128906.fb2
Moon obudziła się nagle w czyichś ciepłych ramionach. Sparkle. Miałam taki dziwny sen… Otworzyła oczy, zamrugała, gdy ujrzała niespodziewanie obcy pokój. Przypomniawszy sobie, gdzie jest, popatrzyła obok siebie i ujrzała pod własną ręką leżącą spokojnie inną, ciepłą i śniadą z różowymi piegami. Przez chwilę coś zabolało ją w głębi, potem się jednak uśmiechnęła, bez wstydu czy żalu splotła swe palce z jego palcami. Uniosła się ostrożnie z wąskiej sofy, by przypatrzyć się twarzy śpiącego BZ, przypomniała sobie, jak milczącymi świtami przyglądał się jej. Przypomniała sobie chwytające za serce wiersze, które mówił w jej podziwiające uszy, gdy wreszcie uległ jej, gwiazdeczko, biała ptaszynko, ogródku z polnymi kwiatami… aż w końcu wykrzyczała słowa, których nie miała prawa powiedzieć, ani sił, by tego nie robić, kocham cię, kocham…
Pogładziła go po policzku, nawet się nie ruszył, położyła głowę na jego ramieniu. W tym pokoju, oderwani oboje od swego życia, dzielili się miłością, dawali sobie coś równie cennego — potwierdzenie własnej wartości.
Ciągle dobiegały ją odgłosy Święta, stłumione, lecz niezmienne; podobnie jak światło wpadające przez okno. ( — Nigdy nie robiłem tego w świetle — mruknął jej. — Jesteśmy tacy piękni… czego mam się wstydzić?) Nie wiedziała, czy jest dzień, czy noc, ani jak długo spali. Ciało miała ospałe i niechętne, mówiło, że za krótko. Ale nie mogła sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek. BZ ciągle spał jak zabity, mimo to starała się jak najciszej wysunąć spod jego ręki, by go nie obudzić. Pewna była, że zdoła sama trafić do alejki maskarki. Ubrała się i wyślizgnęła za drzwi.
Tłumy wydały się jej równie tętniące zabawą i nieskończone jak przedtem, jakby jedna zmiana hulających została niepostrzeżenie zastąpiona przez następną, przesunęło się wieczne koło. Trzymała się ścian budynków, wybierała drogę przez spokojniejsze zakola nurtu wokół kramów handlarzy i kawiarenek na chodnikach. Z mijanego stołu wzięła kawałek przyprawionego korzeniami mięsa, połknęła je, czerpiąc siły z otaczającej ją z wszystkich stron czystej energii.
Wreszcie wcisnęła się w Aleję Cytrynową, gdzie nurt płynących rzesz był wolniejszy i coraz płytszy. Dotarła do sklepu z roślinami i podeszła do następnego, sklepu maskarki. Prowadzące do niego żółto-zielone podwójne drzwi były zamknięte na głucho, zaczęła walić pięściami w górną ich część, wkładając w to całe swe zdenerwowanie i niecierpliwość.
— Otwórzcie! Otwórzcie! Proszę!
Umilkła w połowie krzyku, gdy rozwarła się górna połowa drzwi; odetchnęła głęboko z ulgą. Kobieta w średnim wieku, nosząca gruby warkocz, wpatrywała się w nią, poza nią, oczami zaczerwienionymi od snu… oczami, które nic nie widziały.
— Słucham, kto tam? — zapytała cicho, trochę niecierpliwie.
— Czy pani jest Fate Ravenglass, maskarką? — Zastanawiała się, czego oczekiwała, skoro poczuła ulgę, że się to nie spełniło.
— Tak. — Kobieta przetarła twarz. — Ale nie została mi już ani jedna maska. Jeśli chce pani je zobaczyć, musi pójść do którejś z wystaw. W całym mieście wypełniają magazyny i puste sklepy.
— Nie przyszłam po maskę. Chcę się zapytać o… o Sparksa. Sparksa Dawntreadera.
— Sparksa? — Uczucie, którego oczekiwała, o które się modliła, wypełniło twarz kobiety. Otworzyła dół drzwi. — W takim razie zapraszam! Proszę wejść.
Moon wkroczyła do wnętrza, zamrugała w mętnym świetle. Gdy jej oczy do niego przywykły, ujrzała pudełka i koszyki piętrzące się w równo ułożonym bezładzie w czterech kątach pokoju — pozostałości po szmatkach, matrycach twarzy, piórach, błyskotkach, paciorkach. Gdy weszła głębiej, stąpnęła na koralik. Podniosła go ostrożnie i przytrzymała. Ściany pokoju były teraz puste, błyszczały od setek haczyków, na których jak rzadkie kwiaty jeszcze przed dniem czy dwoma musiały wisieć maski… Ostatnia ściana nie była pusta. Wisiała na niej jedna tylko maska. Stanęła, wpatrując się w przetworzoną wizję letniego dnia. Od pstrokatych sadzawek odbijały się mgliste tęcze, w dole widniały szmaragdowe, aksamitne mchy, zbocza wzgórz porastały zielono-żółte jedwabie świeżych traw; wśród nich kwitły kępki polnych, pachnących życiem kwiatów, jagody i ptasie skrzydła dostarczały plam cienia; w środku zmuszała do podziwu twarz promieniująca niewinnością, zwieńczona bliźniaczymi słońcami.
— Czy to… Królowa Lata? — wyszeptała z lękiem.
Kobieta instynktownie skierowała ku niej twarz.
— To jej maska. Kim będzie ona sama, jest nadal tajemnicą znaną tylko bogom.
— Znaną Pani — powiedziała bez namysłu Moon.
— Tak, oczywiście. — Maskarką uśmiechnęła się trochę smutnie; Moon zrozumiała, co ta maska oznacza dla Zimaków i że dla każdego z nich będzie czymś innym niż dla niej.
— Zrobiła ją pani taką piękną; a przyjdzie tu zabrać wam życie.
— Dziękuję. — Kobieta uśmiechnęła się znowu, tym razem z dumą. — Ale tę cenę płaci każda artystka — traci cząstkę siebie za każdym razem, gdy stwarza coś, co ma nadzieję, iż po niej zostanie. Liczę też, że jeśli wykonam ją ładną i miłą, Królowa Lata wypełni może proroctwo i będzie taka dla nas.
— Będzie — mruknęła Moon. Ale cię nie zrozumie — jak to więc możliwe!
— Powiedz mi teraz, dziewczyno z Lata — Moon obejrzała się ze zdziwieniem — dlaczego przyszłaś tu spytać o Sparksa Dawntreadera.
— Jestem jego kuzynką, nazywam się Moon Dawntreader.
— Moon! — Maskarką skrzywiła się. — Zaczekaj, będę za chwilę. — Przeszła pewnie przez drzwi do następnego pokoju i zaraz wróciła w dziwnej opasce na czole. — Tyle mi o tobie opowiadał, o was obojgu. Podejdź do drzwi, będę cię lepiej widzieć mym “trzecim okiem”.
Moon posłuchała. Kobieta podstawiła do światła jej twarz i nagle zesztywniała.
— Sparks powiedział, że jesteś do niej podobna… do niej… — Wzdrygnęła się nagle.
— Do kogo? — Moon wydusiła te słowa przez sztywne wargi.
— Do Arienrhod, do Królowej Śniegu. Widziałam cię już, kiedyś indziej, gdzieś indziej. — Uniosła dłoń, by zbadać twarz Moon czułymi opuszkami palców, powstrzymując ją od zadawania następnych pytań. Fate zaprowadziła dziewczynę do pokoju, którego jedynym umeblowaniem był okrągły, poplamiony klejem stół i krzesła.
— Moon, gdzie cię widziałam? — Nie wiadomo skąd na stole zjawił się wielki szary kot, podszedł, by powąchać badawczo dłonie dziewczyny. Ta z roztargnieniem podrapała go pod brodą.
— Nie… nie wydaje mi się, by tak było. — Moon usiadła na znak Fate, rozwarła pięści i położyła na stole jeden czerwony paciorek.
— Było. Jesteś sybillą.
Moon złapała się za gardło.
— Nie…
— Twój kuzyn mi powiedział, nie bój się. — Fate uspokajająco pokiwała głową. — Nie zdradzę twego sekretu. A oznacza to, że teraz mogę ci śmiało zawierzyć swój. — Ściągnęła wysoki kołnierz nocnej koszuli, odsłaniając szyję.
Moon poczuła, jak wstrzymuje oddech.
— Jesteś sybillą, tutaj? Ale jak? W jaki sposób się uchowałaś? — Przypomniała sobie Danaquila Lu, noszone przez niego dla przestrogi blizny.
— Mam bardzo… dobrze dobraną klientelę. — Fate odwróciła twarz. — Może było to z mojej strony egoistyczne, może nie wykorzystywałam w pełni swego daru, ale… czułam, że powinnam tu być. Jako… wyjście, jeśli nie coś innego. — Jej dłonie znalazły na blacie porzucone piórko. Wzięła je, obracała w palcach. Kot obserwował to, strzygąc uszami. — Mam dziwne poglądy na sybille; może są bzdurne, ale… — Wzruszyła ramionami.
Moon pochyliła się.
— Czy uważasz, że sybille są nie tylko na tym świecie?
Piórko opadło, kot je złapał.
— Tak! Och, na bogów, też tak myślisz? — Fate wyraźnie czekała na potwierdzenie.
— Widziałam je — Moon dotknęła dłoni maskarki. — Spotkałam sybille na innej planecie. Występują wszędzie, są częścią sieci informacyjnej zostawionej przez Stare Imperium, by nam pomóc. Hegemonia okłamuje nas.
— Domyślałam się tego, wiedziałam, że musi być coś więcej! Tak, to brzmi bardzo sensownie. — Jej uśmiech był jak świeca zapalona w mroku. — Gdzie je widziałaś? Na innej planecie? Zapytałaś o niego…
— Zapytałam! To dlatego wróciłam. A więc to ty powiedziałaś mi o nim… — Że kocha kogoś innego. — Że nic nie jest jeszcze zakończone, że mnie potrzebuje. — Podniosła głos, by pozbyć się wątpliwości. — Ale skąd o tym wiedziałaś? Czy pamiętamy, co mówimy i widzimy? Nigdy jeszcze nie byłam wezwana.
— Tak, pamięta się to. Dokładnie. — Fate uśmiechnęła się na wspomnienie wyraźnego widzenia. — Zdarza mi się to dość często, dlatego czułam się tu potrzebna. Tylko ja mogę odpowiadać na pytania dotyczące Krwawnika. Dlatego też zaczęłam podejrzewać, iż jest nas więcej, niż można by przypuszczać. Jak Hega może nie wiedzieć, że naprawdę działamy?
— Kłamią o wielu sprawach. — O merach… czy to prawdziwy powód, dla którego nie chcą nas w Krwawniku — by nikt nie mógł dowieść, że kłamią o merach”? I o ilu innych rzeczach! — Możemy to jednak zmienić, skoro znamy już prawdę. Gdy pozaziemcy odejdą…
— Wtedy zaczną rządzić Letniacy, a oni nie będą nas słuchać.
— Ja posłuchałam. — Wzrok Moon przyciągała maska na ścianie. Czy posłuchaliby Królowej sybilli? Przez wszystkie jej nerwy od kręgosłupa po końce palców przebiegło drżenie. — Fate, podczas Przekazu powiedziałaś… powiedziałaś, że mogę zostać Królową. Co to znaczyło?
— Mówiłam tak przed laty… — Fate zacisnęła dłoń na oku czujnika. — Chyba chodziło mi o to, że wyglądasz jak Arienrhod. — Odsunęła dłoń, patrząc na maskę na ścianie. — Ale — może i nie. Wezwałam cię do powrotu; pamiętam to uczucie… musiałam tak uczynić. Nie rozumiem dlaczego. Jeśli wraz z innymi pobiegniesz w wyścigu w dniu wyboru, to kto wie? Może zostaniesz wybrana Królową.
— Ile czasu pozostało do wyborów?
— Nastąpią w dzień przed Nocą Masek — pojutrze.
Moon splotła drżące dłonie, zamykając obwód, poczuła płynący nim prąd straszliwej pewności. Oto powód. To dlatego przybyłam. By doprowadzić do prawdziwej Zmiany, by przerwać krąg… Patrzyła na maskę Królowej Lata, niezdolna do oderwania od niej wzroku, wiążące się z nią możliwości rozpalały jej oczy.
Ale to nie uratuje Sparksa. Ogień objawienia ugasiły zimne wody prawdy. Nie może być odrodzenia bez uprzedniej śmierci, nie zdobędzie władzy, nim nie umrze Królowa Śniegu…
— Ale to dlatego przybyłam! — Ze złością potrząsnęła głową; Fate nasłuchiwała, zwracając ku niej zaciekawioną twarz. — Przybyłam, by odnaleźć Sparksa, ocalić go, jeśli zdołam. Jeśli nadal mnie potrzebuje, jeśli mnie pragnie… — głos się jej załamał.
— Czy wiesz, kim został?
— Tak. Wiem. Wiem o wszystkim. — Wymówiła słowo, które wypełniło żółcią jej usta. — Starbuck.
Fate kiwnęła głową, opuszczając twarz. Wzięła kota na kolana.
— Nie jest już chłopcem, którego znałaś. Ale i ty nie jesteś dziewczyną, którą zostawił w Lecie. Potrzebuje cię, Moon, bardzo cię potrzebuje; zawsze tak było, bo inaczej nigdy by nie uległ Arienrhod. Znajdź go i ocal, jeśli zdołasz. Dla mnie znaczy to bardzo wiele.
— I dla mnie. — Moon podrapała stół. — Ale nie wiem, gdzie go szukać. To dlatego przyszłam do ciebie. Czy możesz mi pomóc, zaprowadzić mnie do niego? Zostało mało czasu. — Ten i jeszcze dwa dni dzielą go od śmierci. — Mam trzy dni na przeszukanie całego miasta.
— Wiem. — Fate pokręciła opuszczoną głową. — Ale przychodzi tu, kiedy chce. Nie wiem też… Zaczekaj. — Poszukała na stole czerwonego paciorka, podniosła. — Jest ktoś, z kim spotyka się częściej niż ze mną. Nazywa się Tor Starhiker, prowadzi kasyno Persefona. Sama tak siebie określa, szukaj jej pod tym imieniem. Czy jesteś tu sama?
— Nie — uśmiechnęła się Moon. — Mam kogoś. — Uprzytomniła sobie, że zostawiła go na znacznie dłużej, niż zamierzała. — Muszę wrócić i powiedzieć mu, czego się dowiedziałam. — Wstała z wahaniem. — Dziękuję ci za pomoc. I za to, że byłaś przyjacielem Sparksa, wtedy gdy ja nie mogłam. — Pragnęła bardzo mieć dość czasu, by wypytać ją o wszystko, co zdarzyło się w ciągu tej długiej-krótkiej przerwy. — Niech Pani się do ciebie uśmiecha — powiedziała nieśmiało.
— Niech uśmiecha się do nas wszystkich. Ale zwłaszcza do ciebie — Fate też się uśmiechała.
Przed wyjściem Moon spojrzała po raz ostatni na maskę Królowej Lata.
Wreszcie dotarła do pensjonatu, w którym zostawiła BZ, wpadła przez oszklone drzwi, zadyszana z wyczerpania i ulgi.
— Moon! — BZ stał w wąskim korytarzu, chowając do spodni tył podartej koszuli. Obok stała górująca nad nim gospodyni, zastygła w połowie wzruszenia ramion. BZ minął ją, podbiegł, by chwycić Moon w ramiona, odrywając od podłogi. — Bogowie! Gdzie, u diabła, byłaś? Myślałem…
— Poszłam do maskarki. — Zaśmiała się, gdy zaskoczony postawił ją z powrotem. — Przestań, nie powinieneś…
— Do maskarki? Sama? Dlaczego? — Skrzywił się, niby z naganą, lecz dostrzegła w tym tylko troskę.
— Znałam drogę, a ty potrzebowałeś wypoczynku. — Uśmiechała się tak długo, aż odpowiedział tym samym. — Znalazłam ją. BZ, nie uwierzysz, że… — przerwała, przypomniawszy sobie, że gospodyni nasłuchuje za jego plecami. BZ obejrzał się przez ramię i odchrząknął.
— Dobrze, dobrze, panie inspektorze. — Kobieta żartobliwie uniosła ręce w geście poddania się. — Zrozumiałam aluzję. — Przeszła obok nich, kierując się do drzwi swego mieszkania. — Sprawiła pani, że się martwił. — Mrugnęła otwarcie do Moon. — Proszę robić tak dalej, dziecko, a nie odleci stąd bez ciebie! — Weszła w swe drzwi i zamknęła je za sobą.
BZ spojrzał w sufit, był równie zakłopotany, co Moon. Zaciągnął ją w głąb korytarza.
— Powiedz mi teraz. Znalazłaś ją?
— Tak! Słuchaj, gdy KR Aspundth wszedł w Przekaz, to ona kazała mi wracać.
Minęła chwila, nim zrozumiał.
— Jest sybillą? Tutaj?
Moon przytaknęła, nie spostrzegła w jego głosie tonu niedowierzania.
— Jedyną w całej galaktyce, która…
— Co jej powiedziałaś? — przerwał z nagłą złością.
Tym razem zrozumiała; stara niechęć i świeże rozczarowanie wypełniły mrokiem jego oczy. Cofnęła się, odsunęła od niego.
— Powiedziałam, że chcę znaleźć Sparksa. — I tylko tyle masz prawo wiedzieć.
— Nie o to pytałem. — Stłumił kaszel, wykorzystał przerwę, by powściągnąć zły humor. — Bałem się, że mnie porzuciłaś — mruknął zawstydzony — nie żegnając się nawet.
Wiedziała, że nie jest to całą prawdą, ale przyjęła ją, bo wiedziała też, iż chce, by tak było.
— BZ, nigdy… nie tobie. Nie tobie — obiecała, biorąc go za ręce i pocałowała go z łagodnym smutkiem.
Wypuścił ją niechętnie, nagle zakłopotany nieporządkiem koszuli.
— Czego się dowiedziałaś? Czy go widziała?
— Fate nie wie, jak go złapać. — Moon zauważyła, jak podnosi głowę. — Powiedziała mi jednak o kimś, kto może wiedzieć. Nazywa się Persefona, prowadzi kasyno.
Myślała, że będzie rozczarowany, lecz tylko kiwnął głową.
— Dobrze. Znam to miejsce. To w górnym mieście, jest jednym z większych. Pójdziemy tam zaraz. — Spojrzał na kręte schody, które prowadziły spiralą na piętro, do pokoju, w którym spędzili noc. — Poczekaj tylko… aż wezmę płaszcz.