128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

36

Moon skuliła się na samym skraju siedzenia, przyciskając do krzywej szyby, gdy tylko wagon kolejki wyjechał bez szmeru ze stacji portu gwiezdnego. Poza nią było w niej zaledwie kilku pasażerów, głównie techników po służbie, pragnących włączyć się w tłumy czczące Święto na ulicy. Krwawnik — dotarła do kresu trwającej tak długo, kosztującej tak wiele podróży. Obejrzała się za siebie, gdy wpadli w mrok poprzecinany błyskającymi złotem pierścieniami, mrugała za każdym razem, gdy pociąg wbijał się w nie jak milcząca igła… mrugała tak długo, aż znowu patrzyła wyraźnie.

Skręcała dłonie w bezsilnym gniewie, czując wpijające się w przeguby zimne, nierozerwalne okowy. Obok siedział Gundhalinu, oddzielony od niej nieprzekraczalną barierą zdrady i Obowiązku. Co ta kobieta mu powiedziała? A może od początku zamierzał to uczynić? Spojrzała na niego, szybko odwróciła wzrok, gdy stwierdziła, że ciągle się jej przygląda. W oczach miał teraz niedolę, miękką i uległą, a nie twardą stal inspektora Gundhalinu, w którą mogłaby walić z uzasadnionym gniewem. Nie mogła patrzeć na jego nieszczęście, bała się w nim zatracić; utonąć we wszystkich wspomnieniach niemal zbyt ludzkich oczu, utkwionych w jej twarzy w świetle poranka, potrzebujących jej, pragnących jej, proszących, lecz nigdy nie żądających… we wspomnieniach, jak prawie im odpowiedziała… prawie…

Bądź przeklęty, kłamco, draniu! Wierzę ci; wierzę w ciebie… Poczuła nagłe łzy. Waliła głową w okno w rytmicznym zdenerwowaniu. Zabiera ją do więzienia, za kilka dni jego ludzie ponownie wywiozą ją z tej planety, na zawsze teraz, skażą na dożywotnie wygnanie na jakiejś innej planecie. Skłamał nawet PalaThion, twierdząc, iż lekarze na tyle go podleczyli, że może natychmiast wracać do pracy. Usłyszała też, jak zgłasza się dobrowolnie — dobrowolnie — do sprowadzenia Sparksa; do odbycia pokuty poprzez oskarżenie jej kochanego o morderstwo i wysłanie na resztę życia na jakąś piekielną kolonię karną… jeśli znajdzie go na czas. A jeśli nie…

Opowiedziała o wszystkim pierwszemu sekretarzowi Sirusowi, starając się go nie nienawidzić, dojrzała w jego oczach słabiutkie echo dawnych czasów spędzonych w tym samym miejscu, gdy usłyszał o medalu z jego nazwiskiem, o swoim synu…

— Zawsze go nosi; zawsze chciał być taki jak pan, poznać tajemnice wszechświata.

Roześmiał się z nagłej radości, chciał wiedzieć, gdzie teraz jest jego syn, czy mogą się spotkać. Powiedziała mu niechętnie, że tak i że zobaczy go na dworze Królowej Śniegu. Podobnie jak i Sparks, Sirus urodził się po uroczystościach czczących przybycie Rady na Samathe; podczas następnych odwiedzin Premier w nagłym kaprysie zabrał z sobą swego dobiegającego średniego wieku syna. Moon dojrzała szansę, jakie mogą się wiązać z pamięcią Sirusa o własnym synu, targana nadzieją i strachem dopowiedziała mu całą resztę:

— …na zakończenie Święta Starbuck wraz z Królową zostanie złożony w ofierze, chyba że ktoś go uratuje. — Zaczekała, aż zrozumie w pełni niebezpieczeństwo, by potem wytężyć całą swą wolę. — Pan może go ocalić! Jest wnukiem Premiera, pańskim synem, nikt nie ośmieli się go zabić, jeśli rozkażecie zachować go przy życiu!

Ale Sirus cofnął się z pustym uśmiechem żalu.

— Przykro mi, Moon… krewniaczko. Naprawdę przykro. Nie mogę ci pomóc. Choć bardzo chciałbym… — Wykręcił palce. — Nic nie mogę zrobić. Moon, jesteśmy marionetkami! Kukłami, symbolami, zabawkami — nie rządzimy Hegemonią, jedynie ją ozdabiamy. Musiałabyś zmienić samą Zmianę, a ten obrzęd jest dla nas zbyt ważny, by można go przetwarzać z mego widzimisię. — Spuścił wzrok.

— Ale…

— Przykro mi. — Westchnął i rozłożył bezradnie ręce. — Jeśli mogę jakoś ci pomóc w ramach swych możliwości, uczynię to. Wystarczy, że się do mnie zwrócisz. Nie jestem jednak cudotwórcą nie wiedziałbym nawet, jak spróbować. Wolałbym, gdybyś mi nigdy o tym nie powiedziała. — Odwrócił się i odszedł, zostawiając ją samą.

Samą… Nigdy w życiu nie czuła się tak samotnie. Wagon kolejki zwolnił, wyjechał z tunelu na światło i stanął z westchnieniem. Patrząc w górę, ujrzała olbrzymią, wykonaną przez ludzi jaskinię, słabo oświetlony peron. Jego ściany pomalowane były w jaskrawe pasy, tworząc nieudolną, daremną próbę dekoracji. Na peronie nie było nikogo oprócz trzech dobrze uzbrojonych strażników; dostęp do portu gwiezdnego był dzisiaj ograniczony bardziej niż zwykle. Dojechali do Krwawnika, lecz ani trochę nie odczuła jego prawdziwego oblicza.

Technicy wysiedli ze śmiechem, zaczepiając się łokciami; paru obejrzało się na chwilę, nim ruszyli peronem. Gundhalinu wstał, kaszląc boleśnie i ciągle nic nie mówiąc, nakazał jej gestem opuścić miejsce. Z opuszczoną głową poszła w ślad za technikami, zatopiła się w milczeniu pytań bez odpowiedzi. Na drugim końcu peronu znajdowały się różnej wielkości windy. Technicy zniknęli już w jednej z nich. Gundhalinu nadal miał na sobie poplamiony krwią płaszcz, a także pożyczony hełm. Strażnicy uważniej sprawdzali jego dokumenty niż więźnia.

Wsiedli w windę, która jechała i jechała, aż zaczął protestować pusty żołądek Moon. Po drodze nie stawali. Kabina wznosiła się szybem umieszczonym w wydrążonym wnętrzu jednego z podtrzymujących Krwawnik słupów, prowadziła do środka niższego miasta, przez które przepływały towary z całej Hegemonii ale teraz już po raz ostatni.

Drzwi otworzyły się, wypuszczając ich na poziom miasta. Od razu zalało ich radosne szaleństwo zgiełku, barw i krzyków świętowania. W takt dudniącej muzyki niewidocznej orkiestry tańczyli mężczyźni i kobiety. Puste, zaśmiecone nabrzeża ładunkowe miejscowi i pozaziemcy wypełniali wspólnie ruchem i wszelką możliwą mieszanką strojów i zachowań. Moon cofnęła się, poczuła, że w tyle Gundhalinu robi to samo, gdy tylko wrzawa szarpnęła ich zmysłami żyjącymi jeszcze kruchą ciszą śniegu.

Gundhalinu zaklął w sandhi, bronił się, przerywając własne milczenie. Chwycił dziewczynę za ramię i wyciągnął z windy, nim zamknęły się drzwi. Poprowadził ją skrajem szalejącej ciżby, wiódł nie kończącą się drogą cierniową ku magazynom, stojącym na początku zatłoczonej Ulicy. Wreszcie zatrzymał Moon, znalazł spokojne miejsce w kąciku między dwoma budynkami. Zdecydowanie przycisnął ją do ściany.

— Moon…

Odwróciła twarz, zamiast na niego, wolała patrzeć na boki. Nie mów tylko, że jest ci przykro — nie mów!

— Przykro mi. Musiałem to zrobić. — Wziął jej ręce i przycisnął kciuk do wgłębienia zamka w pręcie łączącym kajdanki. Gdy się otworzyły, zdjął je i wyrzucił.

Ze zdumieniem spojrzała na swe dłonie, następnie na jego twarz.

— Ponieważ komendant cię rozpoznała, tylko w ten sposób mogliśmy się dostać do miasta i minąć straże. — Pokręcił głową i wytarł wierzchem dłoni spoconą twarz.

— Święta Matko! — Wciągnęła głęboko powietrze i zacisnęła pięści. — Kłamałeś bardzo dobrze.

Skrzywił usta.

— Zwłaszcza jak na dobrego Sinego Gundhalinu. — Zdjął swój pożyczony hełm i poklepał go niemal z szacunkiem. — Nikt nie rozumie, że już na mnie nie pasuje. — Głos miał ochrypły, wyczuwała w nim poczucie winy. Pochylił się i postawił hełm na chodniku.

— BZ, nikt nie musi wiedzieć. — Dotknęła jego ręki. — Czy nie możesz powiedzieć, że uciekłam ci w tłumie?

Wyprostował się z zaciśniętymi kurczowo ustami i płonącymi oczyma; spostrzegła, iż nie było to katalizatorem jego przemiany, lecz jej chemicznym strąceniem.

— Komendant powiedziała mi, co wie o twoim kuzynie. Nie dostaniemy się do niego w pałacu, ale podobno niekiedy odwiedza kobietę nazwiskiem Ravenglass z Alei Cytrynowej. Możemy równie dobrze zacząć stamtąd. — Odsunął się od niej i od siebie, cofnął na bezpieczny grunt. — Możemy chyba iść jak teraz; w takim tłumie nikt nie zwróci na nas uwagi. — Skrzywił się, nagle patrząc na nią. — Spleć włosy. Zbyt przypominają… są zbyt widoczne.

Posłuchała go, nic nie rozumiejąc.

— Trzymaj się mnie, za nic nie daj się rozdzielić w tłumie. Musimy przebyć połowę miasta, iść w górę. — Wyciągnął zdrowe ramię, kurczowo uchwyciła się go.

Szli tak Ulicą, atakowani niesłychanym natężeniem dobrego humoru Krwawnika. Zimacy bawili się z rodzajem nie skrępowanej niczym rozpaczy, było to ostatnie Święto w ich życiu; Letniacy czcili nadejście Zmiany, która przywróci im prawa do tego świata. Widok butów i sztormiaków ze skór klee oraz ogorzałych od wiatrów twarzy przybyłych tu z pielgrzymką niezliczonych wyspiarzy radował oczy Moon i ściskał tęsknotą jej gardło. Uprzytomniła sobie, że szuka znajomego oblicza, ciągle się rozczarowując, póki nie spostrzegła rudej głowy odchodzącego w sztormiaku chłopaka. Próbowała uwolnić się z uchwytu Gundhalinu, lecz jej nie puścił. Kręcąc głową, prowadził ją w górę Ulicy, aż wreszcie zrozumiała, że w tym morzu twarzy jest przynajmniej pół setki rudowłosych Letniaków.

Kramarze zachwalali swe towary, ludzie tańczyli w korowodach, aktorzy i muzykanci włazili na skrzynki i schody, by zdobyć ulotny podziw przechodzących rzesz. Był środek nocy, lecz nikt nie odróżniłby jej od pełni dnia — a już najmniej Moon. Przybył Premier i od tej chwili aż do nocy masek hulanki mogą się jedynie stawać coraz dziksze.

Pozaziemscy sklepikarze sprzedawali za bezcen lub rozdawali resztki swych towarów, wystawiali przed drzwi stosy ubrań, jedzenia i wszelkich nieznanych przedmiotów z napisami ZABIERZCIE SOBIE. Środkiem ulicy paradowali Zimacy przebrani za zwierzęta totemowe swych rodów, lśnili od holograficznych świateł. Moon krzyknęła, gdy obok wybuchły fajerwerki, znalezionym niespodziewanie w dłoni żarzącym się iskrzykiem napisała w powietrzu swe imię. W bocznych alejkach wszczynały się walki na pięści i nie tylko, gdy tkwiące u podnóża Święta napięcie wybuchało nagłą drobną przemocą. Moon z trudem trzymała się Gundhalinu, gdy wzniecona obok bójka zaczęła się przesuwać w ich kierunku. Zajął się tym jednak Siny w błyszczącym hełmie, a BZ skręcił w bok z naglącym pośpiechem.

Idąca w górę Ulicy Moon czuła, jak udziela się jej nastrój tłumu, zaraża lekkomyślnym optymizmem, przytłacza dogłębnie świadomością, że jest wreszcie tu — w tym mieście, w Krwawniku, w miejscu niewyobrażalnych przyjemności. Przybyła na czas, zdążyła przed Zmianą, kiedy to prawdopodobieństwa biorą w łeb i wszystko staje się możliwe. Przybyła tu, by odnaleźć Sparksa, by zmienić Zmianę, i dokona tego.

Coraz częściej to ona prowadziła Gundhalinu, ciągnęła go pod ludzki prąd; w miarę jak narastało jej zdecydowanie i odwaga, jego opadały. Obejrzała się, słysząc jego kaszel, zobaczyła spoconą twarz i pomyślała, że przerwał odpoczynek i leczenie, by jej pomóc. Gdy jednak zwolniła, pokręcił głową i powiedział ponaglając:

— Jesteśmy niemal na miejscu.

Wreszcie weszli w Aleję Cytrynową. Moon znalazła otwarty sklep i zapytała właściciela o Fate Ravenglass. Spojrzał na jej twarz z dziwnym zdumieniem, choć zasłoniła tatuaż kołnierzem tuniki.

— Fate mieszka tu obok, panienko, ale nie ma jej w domu. W całym mieście dogląda swych masek. Proszę wrócić jutro, może się pani bardziej poszczęści.

Moon kiwnęła głową, rozczarowanie odebrało jej głos.

Gundhalinu oparł się ciężko o podniszczoną ścianę.

— Czy ma pan coś na kaszel?

Sklepikarz wzruszył ramionami.

— Zostało niewiele. Tylko amulet dający zdrowie.

Gundhalinu prychnął pogardliwie i oderwał się od ściany.

— Idziemy, rozejrzymy się po piekle.

— Nie. — Moon pokręciła głową, chwyciła go za ramię i zatrzymała. — Musimy — musimy najpierw się przespać. Wrócimy tu jutro.

Zawahał się.

— Na pewno?

Kiwnęła kłamliwie głową, ale wiedziała, że BZ nie zdoła długo chodzić, a bez niego beznadziejnie zgubi się w mieście.

W końcu znaleźli schronienie u jego poprzedniej gospodyni — pulchnej, opiekuńczej kobiety, która zajęła się nim, gdy tylko uwierzyła, że nie jest duchem. Umieściła ich w pokoju swego syna.

— Inspektorze Gundhalinu, wiem, że niczego pan nie ukradnie.

BZ uśmiechnął się cierpko, gdy zamknęły się za nimi drzwi, zapewniając wreszcie odosobnienie.

— Nie obchodzi jej wcale, czy nie przyprowadziłem cię tutaj w niecnych celach.

Moon spojrzała na niego obojętnie.

— Co to znaczy?

Odpowiedział jeszcze smutniejszym uśmiechem.

— W tym mieście pewnie nic. Bogowie, marzę o zobaczeniu znowu gorącej, bieżącej wody! Chcę się wreszcie wykąpać. — Odwrócił się i wszedł do łazienki, po chwili usłyszała płynącą z kranów wodę.

Moon swą porcję rybackiego placka, który dostali na ulicy, zjadła, siedząc w oknie, odwrócona plecami do zamierzonej schizofrenii pokoju, jak we wszystkich domach Zimaków rozdartego między morzem a gwiazdami. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, patrzyła z góry na Święto, przyglądała się ludziom krążącym jak krew tętnicami miasta. Tylu ich… było ich tylu.

Odcięta od źródeł sztucznego ożywienia poczuła, że znowu opuszczają odwaga, że traci pewność, iż kiedykolwiek między tysiącami twarzy znajdzie tę jedną. Sybillowa maszyna przywiodła ją do Krwawnika; ale czego się teraz po niej spodziewa? Aspundth nie potrafił jej powiedzieć niczego o sposobach działania tego urządzenia; stwierdził tylko, że jest najmniej przewidywalną i zrozumiałą z wszystkich rzeczy doświadczanych przez sybille. Wierzyła, że nią kieruje, ale po przybyciu do miasta nie pomogło jej żadne nagłe olśnienie. Czy maszyna porzuciła ją, zapomnianą, zostawiła, by liczyła ziarenka piasku na brzegu nieskończonego morza? Jak bez jej pomocy odnajdzie Sparksa?

A co ma robić, jeśli go odszuka? Kim się okaże — zimnym mordercą, wykonującym brudną robotę dla Królowej Śniegu i dzielącym jej łoże? Co może mu powiedzieć, jakie słowa usłyszy od niego? Już dwa razy ją odrzucił, na Neith i na tym straszliwym brzegu… ile razy ma powtarzać, że już jej nie kocha? Czy naprawdę przeszła tyle, by dowiedzieć się o tym bezpośrednio z jego ust? Uniosła dłoń do policzka. Czemu nie mogę go zostawić? Czemu nie dopuszczam tego do siebie? Przez załzawione oczy nie widziała już scen na dole.

Odsunęła się kotara łazienki i wyszedł Gundhalinu, czysty i świeżo ogolony, lecz skromnie odziany w swe stare, brudne ubranie. Z westchnieniem rozciągnął się na sofie, jakby nie pozostała mu nawet odrobina siły. Teraz Moon zamknęła się w małej umywalni, skrywając przed nim wątpliwości, o których nie mogła mówić, a nie potrafiła ukryć. Weszła pod prysznic, parująca woda zmniejszyła dręczące ją napięcie, nie mogła jednak zmyć poczucia winy.

Wróciła do pokoju okryta jedynie tuniką, wycierając ręcznikiem włosy. Myślała, że Gundhalinu będzie już spał, ale tak jak przedtem ona, tkwił przy oknie, wyglądając na ulicę.

Przyłączyła się do niego. Połączeni milczącym zrozumieniem, stali, nie dotykając się, przed kryształowymi szybami. Patrzyli w dół, słuchali bijących w szkło odgłosów Święta.

Z drżeniem ust przyglądała się znowu tłumom.

— Dlaczego tu przybyłam? Czemu musiałam tu wrócić, choć nie miałam powodu?

Zdumiony Gundhalinu spojrzał na nią.

— Co zrobię, jeśli nawet go odnajdę? Już go straciłam. Nie chce mnie więcej znać. Ma Królową — przycisnęła dłoń do ust — i gotów jest dla niej umrzeć.

— Może pragnie Arienrhod, bo nie ma ciebie? — Gundhalinu wpatrywał się w jej twarz z dziwnym natężeniem.

— Jak możesz tak mówić? Jest Królową.

— Ale nigdy nie będzie tobą. — Niepewnie dotknął jej palców.

— Może to dlatego nie chce dłużej żyć.

Złapała go za rękę, przycisnęła do swego policzka, pocałowała.

— Tyś sprawił, że miotana dotąd wiatrem, poczułam się teraz cenna… choć od tak dawna jestem zagubiona. — Poczuła, jak płonie jej twarz.

Uwolnił swą dłoń.

— Nie mów w sandhi! Nie chcę więcej słyszeć tego języka. — Szarpnął niezgrabnie za rękaw swej szorstkiej koszuli, skrywając blizny. — Nie pasuję do niego. Miotany przez wiatr… to odnosi się do mnie, a nie do ciebie. Jestem pianą na fali, kurzem w powietrzu, brudem spod nóg mego ludu…

— Przestań! — Powstrzymała go, cierpiąc jego ból. — Przestań, przestań! Nie pozwolę ci w to uwierzyć! To kłamstwo. Jesteś najlepszym, najłagodniejszym, najbardziej uprzejmym ze znanych mi ludzi. Nie pozwolę ci… w to uwierzyć… — Odwrócił się do niej, przyciągając ciemnymi oczami, przyciskając jej plecy rękoma i swym pragnieniem…

Powoli, niemal nie wierząc sobie, pochylił głowę, gdy podała mu usta do pocałunku. Moon zamknęła oczy, ucałowała go ponownie z drżącym głodem, poczuła, jak zaczyna ją pieścić zaskoczonymi dłońmi, gdy wreszcie odpowiedziała na jego nie wymówione pytanie.

— Jak się tu dostałem? — mruknął. — Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Jak możesz…

— Nie wiem. Nie wiem, nie pytaj mnie. — Bo nie ma odpowiedzi. Bo nie mam prawa cię kochać, nigdy nie zamierzałam… a jednak to robię. — BZ… to może okazać się wszystkim, jutro może się zakończyć. — Bo dajesz mi siły na dalsze poszukiwania.

— Wiem. — Całował coraz zuchwałej. — To nieważne. Nie proszę cię, byś kochała mnie zawsze… pozwól mi tylko na ten jeden raz.