe. Radość z tego przeszła w gniew, gdy coraz częściej drogę ślizgaczowi śnieżnemu zagradzały pasma tundry i nagich skał.
Gundhalinu wypełzł spod sterty skór i koców, chwycił za przód ślizgacza i schylił się, by unieść płozy i wrażliwe na uszkodzenia podwozie. Moon złapała za tył pojazdu i powlekli się ciągnącym w nieskończoność zboczem. Patrzył na rzucane przez słońce, naśladujące ich wspinaczkę gigantyczne cienie, starał się nie zwracać uwagi na zaciskające się na piersiach obręcze z rozpalonego do czerwoności żelaza i na świadomość, iż swą słabością spycha najcięższą robotę na dziewczynę; iż ta wykonuje ją samotnie i bez najmniejszej skargi.
Wreszcie dotarli na szczyt wzgórza i ujrzeli spadające w dół śnieżne zbocze. Wypuścił długo wstrzymywany oddech, a wraz z nim atak głębokiego kaszlu. Moon podeszła do niego, poprowadziła na miejsce na saniach.
— BZ, jak długo jeszcze? — Skrzywiła się i jak troskliwa niania podciągnęła mu futro pod brodę. Nie miała już ziół, a wiedziała, że jego kaszel znów się pogorszył.
Uśmiechnął się nikle i pokręcił głową.
— Niedługo. Może już jutro się tam znajdziemy. — Port gwiezdny. Ocalenie. Niebo. Nie przyznał się, że nie pamięta już, który to dzień ich podróży, piąty czy szósty. Nie dopuszczał do siebie świadomości, iż minęło tyle czasu, ani tego, że mógłby się pomylić w rachubach.
— Chyba powinniśmy rozbić tam obóz — wskazała Moon, Gundhalinu spostrzegł, jak zadrżała, gdy lodowaty wiatr uderzył na grzbiet wzgórza. — Słońca już zachodzą. — Popatrzyła na ciągnące się w nieskończoność, opadające do dalekiego morza wzgórza, spojrzała na ciemniejący błękit nieba. — Robi się dla ciebie zbyt zimno na jazdę. — Usłyszał nagle, jak głośniej od wiatru wciąga dech. — BZ!
Spojrzał w ślad za jej ręką, nie wiedząc, czego ma się spodziewać, ale na pewno nie tego, co zobaczył.
Z granatowoczarnego nieba spadały gwiazdy. Nie były to jednak mętne szkiełka tego zimowego świata, lecz gwiazdy błyszczące w marzeniach, godne oddania za nie życia, gwiazdy imperium, majestatu, chwały… urzeczywistniło się niemożliwe.
— Co-co to jest? — W głosie Moon usłyszał lęk i przerażenie niezliczonych tubylców siedmiu różnych planet, którzy w ciągu tysiąclecia doświadczali tego, co ona teraz.
Pięć statków gwiezdnych rosło z każdym uderzeniem serca, z każdą zmianą paralaksy następowało na niebie przesunięcie barw i jasności, tworzyły się złożone wzory na złożonym tle, jakby światło przebijało się przez pryzmaty z płynącej wody. Patrzył na piątkę statków powoli zmieniających położenie, ustawiających się w krzyż; ujrzał, jak rozszerza się błyskawicowa gra ich ogni, jak łączą się w jedną, potężną gwiazdę, oznakę Hegemonii. Barwy płonęły muzyką, którą niemal słyszał, wypełniały niebo wszystkimi odcieniami, wszelkimi niemożliwymi przekształceniami pełnego zórz firmamentu nad jego ojczystą planetą…
— Premier? Czy to Premier? — Słowa Moon zniekształcała maska chroniąca twarz i jej uniesiona do ust dłoń.
Oddychał ciężko, niezdolny do mówienia.
— To statki! — Sama sobie odpowiedziała. — To tylko statki. Jak mogą być równie prawdziwe, równie piękne?
— To Kharemoughi. — Mógłby powiedzieć “Imperium”; mógłby powiedzieć “bogowie.” Nie zdradził, iż to tylko statki w kształcie monety, otoczone holograficznymi obrazami mającymi zadziwić podległe światy. Spojrzał na nią, oślepioną chwałą, i uśmiechnął się.
— Naprawdę? — Miękko dotknęła jego policzka, zwróciła ku niebu, na którym wzór już się rozpadł, płomienie przygasły, a węgle spadły na ziemię… za wzgórza, ledwo dwa grzbiety stąd. — Patrz! — Otrząsnęła się z podziwu. — Tam musi być port gwiezdny! BZ, jesteśmy niemal na miejscu. Dostaniemy się tam wieczorem. — Mgiełki oddechu przesłaniały jej policzki, twarz płonęła podnieceniem. — Zdążymy!
— Tak. — Odetchnął głęboko. — Mamy mnóstwo czasu. Dzięki bogom. — Patrzył, jak ostatni statek osuwa się za śnieżne zbocze. Jutro… — Nie musimy pchać się tam dzisiaj. Jeden dzień niczego nie zmieni. Wystarczy, że dojedziemy jutro.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— To tylko kilka godzin jazdy.
Wzruszył ramionami, ciągle patrząc w dal.
— Może i tak. — Zaczął kasłać, tłumiąc to dłońmi. Przyłożyła rękawiczkę do jego czoła, jakby szukając gorączki.
— Im szybciej obejrzy cię uzdrawiacz-lekarz, tym lepiej.
— Tak, nianiu.
Szturchnęła go. Uśmiechnął się z powracającą ochotą i włączył silnik. Ślizgacz śnieżny przetoczył się gładko ponad grzbietem i opadł w dolinę, odcinając ich od resztek poświaty lądowania statków. Godziny… tylko godziny dzielą go od powrotu do życia, które omalże utracił na zawsze, jedynego życia godnego człowieka. Bogowie, chce dzisiaj dostać się do portu gwiezdnego!
Dlaczego więc powiedział jej “jutro”? Wystarczy, że dojedziemy jutro. Przesunął rękoma pod kocami, odgarnął ciągnące do ciepła jego ciała zwierzątka Blodwed. Zostały już tylko dwa; trzy lub cztery noce temu padł zielony ptak. Rankiem wygrzebali w śniegu mały grób. Gdyby nie ty, sam tam trafiłbym… Powiedział jej to głośno, klęcząc na śniegu pod branym na świadka milczącym niebem.
Powtarzał to oczyma każdego nowego ranka, kiedy to budził się jako wolny człowiek i zastawał ją przy sobie w nadmuchiwanym namiocie; na tyle blisko, by móc ją dotknąć, choć od tamtej nocy nigdy tego nie uczynił. Patrzył, jak śpi bezbronnie, jak sny zmieniają jej twarz… przyglądał się otwartej twarzy i śnieżnym, splątanym włosom, barbarzyńskiej, nienaturalnej bladości cery, bliższej mu teraz od własnej śniadości, nagle zdającej mu się piękną i słuszną. W myślach obejmował ją znowu, rankiem budził pocałunkiem w usta… w tym bezczasowym pustkowiu był jak nigdy dotąd, w przeszłości i przyszłości, wolny od sztywnych zasad życia. Kształtował się tu jak embrion, nie wstydził się tęsknoty ku barbarzyńskiej dziewczynie o oczach jak mgła i agat.
Widział ją, jak obudzona z niespokojnego snu jego snutymi w marzeniach pocałunkami spogląda na niego z ospałym uśmiechem. Widział, jak jej oczy wypełniają się świadomością, poznawał tkwiące w nich niepewne pragnienie. Ale pytały w nim tylko oczy, a w niej tylko one odpowiadały. A teraz nie będzie już więcej poranków…
Zziębnięci i obolali wjechali na ostatni grzbiet, by ujrzeć przed sobą, niby wschodzące o północy słońce, mętne światła portu gwiezdnego. Niska kopuła nad podziemnymi budowlami tworzyła wielką szramę na pochylonej ku morzu równinie. Zaobloną powierzchnię dziwnego miasta zalewało nieziemskie światło. Po lądowaniu statków gwiezdnych nie pozostały najmniejsze ślady; niezniszczalnej skorupy kopuły nie przecinały żadne otwory. Daleko na horyzoncie dojrzał migoczącą, muszlowatą sylwetkę nigdy nie zasypiającego Krwawnika.
Gundhalinu westchnął, rozpraszając trochę bolesne ściskanie w piersiach. Moon siedziała cicho za sterami. Zastanawiał się, czy znieruchomiała na widok pierwszego portu gwiezdnego, jaki zobaczyła w życiu, potem przypomniał sobie, że nie jest on pierwszy. Niespodziewanie wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia w geście bardziej szukającym wsparcia, niż go ofiarowującym. Uniósł dłoń, by położyć na niej, lecz stwierdził, że jej nie zaciśnie, i opuścił ją.
— Nie martw się — mruknął drętwo, niezdarnie. — Lepiej skręćmy w lewo, podjedziemy do głównego wejścia. W czasie wizyty środki bezpieczeństwa zostaną zaostrzone, nie chcę zostać ofiarą przez nadmiar ostrożności.
Usłuchała, ciągle nic nie mówiąc. Gnębiony niemożnością dotknięcia jej, uspokojenia nawet siebie, wpatrywał się w rosnącą przed nimi kopułę.
Byli o sto metrów od głównego wejścia, gdy zalały ich światła, a bezcielesny głos kazał im stanąć. Podeszło ostrożnie czterech mężczyzn w niebieskich mundurach, których wyglądu niemal już zapomniał; wiedział, że dalsi przyglądają się ślizgaczowi z wnętrza. Policjanci mieli opuszczone zasłony na twarze, nie poznał żadnego. Ale świadomość, że jest jednym z nich, nie pocieszała go ani nie uspokajała. Siedział, zesztywniały, z poczuciem winy, jakby był przestępcą, a nie ofiarą.
— Znaleźliście się na zakazanym terenie. — Poznał oznaki sierżanta, lecz nie głos. — Wynoście się, Maminsynki, a jeśli ciągniecie za sobą resztę złodziejskiej bandy, zabierzcie ją ze sobą, nim zabawimy się w strzelanie do celu.
Gundhalinu zesztywniał.
— Kto, u diabła, uczył was regulaminu, sierżancie? Zdumiony podoficer cofnął się z oburzeniem.
— Kto, u diabła, pyta? — Skinął ręką. Dwaj jego ludzie stanęli przy Moon, trzeci wyciągnął Gundhalinu ze ślizgacza. Nogi mu się załamały i usiadł na śniegu.
— Zostawcie go!
— Zabierzcie od niej łapy! — Gniewny protest Gundhalinu nałożył się na głos Moon, gdy ruszyła ku niemu i została zatrzymana przez dwóch policjantów. Ściągnął kaptur i zdarł porysowaną maskę skrywającą jego rysy. Umyślnie przeszedł na klostan, rodzimy język Newhaven. — Powiem wam, sierżancie, “kto pyta”. Zwraca się do was inspektor policji Gundhalinu.
Sierżant odrzucił osłonę hełmu, zaczął się wpatrywać.
— O bogowie…
— Gundhalinu nie żyje! — Trzeci policjant zajrzał mu w twarz. — Na nadejście Tysiąclecia, to on!
Moon wyrwała się, podeszła i pomogła mu wstać. Gundhalinu otrzepał nogawice i wyprostował się wolno z dawną godnością.
— Raporty o mojej śmierci były przedwczesne. — Objął dziewczynę ramieniem, oparł się na niej ciężko.
— Panie inspektorze — zagabnął sierżant. Gundhalinu połączył nazwisko z jego twarzą, TessraBarde. — Myśleliśmy, że bandyci pana dorwali. Pomóżcie mu…
— W porządku. — Gundhalinu pokręcił głową, gdy Moon chwyciła go mocniej w obronnym geście, odmawiając puszczenia. — Czuję się już lepiej — powiedział, nagle obojętniejąc na zimno i zmęczenie, czując ciepło i wracające z ulgą siły.
— Witamy z powrotem, panie inspektorze! Wrócił pan w ostatniej chwili. — Jeden z mężczyzn chwycił jego dłoń, patrząc ciekawie na Moon; Gundhalinu wyczuł, co sobie wyobraża. — Kim jest wasza przyjaciółka?
— Cieszę się, że wróciłem, nie możecie sobie wyobrazić, jak bardzo. — Spojrzał na odsłoniętą twarz Moon, odczytał na niej przestraszone pytanie i zrozumiał wreszcie, iż cząstka jej milczącej niepewności dotyczyła jego. Uśmiechnął się z obietnicą, poczuł, jak słabnie jej chwyt.
— Moja towarzyszka była więziona razem ze mną. Nie powiem nic więcej o nas obojgu… — Odwlekał chwilę, w której będzie musiał skłamać — …dopóki nie otrzymamy gorącego posiłku i wygodnych krzeseł. — Zakaszlał ciężko, podkreślając tym swe słowa.
— Panie inspektorze, wie pan przecież — usłyszał mówiącego z naciskiem TessraBarde — że, no, miejscowym nie wolno wchodzić do środka.
— Na wszystkich bogów, sierżancie! — Czuł, że opuszcza go cierpliwość. — Gdyby Zimaccy bandyci nie dostawali się do tego cholernego kompleksu, nie tkwiłbym tu ledwo żywy! A gdyby nie ta kobieta, nie tkwiłbym wcale. — Ruszył do tunelu wejściowego, opierając się ciągle na ramieniu Moon. — Zabierzcie nasze sanie.
Nie było dalszych sprzeciwów.
Jerusha przetarła oczy, szybkim ruchem dłoni ukryła ziewnięcie. Szum pół setki rozmów rozbrzmiewał wokół niej, wznosił się do powały i opadał stamtąd w nużących atakach. Była na nogach od dwudziestu godzin, a poprzedniej nocy spała źle. Nawet jej honorowe miejsce przy głównym stole wśród półbogów Rady Hegemonii okazało się jeszcze jedną próbą cierpliwości. Według statkowego czasu Premiera i Rady był teraz środek dnia, a nie połowa nocy; ten sam czas przybrali wszyscy, którzy przybyli na ich powitanie.
Wymieniła uścisk dłoni z samym Premierem Ashwini. Ubrana w mundur komendanta policji, przytłoczona jaśniejącymi galonami i mosiężnymi oznakami, mogłaby konkurować blaskiem ze słońcem. Tak przynajmniej myślała, nim nie ujrzała jego stroju urzędowego, wysadzanego klejnotami i tak wymyślnie skrojonego, by ukazywać każdą linię jego ciągle młodego ciała… Ile naprawdę ma lat? Czterysta? Pięćset? Nawet Arienrhod musi skręcać się z zazdrości na widok wszystkiego, co sobą reprezentuje. (Cieszyła się skrycie, iż Królowej nie wolno było uczestniczyć w tym przyjęciu). Dożywotni Premier odziedziczył po swym ojcu stanowisko symbolu Hegemonii, jakim był od wieków, odkąd marzenia Kharemough o panowaniu nad innymi planetami zostały zniweczone przez nieskończoną obojętność czasoprzestrzeni galaktyki. Przywitał się z nią z uprzejmą dwornością, za którą wykryła osobiste zdumienie, iż okazała się kobietą. Obok Premiera siedział teraz Główny Sędzia Hovanesse, lecz nie obchodziło jej niemal wcale, co teraz o niej wygaduje.
Obok krzątał się robot służący, zręcznie sprzątając szóstą czy siódmą nie tkniętą potrawę i stawiając przed nią następną. Wypiła łyk herbaty, patrząc na oleiste plamy na jej parującej, rudawo-brunatnej powierzchni. Zaparzała się, póki łyżeczka nie zdradzała gotowości do rozpuszczenia; Jerusha miała nadzieję, że będzie na tyle mocna, by nie zasnęła.
— Pani Komendant, czy przeszkodziliśmy pani w uczciwym, nocnym śnie?
Obejrzała się, zawstydzona, do siedzącego po jej prawej ręce pierwszego sekretarza Temmona Ashwini Sirusa, nieślubnego syna Premiera. Był przystojnym mężczyzną o jaśniejszej skórze i grubszych kościach niż przeciętny Kharemoughi, dopiero wkraczającym w wiek średni. To ją zdziwiło, ponieważ Premier wyglądał na młodszego od niego. Znacznie bardziej zdumiewające było jednak ujrzenie mieszańca wśród członków Rady, gromadzącej szczyt pychy Kharemoughi. Wiedziała, że w swym ojczystym świecie zdobył sobie wielką sławę jako wódz i polityk i że zmusił Premiera do zerwania z tradycją i “wybrania” go na wolne miejsce w Radzie. Na początku uczty prowadziła z nim błahą rozmowę, podobnie jak z siedzącym po jej lewej ręce, noszącym królewskie szaty Przewodniczącym, którego ciężka woda kolońska pobudzała ją do kichania. Rozmowy wygasły jakoś i była rada, że skierowali gdzieś indziej swą uwagę.
— Nie, oczywiście, że nie, panie sekretarzu Sirus — mruknęła, przypomniawszy sobie wreszcie o dobrych manierach. Przesunęła palcem pod sztywnym od galonów wysokim kołnierzem.
— Ledwo pani tknęła potrawy. I to po całym trudzie, jaki włożył szef kuchni, by nas zadowolić. Ta skórka kanauby jest doskonała. — Płynnie mówił klostanem, jak większość Techów z Kharemough łatwo uczył się języków. Jak inaczej może wypełnić tyle czasu?
Uśmiechnęła się mdło. Bogowie, wydostańcie mnie stąd…
— Nie przywykłam w pracy do obiadów z dwunastu dań. — Po tylu latach ojczysty język brzmiał w jej ustach bardziej obco niż tiamatański. — Nie sądzę, bym sprostała temu wyzwaniu. — Teraz już żadnemu.
— Proszę spróbować melona, pani komendant. — Kiwnął głową, gdy posłusznie uniosła ząbkowaną łyżkę. — Cieszenie się dobrą kuchnią jest dla mnie jedynym sposobem wytrzymania przytłaczającej nudy spraw państwowych. I picie dobrych trunków…
A więc to rozwiązało ci język. Zjadła jeszcze odrobinę melona, wbrew swej woli poczuła nagle, iż jej smakuje. A niech tam — spędź choć godzinę w świecie z marzeń; będzie ci musiała starczyć do końca życia. Udawaj, że wszystko potoczyło się tak, jak pragnęłaś, że ostateczny odlot nie zakończy wszystkiego. Przez okna sali spojrzała na straszliwą, czerwono-złotą jamę lądowiska, na którym po ognistej chwale przybycia, statki Rady spoczywały niby przygasłe żużle, jak tysiące innych zniszczonych statków kosmicznych. Zasilane kraty pola i pomieszczenia na jego poboczu skrzyły się światłami, przypominały stygnącą powierzchnię potoku lawy. Przez chwilę poczuła dumę i radość na widok najbardziej niewiarygodnych osiągnięć ludzkości, na swą obecność wśród najwybitniejszych jej przedstawicieli, na perspektywy jeszcze wspanialszej przyszłości… na syrenie obietnice, które wywabiły ją z ojczystej planety. I co z tego ma? Spojrzała znowu na drzewiaste kształty stołów, na twarze wyglądające jak żywe liście porywane wiatrem, na oblicze Sirusa; pomyślała nagle, boleśnie, BZ… to ty powinieneś tu siedzieć, a nie ja.
— Proszę mi powiedzieć, pani komendant, jak to się stało, że…
— Przepraszam, pani komendant. — Sierżant ze straży wcisnął się bezczelnie między nich. — Proszę mi wybaczyć — zwrócił się przepraszająco do pierwszego sekretarza.
— O co chodzi, TessraBarde? — Jerusha nie wyczuła w jego głosie żadnej szczególnej nagłości sprawy.
— Przykro mi, że muszę pani przeszkodzić, ale sądzę, że chętnie się pani dowie — dopiero co powrócił inspektor Gundhalinu.
Łyżka Jerushy zadźwięczała na płatkach talerza w kształcie liścia.
— On zginął.
— Nie, proszę pani, widziałem go na własne oczy. Przywiozła go jakaś tubylcza dziewczyna. Teraz jest w szpitalu na badaniu lekarskim…
— Gdzie on jest? — Jerusha rzuciła pytanie najbliższej pielęgniarce natychmiast po wejściu do pokoju lekarzy, w skrzydle szpitalnym. Nakazała TessraBarde wytłumaczyć się za siebie pierwszemu sekretarzowi, niezbyt jednak dbała, czy podane przez niego powody okażą się wystarczająco jasne.
— Inspektor Gundhalinu…
— Tam, pani komendant. — Zagadnięta wskazała brodą, ręce miała pełne sprzętów.
Jerusha niezwłocznie weszła w następne drzwi, nadal niezbyt wierząc, iż pokój nie okaże się pusty.
— Gundhalinu! — Nie był pusty i włożyła w swój głos więcej uczucia, niż zamierzała.
Odwrócił się do niej ze stołu do badań, zawisł na jego skraju, powstrzymywany do pasa aparaturą, podczas gdy ubrany na niebiesko Tech medyczny przesuwał mu po piersi diagnozer. Mogła policzyć każde żebro wystające mu z boku. Spojrzała na jego twarz, zauważyła z niedowierzaniem jej wymizerowanie, zarost i braki zębów. Zobaczyła, jak szuka koszuli, gdy stanęła przed nim. Odegnał technika gestem, machnął rękoma i wreszcie zasłonił nimi pierś jak zawstydzony chłopczyk.
— Pani komendant…
Tak, na wszystkich bogów, to ty, BZ… Powstrzymała chęć zapomnienia o godności jego i swojej przez objęcie go jak matka.
— Gundhalinu, co za widok przynosisz obolałym oczom — powiedziała uśmiechając się, aż pomyślała, że dłużej tego nie wytrzyma.
— Bogowie! Wybaczcie mi, komendancie, nie chciałem tak się pani pokazać… to znaczy, bez munduru…
— BZ, dałabym wszystko, byleby to ciało okazało się prawdziwe. Jeśli jest, cała ta uroczystość na górze ma jednak sens.
Uśmiechnął się niezdarnie.
— Równie prawdziwe, co ich przybycie. — Pochylił się, zasłonił usta dłonią i zaczął kasłać.
— Dobrze się czujecie? Medyku, co mu jest? — Jerusha zwróciła się do technika, spostrzegła przy tym po raz pierwszy, że w kącie pokoju siedzi spokojnie czwarta osoba.
Medyk wzruszył ramionami.
— Wyczerpanie. Postępujące zapalenie pł…
— Nic, z czym nie poradziłyby sobie tabletki antybiotyku — przerwał mu nagle Gundhalinu. — I gorący posiłek dla mnie i mojej przyjaciółki. — Z nagłym uśmiechem spojrzał na milczącą czwartą postać, wymierzył swą niechęć w medyka niby broń.
— Zobaczę, co da się zrobić, inspektorze. — Technik wyszedł z pokoju z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Jerusha zastanawiała się, co skrywa, zdenerwowanie czy tylko śmiech.
— Gdybym wiedziała, wzięłabym coś ze stołu. Pierwsza połowa urzędowej kolacji wykarmiłaby głodujące masy planety. — Gdy mówiła, opanowała ją ciekawość, przesunęła wzrokiem po zlewach i półkach pełnych nie znanych jej przyrządów medycznych, zatrzymała się na milczącym świadku rozmowy. Jasno-skóra dziewczyna ubrana w białą kurtkę z żółkniejącą blizną na twarzy; tuziemka? Dziewczyna spojrzała na marszczącą brwi Jerushę nie ze strachem i zawstydzeniem, jakich można by się spodziewać, lecz badawczo. Było w niej coś znajomego…
Gundhalinu zauważył wymianę spojrzeń i powiedział trochę zbyt szybko.
— Pani komendant, ta Letniaczka uratowała mi życie, przyprowadziła tu przed ostatecznym odlotem. Moon, podejdź tu i poznaj komendanta PalaThion; jeśli ktokolwiek na tej planecie może ci pomóc w odnalezieniu kuzyna, to tylko ona. — Spojrzał na zwierzchniczkę. — Zostałem pojmany przez bandytów, podobnie jak ona. Ale zdołała…
Jerusha nie słuchała płynących słów. Moon… Letniaczka… Moon Dawntreader Letniaczka! Porwane niewiniątko, zamordowany gość Ngeneta, zagubiony klon Królowej… klon Królowej. Tak, poznaje teraz tę twarz, wreszcie widzi ją wyraźnie. Przeszedł ją chłodny dreszcz. Co ona tu robi? Jak może tu siedzieć, jak mogła właśnie ona przyprowadzić go z powrotem? Nie ona… Dziewczyna stanęła obok Gundhalinu; obronnym gestem wziął ją za rękę. Czy on nie wie, że Moon jest tu nielegalnie; czy jej nie pamiętał ?
— Komendancie PalaThion — uśmiechnęła się Moon, objawiając nagle niepokój.
— Co robicie…
— Komendancie, biorę na siebie odpowiedzialność za przyprowadzenie jej tutaj… — wtrącił się Gundhalinu, gdy sąsiedni pokój wypełniły liczne głosy. Jerusha ujrzała, jak jego twarz się rozjaśnia, a potem wykrzywia w nagłej panice, gdy rozpoznał używany przez nie język. — Święte…! Komendancie… Moon — zaczął zrywać z niej kurtkę — potrzebuję okrycia.
Moon pozwoliła mu się rozebrać, pomogła nawet wyplątać się z rękawów, jakby rozumiała jego zdenerwowanie. Stanął obok stołu, zapiął kurtkę z przodu, gdy wszedł pierwszy sekretarz i przewodniczący, ciągnąc za sobą znakomitą świtę pół tuzina gości i innych osobistości. Jerusha zasalutowała im, zobaczyła, jak Gundhalinu czyni to także, wyprężając się z dumy.
— Pani komendant. — Pierwszy sekretarz Sirus odpowiedział im kiwnięciem głowy. — Gdy dowiedzieliśmy się, że zaginiony oficer jest naszym rodakiem, postanowiliśmy tu przyjść i osobiście pogratulować mu szczęśliwego powrotu. — Spojrzał na Gundhalinu i Moon; znowu na Gundhalinu, jakby nie mógł uwierzyć, że Kharemoughi może tak wyglądać.
— Inspektor BZ Gundhalinu, sadhu. — Zasalutował powtórnie, jakby musiał to udowodnić. Jerusha ucieszyła się nagle, że przez ostatni miesiąc spędzała bezsenne noce na bezlitosnej nauce mówionego sandhi. Ciągle nie pojmowała wszystkich zawiłości określeń wyrażających pozycje. — Technik drugiego szeregu, Sadhanu, bhai, dziękuje wam za przybycie. To najwyższy zaszczyt, największe osiągnięcie mego życia.
— Gundhalinu-eshkrad. — Wyraz twarzy Sirusa wypogodził się pod wpływem komplementu i wiadomości, iż spotkał się przynajmniej z dobrze urodzonym. — Podnosicie prestiż swej klasy i rodu, będąc inspektorem w tak młodym wieku.
— Dziękuję, sadhu. — Zmarszczki Gundhalinu poczerwieniały. Próbował bez skutku powstrzymać atak ciężkiego kaszlu; z grzecznym współczuciem odczekali, aż przeszedł.
— To mój najlepszy oficer. Bardzo mi go brakowało. — Jerusha poczuła zadowolenie, zauważywszy szybkie, zdumione spojrzenie Gundhalinu, którym przyjął pochwałę wypowiedzianą w sandhi. Moon stała cicho między nimi, patrzyła z uśmiechem na inspektora, jakby wiedziała, co zostało o nim powiedziane. Jerusha zauważyła po raz pierwszy noszoną przez dziewczynę tunikę, której barwy podkreślały obcość jej bladej skóry i jasnych, srebrzystych włosów. Był to tradycyjny strój Zimackich koczowników; widziała go raz wystawiony jako rzadkość w oknie antykwariatu w Labiryncie. Kim jesteś, dziewczyno?
Usłyszała jedynie przedstawiającego się sekretarza Sirusa, wysuwającego przed siebie dłoń w stosowanym na Kharemough odpowiedniku podania dłoni. Moon zesztywniała, niespodziewanie usłyszawszy jego nazwisko. Gundhalinu wystąpił o krok i podniósł swoją rękę. Nim spotkały się wnętrza ich dłoni, przeskoczyła między nimi jak elektryczna iskra chwila skrępowania. Jerusha zauważyła, iż dłoń BZ nie rozwarła się do końca, palce skrzywione były jak szpony. Dostrzegła różowawe szramy przecinające nadgarstek. Och, bogowie…
Sirus dokonywał dalszych prezentacji. Gundhalinu nie drgnęła twarz, gdy wyperfumowany przewodniczący odmówił dotknięcia jego dłoni. Czy boi się, że coś złapie? — zastanowiła się Jerusha. Zrozumiała, co spowodowało rany na przegubie, wiedziała, że Kharemoughi pojmują to także.
— Inspektorze Gundhalinu, musieliście cierpieć straszne trudy, błąkając się po pustkowiu po katastrofie patrolowca — słowa Sirusa dawały szansę wytłumaczenia się.
— Nie… błąkałem się po pustkowiu, sekretarzu Sirusie — odparł drewnianym głosem Gundhalinu. — Uwięzili mnie bandyci. Traktowali mnie… źle. — Spuścił wzrok pod naporem ich połączonych spojrzeń, przycisnął nadgarstki do boków. — Gdyby nie ta kobieta, nigdy bym nie powrócił. Uratowała mi życie. — Złapał Moon za łokieć i wysunął ją naprzód. — Oto Moon Dawntreader Letniaczka. — Mówił jej spojrzeniem, jaki zaszczyt mu wyświadczyła. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i popatrzyła na Sirusa z nagłym napięciem.
— Tuziemka? — zapytał głośno podpity przewodniczący. — Głupia barbarzyńska dziewczyna uratowała inspektora Kharemoughi? Nie bawi to mnie, Gundhalmueshkrad, ani trochę.
— To nie żart. — Gundhalinu uniósł głowę, mówił nagle głosem miękkim i zimnym. — Nie jest głupią dzikuską. To najmądrzejszy, najszlachetniejszy człowiek w tym pokoju. Jest sybillą. — Ostrożnie odciągnął kołnierz jej tuniki; dumnie uniosła brodę, odsłaniając na wpół zagojoną ranę od noża i wytatuowaną koniczynkę. Jerusha skrzywiła się. Na Sternika, zrobiłeś to!
Twarze zaskoczonych obecnych przybrały instynktownie ten sam wyraz, jedynie przewodniczący wychylił zbyt wiele czarek, by okazać szacunek, a nawet dobre maniery.
— Co to ma znaczyć na tym świecie? Nałóżcie jej suknię i nazywajcie eshkrad, ale nie stanie się przez to Techniczką. Sybilla na tej planecie… — Zamilkł, gdy z tyłu ktoś do niego podszedł i zaczął szeptać do ucha ostre, niezrozumiałe słowa.
Jerusha obserwowała jednak pilnie dziewczynę i zauważyła, że rumienią się jej policzki, jakby rozumiała każde słowo. Odsunęła się od Gundhalinu, przytknęła do boków sztywne ręce i powiedziała w nienaturalnym sandhi:
— Jestem jedynie naczyniem przechowującym wiedzę. Nie ma znaczenia, jak marnym. Mądra jestem mądrością tych, którzy z niego piją. Głupcy czynią sybillę głupią, kimkolwiek by nie byli.
Jerusha wzdrygnęła się i pokręciła głową.
Twarze Kharemoughi wykrzywiło zdumienie.
— Nie zamierzaliśmy was obrażać — powiedział szybko Sirus, ratując sytuację. — Ponieważ jesteście dla swego ludu świętą kobietą, sybillo, zasługujecie i na nasz szacunek. — Uśmiechnął się lekko, poniżając siebie. — Komendancie, gdzie nauczyła się sandhi?
— Ja ją nauczyłem — wtrącił się Gundhalinu, nim Jerusha zdołała otworzyć usta, by dać oczywistą odpowiedź. Inspektor objął ramiona Moon, przyciągnął ją blisko do siebie. — Z całym szacunkiem należnym czcigodnemu przewodniczącemu chciałbym stwierdzić, że jeślibym uczynił ją Gundhalinu-eshkrad, gdyby została mą żoną, zwiększyłaby honor całej mej klasy.
Zaskoczenie było teraz bardzo bliskie zgrozie. Jerusha patrzyła na obecnych.
— …przerażające — usłyszała słabo dobiegający gdzieś z tyłu głos kobiety.
— Gundhalinu-eshkrad — Sirus poruszył się niespokojnie — przeżyliście wielkie trudy, rozumiemy to…
BZ zachwiał się pod wrogością ich spojrzeń. Zgarbił się, lecz nadal trzymał rękę na ramionach Moon.
— Tak, sadhu — mruknął przepraszająco. — Nie mogę jednak słuchać, jak ją obrażają. Uratowała mi życie.
— Oczywiście — Sirus uśmiechnął się ponownie. — Nie zamierzacie jednak poślubić… — patrzył na boki.
— Kocha kogoś innego — odparł Gundhalinu niemal ze smutkiem. Moon przekręciła się pod jego ręką, by spojrzeć mu w twarz.
— Poślubilibyście ją więc? — zapytał obraźliwie przewodniczący. — Nie zostało wam ani odrobiny dumy? Aż tak zwyrodnieliście? Jak można bez hańby mówić takie rzeczy! Już raz okazaliście się niedoszłym samobójcą! — Słowo to oznaczało również tchórza.
Inspektor wciągnął z sykiem powietrze.
— Próbowałem postąpić honorowo. Nie moja wina, że mi się nie udało! — Wyciągnął dłonie.
— Gdy prawdziwie wyższemu człowiekowi coś się nie udaje, jest to zawsze jego wina — powiedział inny dostojnik, którego Jerusha nie znała. — Niedoszły samobójca nie zasługuje na życie.
Strzaskana tarcza szacunku dla siebie Gundhalinu rozpadła się całkowicie; cofnął się chwiejnie kilka kroków, oparł o stół i chwycił go kurczowo, jakby te słowa były śmiertelnym ciosem.
— Wybaczcie mi, sadhanu, bhai — pohańbienie mej klasy i rodu. — Nawet na nich nie patrzył. — Nigdy nie zasługiwałem na zaszczyt waszego szacunku ani nawet waszej wizyty. Zasługuję jednak w pełni na waszą pogardę i obrzydzenie. Nie jestem lepszy niż niewolnik, niż pełzające zwierzę. — Ramiona mu drżały, Jerusha podeszła szybko, by go podeprzeć, nim upadnie.
— Co robicie z ludźmi! — Rzuciła niebacznie przez ramię. — Czego od niego chcecie? Czy ma znowu poderżnąć sobie żyły, chcecie patrzeć, jak jego “honor” spływa do zlewu? — Machnęła ręką. — Jeden spośród was, dzielny, uczciwy oficer, przeszedł przez piekło i okazał tyle hartu, by przeżyć, a wy za to wszystko nazywacie go “upadłym trupem”!
— Nie jest pani jedną z nas, komendancie — odparł spokojnie Sirus. — Gundhalinu… to rozumie. Pani nigdy nie zdoła.
— Dziękuję za to bogom. — Jerusha pomogła BZ położyć się na stole, nie zwracała uwagi na dostojników wychodzących z pokoju. Usłyszała, jak przewodniczący umyślnie podnosi głos, określając Gundhalinu słowem używanym wyłącznie wobec najniższych Bezklasowych. Usta Gundhalinu drżały, konwulsyjnie przełykał ślinę.
— Obywatelu Sirusie! — powiedziała nagle Moon.
Jerusha wykorzystała jej odezwanie się jako pretekst do odwrócenia głowy, dając Gundhalinu czas na wzięcie się w garść. Zobaczyła Sirusa wahającego się w drzwiach i dziewczynę starającą się ująć w karby wściekły gniew, z jakim na niego patrzyła. Udało się jej; złość Moon została wyparta przez pilniejsze uczucie.
— Muszę — muszę z panem pomówić.
Sirus uniósł brwi i spojrzał na Gundhalinu.
— Uważam, że padło tu aż za wiele słów.
Z upartym zdecydowaniem pokręciła głową, rozrzucając proste, białe włosy.
— O… o kimś innym.
— Prosi pani jako sybilla?
Kolejne zaprzeczenie.
— Proszę jako pańska krewna. — Przestał przesuwać się w stronę drzwi. Ostatni z wychodzących Kharemoughi obejrzał się, zachichotał obraźliwie, przemierzając korytarz. Jerusha patrzyła pilnie, wyczuła, że Gundhalinu prostuje się za nią. — O pańskim synu. Z poprzedniego Święta.
Oczy Sirusa zajrzały na chwilę w przeszłość. Kiwnął raz głową i obejrzawszy się wskazał Moon drogę do innego pokoju. Poszła za nim, spoglądając za siebie.
Oczy Gundhalinu śledziły ją, jakby stracenie jej widoku było dlań czymś niemożliwym do zniesienia, patrzył z twarzą pozbawioną nadziei.
— BZ… inspektorze Gundhalinu. — Ostrym głosem Jerusha zwróciła na siebie uwagę.
— Pani — posłusznie zwrócił głowę, lecz nie myśli.
Jerusha zawahała się, nagle niepewna, co ma robić.
— BZ… naprawdę kochacie tę dziewczynę?
Widać było, jak pracuje mu gardło.
— A jeśli tak, pani komendant? — zapytał zbyt obojętnie. — Może to i skandal, ale nie zbrodnia.
— BZ, czy wiecie, kim ona jest?
Podniósł oczy, odczytała w nich poczucie winy. Nic nie odpowiedział.
— To ona uciekła pięć lat temu z przemytnikami techniki — ciągnęła dalej, mówiąc o wszystkim, co wiedziała, mając nadzieję, że to wystarczy. — Wróciła tu nielegalnie. Będzie musiała zostać deportowana.
— Pani komendant, nie mogę… — Jego zdrowa ręka zacisnęła się na wyściełanym blacie stołu.
— Jeśli naprawdę ją kochacie, BZ, to nie ma sprawy — uśmiechnęła się zachęcająco. — Poślubcie ją. Wywieźcie stąd jako swoją żonę.
— Nie mogę. — Z tacki na końcu stołu wziął ostrą jak cierń sondę, wypróbował ją na swej dłoni.
Powiedziała pośpiesznie:
— Nie zamierzacie chyba pozwolić tym hipokrytycznym snobom…
— To nie dlatego — zesztywniał. — Niech pani nie mówi tak o przywódcach Hegemonii. Mieli wszelkie podstawy, by mnie skrytykować.
Jerusha otworzyła usta, zamknęła powtórnie.
— Moon nie wyszłaby za mnie. — Odłożył sondę. — Jest… hmm, zaprzysiężona — zawahał się, jakby ciągle uważał za niewłaściwą tę nieurzędową formę małżeństwa. — Swemu kuzynowi… synowi pierwszego sekretarza Sirusa. — Ponownie spojrzał niedowierzająco na drzwi. — Kocha go. Cały czas stara się dostać do Krwawnika, by go zobaczyć. — Mówił o faktach matowym głosem, jakby czytał sprawozdanie. — Nazywa się Sparks Dawntreader.
— Sparks?
— Znacie go?
— Tak. Podobnie jak wy. Po waszej ostatniej wizycie w pałacu ocaliliśmy go przed porwaniem przez handlarzy niewolników. Potem wzięła go Arienrhod; jest nadal jednym z jej faworytów na dworze. To go zepsuło.
Gundhalinu zmarszczył brwi.
— A więc to możliwe…
— Co takiego?
— Moon uważa, że został Starbuckiem.
— Starbuckiem! — Jerusha klepnęła się w czoło. — Tak… tak, to by pasowało. Dziękuję wam, bogowie! Dziękuję tobie. — Zwróciła się do inspektora z ponurą miną. — Próbowałam się dowiedzieć, kim jest Starbuck, by móc go wsadzić za morderstwo i nielegalne zabicie merów.
— Morderstwo? — zapytał zaskoczony Gundhalinu.
Przytaknęła.
— Zamordował dillypa albo pozwolił na to Psom. Myślałam też, że zabił i Moon… ale to i tak wystarczy. Tym razem tak ubodę Arienrhod, że jęknie z bólu! — Dawntreader, zepsułeś się więc bardziej, niż myślałam. Ujrzała w myślach posiniaczonego chłopca ze strzaskaną piszczałką, potem zabójcę w czerni na tle zaścielonego ciałami brzegu. Nawet w najstraszniejszych koszmarach nie wyobrażałam sobie, że upadniesz tak wysoko.
— Obiecałem Moon, że go znajdziemy… pomożemy mu, jeśli będzie można. Jeśli nie uda się nam, Zmiana i tak go zmieni.
— Nie bądźcie tego taki pewny. A więc Moon nadal pragnie go odzyskać, chociaż musiała go widzieć na plaży? — Jerusha uświadomiła sobie nagle z niezadowoleniem, że Sparks należał do Arienrhod i do Moon… ciągle należy. Do klonu Arienrhod.
— Skąd pani o tym wie? — zapytał Gundhalinu.
— Nieważne. — Wyciągnęła rękę do stożkowego metalowego przyrządu, przymocowanego do czujników.
— Mówi, że ciągle go kocha. Po tylu latach nie przestaje się tak zwyczajnie… Chce się tylko dowiedzieć, czy czuje to samo wobec niej. — W jego głosie mignęła ostatnia nadzieja.
Czy naprawdę tylko tego chce?
— BZ, nie mogę pozwolić, by dostała się do miasta. — Jerusha pokręciła głową, dotykając mosiężnych oznak na kołnierzu. — Przykro mi, ale nie mogę tak ryzykować.
— Nie rozumiem. Nie zamierza nikogo zakazić. Zostanę z nią, póki go nie odnajdzie.
— A co potem?
Uniósł ręce i zaraz opuścił.
— Nie wiem… Pani komendant, Zmiana jest bardzo blisko, a po niej nie będzie ważne, czy była na innej planecie, czy nie. Letniacy odrzucają samą taką myśl. Była na Kharemough tylko przez dwa tygodnie. Jakie szkody może wyrządzić?
— Pytacie mnie, jakie szkody może tu przynieść sybilla znająca przyczyny swego istnienia? — mówiła niemal gniewnie. — Jeśli uda się nam aresztować Starbucka, będzie mogła dzielić z nim celę. Uwierzcie mi jednak, że dla wszystkich zainteresowanych lepiej będzie, jeśli nigdy go nie zobaczy, a on nigdy nie ujrzy jej.
— Nie mogę uwierzyć, że słyszę to od pani. — Słowa te były brzemienne ponurym oskarżeniem.
— A ja nie mogę uwierzyć, Gundhalinu, że nie widzicie zagrożenia! Co, u diabła, się z wami stało? — Nie naciskaj mnie, BZ. Bądź dobrym Sinym i zgódź się na to; nie zmuszaj mnie, bym teraz cię zraniła.
— Troszczę się o nią. Wydaje mi się, że to powinno coś znaczyć. — Zaczął kasłać, przyciskając ręce do piersi.
— Więcej niż wasze obowiązki wobec prawa?
— To tylko niewinna letniacka dziewczyna! Czemu, u licha, nie możemy zostawić jej w spokoju? — Mówił jak człowiek dręczony; Jerusha zrozumiała, że był dla siebie najbardziej bezlitosnym katem.
— Moon nie jest jakąś tam letniacka dziewczyną — powiedziała z wielkimi oporami. — Czy nigdy nie zauważyliście, jak bardzo przypomina Arienrhod?
Jego mina wskazywała, że postradała rozum.
— Mówię poważnie, Gundhalinu! Mam wszelkie podstawy, by sądzić, iż Królowa jakoś siebie sklonowała. A jedynym powodem, dla którego mogłaby to uczynić, jest jej sprzeciw wobec końca Zimy. — Powiedziała mu wszystko, każdy szczegół pośredniego dowodu. — Rozumiecie więc — Moon jest sybilla. Nie mogę dopuścić, by Arienrhod dostała w swe ręce — dostała siebie, uczyniła z tego groźną broń przeciwko nam. Robi wszystko, co tylko może, by zachować władzę. — I dalej psuć, wszystko, czego się tylko tknie. — Ja jednak zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, by się upewnić, że to się jej nie uda. Obejmuje to zapobieganie dostaniu się Moon w jej łapy.
— Nie mogę w to uwierzyć. — Gundhalinu pokręcił głową i zrozumiała, że naprawdę nie może. — Moon… nie spotkałem nikogo takiego jak ona. W niczym nie przypomina Arienrhod! Troszczy się o wszystkich, o wszystko… to każdy wyczuwa. Jeśli w mężczyźnie czy kobiecie jest choć iskierka dobroci, ona wznieca z niej płomień. Wszyscy ją kochają… nic nie można na to poradzić. — Na kąciki jego ust wypełzł bezmyślny uśmiech.
— Na miłość bogów — skrzywiła się Jerusha — nikt nie jest taki wspaniały.
— Ona jest. Niech pani porozmawia z nią.
— Lepiej nawet na nią nie spojrzę, jeśli rzeczy wiście jest taka. Nic dziwnego, że mówią “miłość jest ślepa” — dodała łagodniej. Poczuła, że wysyła przepraszający uśmiech, gdy zdrowa niechęć zacisnęła mu usta. — Po prostu patrzycie na to z niewłaściwej strony, BZ. Potrzebujecie dobrego posiłku i wiele snu, a także czasu, by uwierzyć, że wrócicie do świata, do którego należycie.
— Nie traktujcie mnie protekcjonalnie! — Walnął w tacę z przyrządami, aż podskoczyły i zabłyszczały. Jerusha zamrugała. — Wiem, gdzie jestem, i nie należę tu więcej! Nie nadaję się na inspektora policji, nie pasuję do świata ludzi. Chcę tylko dotrzymać jedynej obietnicy, którą mogę spełnić, jedynej osobie, której nie obchodzi, skąd pochodzę. A wy próbujecie mi wmówić, że ona jest potworem; że muszę przeszkodzić jej w otrzymaniu jedynej rzeczy, której pragnie, i to wtedy, gdy niemal po nią sięga!
— Mówię wam, że jako oficer policji macie obowiązek bronić Hegemonii. To najważniejsze. Nie możecie tak naginać prawa, by odpowiadało to waszym gustom. Tak się nie robi. — Sama powinnam o tym wiedzieć.
— W takim razie składam dymisję.
— Nie przyjmuję jej. Nie jesteście w stanie jej przedłożyć, ponadto stanowicie dla mnie zbyt wielką wartość. Do odlotu ostatniego statku będę potrzebowała każdego człowieka. — Mówiąc to, wiedziała, że stawka jest nieskończenie wyższa — obejmuje jego karierę, godność, może nawet życie. — BZ, wysłuchajcie mnie, proszę. Wiecie, że nie powiedziałabym wam tego wszystkiego, gdybym w to nie wierzyła. Arienrhod jest zagrożeniem! — A także potworem i zarazą. — Zagraża Hegemonii, a przez nią także i Moon. — Kimkolwiek by nie była. — Natomiast Starbuck jest niebezpiecznym mordercą, który zabił w sobie poprzedniego Sparksa Dawntreadera, tak samo jak wyciął tysiące merów. Pomyśl o tym, Gundhalinu, pomyśl! Jesteście ciągle dobrym oficerem, nie możecie zaprzeczyć, iż zaniedbujecie swe obowiązki. Nie pomagacie też Moon, przywracając ją im. — W oczy Gundhalinu zaczął wsączać się rozsądek i mroczne zdecydowanie. Zostań ze mną, BZ.
W drzwiach ponownie zjawiła się Moon, oglądała się przez ramię z twarzą wykrzywioną zmartwieniem i rozczarowaniem. Z tyłu z drugiego pokoju wychodził Sirus. Cholera, nie teraz, gdy niemal już wygrałam! Jerusha spojrzała na Gundhalinu, z nagłą ulgą stwierdziła, że nie zmienił miny.
— BZ — szepnęła — to nie musicie być wy. Każę ją zaaresztować komuś innemu. Zostaniecie tu, póki was nie wyleczą. Potrzebujecie odpoczynku i…
— Zrobię to. — Powiedział to tak, jakby nie istniała. Zsunął się ze stołu, stanął niepewnie i przybrał urzędową minę. — Już mnie wyleczyli, pani komendant. Czuję się dobrze — rzucił z roztargnieniem. — Muszę to zrobić, muszę zrobić to teraz, nim zmienię zdanie. — Na tle ciemnej skóry jego zmarszczki zajaśniały niby gwiazdy bladą bielą.
Moon spojrzała na niego, stanęła w drugim końcu pokoju.
— BZ?
Gundhalinu powiedział spokojnie:
— Moon, jesteś aresztowana.