128906.fb2
— Hej, ty… cześć, ślicznotko… witamy w piekle, rozrzutniku…
Tor opierała się leniwie o filar, witając bezkształtne tłumy, wlewające się z bezduszną monotonią przez ścianę migoczących luster. Stłumiła ziewnięcie, starając się przy tym nie naruszyć makijażu. Kasyno zostało dopiero co otworzone po kilku godzinach przerwy na odpoczynek i posprzątanie, nie zostanie zamknięte, póki nie skończy się noc masek i nie nadejdzie dzień Zmiany. Wdychała środki pobudzające, aż wreszcie dały jej małego kopa, a oczy pod wymalowanymi w kwiaty powiekami wróciły do czaszki. Jak ktoś mający przystąpić do nie chcianego postu, tłumy podczas Święta były nienasycenie głodne wszystkiego, a Źródło wyciskał je do ostatniej kropli.
Ona zaś musiała dawać wszystko, czego Źródło zapragnął. Swym wszechpotężnym, krzywym palcem uruchamiał biurokratyczną górę zezwoleń, aż rozpadała się w łatwą do przebycia równinę. Dał swe błogosławieństwo jej małżeństwu z Oyarzabalem, umożliwiającym ucieczkę z tej planety, nim pozaziemcy zatrzasną wieko trumny Zimy i zabiją je na głucho. Za kilka ciągnących się strasznie godzin kasyno zostanie zamknięte na zawsze — cóż, dla niej będzie to zawsze. Uprzytomniła sobie ze zdziwieniem, że będzie jej brakować tego miejsca. Ale tęsknić będzie do kasyna wypełnionego ludźmi żyjącymi, nie obawiającymi się wykorzystywać szans, ludźmi z planet tak różnorodnych, że ledwo mogła je sobie wyobrazić, ze światów, na które pragnęła się dostać i uda się jej, dzięki Oyarzabalowi i Źródłu.
Przez chwilę opadły ją ulotne wątpliwości, gdy pomyślała, że stanie się żoną Oyarzabala. Małżeństwo pozaziemców wydawało się jej ciężkie i paskudne jak długi łańcuch. Być na zawsze przykutą do Oyarzabala… pożądającego Persefony, a nie Tor Starhiker. Czy na zawsze już ma nosić tę cholerną perukę, tę malowaną, sztuczną skorupę, aż przyrośnie do niej na zawsze? Och, do diabla z tym. Jeśli będzie miała dość Oyarzabala, szybko się go pozbędzie — łańcuchy mają to do siebie, że pękają.
— …Wyglądasz na prawdziwego farciarza… cześć wam… — Umilkła w połowie potoku słów, stała z otwartymi ustami. — Wasza Wysokość?
Dziewczyna z białymi warkoczami i tuniką koczowników spojrzała na nią z dziwnym zmieszaniem, wystarczyło to, by Tor się upewniła co do swojej pomyłki. Dziewczyna tkwiła przed nią nadal, nie zwracając uwagi na przepychające się obok tłumy.
— Czy pani jest Persefoną?
Uśmiechnęła się promiennie.
— Tylko jej nędzną imitacją, dziecko. Ty jednak, na bogów, jesteś doskonałą kopią Królowej.
— Ja… no… — Dziewczyna nie wydawała się zbytnio zachwycona pochlebstwem. — Przysłała mnie Fate.
Tor roześmiała się nerwowo.
— Bogowie, mam nadzieję, że nie… Och, chodzi ci o Fate Ravenglass?
Dziewczyna przytaknęła.
— Nazywam się Moon Dawntreader. Podobno zna pani mego kuzyna, Sparksa.
— Sparksa! Tak, oczywiście. — Odrywając się od filaru, poczuła niezrozumiałą ulgę. Piekło z diabłami, przesadziłam dzisiaj. — Chodźcie, nie wywołujmy paniki. — Po raz pierwszy zauważyła, że dziewczyna nie jest sama; z tyłu jak cień stał pokryty bliznami Kharemoughi, ubrany w kurtkę Sinego z oznakami inspektora. Serce skoczyło jej do gardła, ponownie bezzasadnie, nim nie spostrzegła, że reszta stroju była całkowicie nieregulaminowa, a przód kurtki jest pobrudzony. Plamy wyglądały na zaschłą krew. Możliwe wyjaśnienie nie uspokoiło jej. Nie pytaj; tylko nie pytaj. Wprowadziła ich do wnętrza kasyna. Moon Dawntreader zagapiła się, gdy obok w powietrzu przeleciały efekty gier; na widok oszałamiającego dziwactwa strojów i zachowań, na całe oślepiające, przytłaczające zmysły piekło hazardu, atakujące dziewiczą duszę. Przez dudniącą muzykę dobiegł Tor krzyk dziewczyny:
— Spójrz na to! — Przekraczali rozlewający się hologram Czarnych Wrót, otoczonych płomiennymi wrakami. — Nigdy nie widziałam czegoś takiego na Kharemough, nawet na Targu Złodziei!
Tor obejrzała się ze zdziwieniem; upadły Siny powiedział żarliwie:
— I nigdy nie zobaczysz! — Persefoną pokręciła głową i poszła dalej.
Poprowadziła ich słabo oświetlonym, zasnutym draperiami korytarzem, w którym prostytutki łapały klientów — było to najspokojniejsze, najmniej zatłoczone z miejsc, jakie mogła szybko znaleźć. Szukając bezskutecznie wolnego pokoju, ujrzała, że Herne nie wyszedł jeszcze ze swego i nie poszedł do pracy za barem. Walnęła na płask w jego drzwi.
— Hej, przystojniaczku, czekają na ciebie wielbicielki! Wyłaź!
Drzwi się otworzyły. Zniszczona twarz ślicznego chłopca spojrzała na Tor i poza nią z równym obrzydzeniem.
— Czemu nie weźmiesz… — Jego wzrok spoczął na Moon, a mina zmieniła się całkowicie kilka razy. — Bogowie! — Twarz zastygła wreszcie w czystej wściekłości. — Co tu robisz? Ty suko, przeklęta, judząca suko! Wiedziałem, że kiedyś przyjdziesz! Nie dopełniłabyś uciechy ze zniszczenia mnie, jeślibyś sama nie zobaczyła…
— Herne! — Tor stanęła przed nim, zasłaniając dziewczynę. — Co, u diabła, cię napadło, naćpałeś się za bardzo? Ona jest tu całkiem obca.
— Myślisz, że nie poznam Arienrhod, mając ją przed sobą? Znam waszą Królową Śniegu, wiele lat z nią spałem! Prawda, biała dziwko?
— Nie jestem Królową — powiedziała słabo Moon.
— Nie jest, Herne! — Tor wsiadła na niego, nim zaczął znowu. — Zamknij się i rozchyl swe kaprawe oczka, ofermo. To tylko Letniaczka, szuka tu kuzyna. Nigdy przedtem jej nie widziałeś; założę się też o życie, że nie widziałeś i Królowej, nie mówiąc o spaniu z nią. Ma lepszy gust.
— Co możesz o tym wiedzieć? Nic nie wiesz o niej ani o mnie! — Wyprostował się przy framudze drzwi, wygładził fałdy jaskrawej koszuli, starając się stać z pewną godnością. — Byłem Starbuckiem, póki nie wymieniła mnie na tego mięczaka, Dawntreadera.
— Dawntreadera! — Tor wpatrywała się w Herne'a. — Nie wierzę! — Ten nędzny szantażysta — czy dlatego przez pięć lat wydzierał z niej informacje, by pozostawać w łaskach Królowej Śniegu? Czy to możliwe? Czyżby Herne nie kłaniał i o sobie; czy Dawntreader poprzez nią wykorzystywał jego? Potarła twarz, strącając cekiny, rozmazując namalowane na policzku macki.
— Sparks Dawntreader jest moim kuzynem — powiedziała Moon, ignorując intensywny wzrok Herne'a. — Wiem, że został Starbuckiem; chcę go odszukać, nim będzie za późno.
— Twoim kuzynem? — Herne skrzywił się, nie zwracając uwagi na pozostałych. — Tak… coś mi się o tobie przypomniało… zniknęłaś… — Podrapał się po głowie, jakby wygrzebywał z niej wspomnienia. Narkotyki, którymi zabijał nudę i ból, rozmiękczały mu mózg. — Jesteś do niej podobna. — W jego oczach kryły się głodne demony. — Tylko podobna.
— Nie trać czasu na tego przesiąkniętego prochami łgarza — powiedział niecierpliwie Siny. — Zwariował. Żaden nisko urodzony Kharemoughi nie ma dość talentu, by zostać Starbuckiem.
Herne zauważył go po raz pierwszy, patrzył na niego z rozszerzającym się brzydkim uśmiechem.
— Pamiętam dzień, Siny, kiedy to nauczyłem cię klęczeć przed lepszymi na dworze Królowej. — Tamten wzdrygnął się na przypomnienie. — Byłeś wtedy za dobry dla niej, dla mnie, prawda, Gundhalinu-nekru? A spójrz teraz na siebie! — Wskazał ręką na pobrudzony mundur Sinego. — Musiałeś pełzać na brzuchu, nekritto. Nie jesteś godny ze mną rozmawiać!
Siny z trudem wyrywał z siebie słowa, wreszcie mu się udało.
— Ciągle jestem lepszy, niż ty będziesz kiedykolwiek, zafajdany gnoju!
— Jesteś ciągle większym osłem. Dzięki za to bogom! — Herne splunął i zaraz otworzyły się sąsiednie drzwi.
— Hej, popatrz! — Prostytutka poprowadziła szybko obok nich smutnego, gapiącego się klienta.
— Gadaj, pójdziesz do pracy czy nie? — Tor oparła dłonie na biodrach, poczuła na nich jedwabne odzienie, patrzyła coraz słabiej.
— Nie. Póki się więcej o tym nie dowiem. — Skinął głową na Moon. — Dlaczego sobowtór Arienrhod przychodzi szukać jej kochanka. — Cofnął się niezdarnie do swego pokoju, parodiując dworskie zaproszenie. Pozostali poszli za nim.
Tor nigdy dotąd nie widziała wnętrza jego pokoju i miała wrażenie, że nadal go nie widzi. Podobnie jak wszystkie inne pomieszczenia przy tym korytarzu, zawierał jedynie łóżko i szafę. W kącie leżało kilka brudnych ubrań. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy, nie było widać książek, taśm, radia czy trójwymiaru. Był to pokój na godziny — gorzej, cela więzienna. Herne opadł na łóżko, wyciągnął otoczone żelazem nogi. Nikt się nie ruszył, by spocząć obok; Moon i Gundhalinu wbrew swej woli patrzyli na te nogi.
— Czego chcesz po tylu latach od Sparksa Dawntreadera, śliczna kuzynko?
— Jesteśmy zaprzysiężeni. — Moon spojrzała na niego z mrocznym oskarżeniem w oczach. — Kocham go. Nie chcę, by umarł.
Herne roześmiał się.
— Ach tak. Arienrhod przekona się, że jego śluby wierności staną przed ciężką próbą; powinnaś być z siebie dumna. Ale Królowa zawsze w końcu dostaje to, co chce. Co z tobą?
Moon zesztywniała, zacisnęła dłonie na pasku.
— Pójdę swoją drogą. Wcześniej jednak muszę go znaleźć. Fate powiedziała, że może wiesz, jak… — zwróciła się do Tor.
Ta przepraszająco wzruszyła ramionami.
— O mało co się z nim nie minęłaś; szedł na spotkanie ze Źródłem. — Ciekawe dlaczego. Po co miałby przybyć tu Starbuck? Czemu Królowa… ?
— Sieci jej intryg zaciskają się coraz bardziej. — Herne uśmiechnął się mrocznie.
Wie, że Sparks jest Starbuckiem… Tor skrzywiła się do swoich myśli, patrząc znowu na Herne'a. Czy jeszcze wie o czymś, o czym mi nie mówili.
— Co to znaczy, że o mało co się z nim minęłam?
Tor skupiła się na zmartwionej twarzy Moon.
— Przed godziną wyszedł z pałacu.
— Ciągnąc za sobą ogon z pary Sinych — dodał z zadowoleniem Herne.
— Co? — Tor uniosła obsypane srebrnym pyłem brwi.
— Komendant — wyjaśnił Gundhalinu. — Musiała wszystkich na niego wyczulić, skoro wie, kim jest.
— Co się z nim stało? — Moon skręcała malowany skórzany pasek. — Czy go złapali?
— Akurat — chrząknął rozbawiony Herne. — Ci partacze nie złapią nawet przeziębienia. — Spojrzał na Gundhalinu. — Wmieszał się w tłum. Jeśli jest sprytny, schowa się w pałacu, gdzie Arienrhod będzie mogła go chronić aż do Zmiany.
— Nie może! Nie może tego zrobić… Niech ją! — krzyknęła Moon.
Tor zobaczyła, jak Siny próbował pocieszyć Moon, lecz strząsnęła jego rękę ze swych ramion, a wzrok z twarzy. Herne też to dostrzegł i uśmiechnął się.
— Słuchaj, dziecko, skoro jesteś w nim tak zakochana, dlaczego straciłaś pięć lat na dostanie się tutaj? — zapytała sceptycznie Tor.
— To nie były lata, lecz miesiące! — Moon zamknęła oczy. — Czemu wszystko musi się tak dziać? Dlaczego robi się coraz gorzej?
— Bo zbliżasz się do Arienrhod — mruknął Herne — a ona jest szybka jak światło.
— Pięć lat temu przemytnicy porwali ją z tej planety — zdenerwowany Gundhalinu zagłuszył Herne'a. — Dopiero wróciła. O mało co nie zginęła, gdy próbowała dostać się do Krwawnika, by go znaleźć. Czy to dla ciebie dostateczne zakochanie?
Tor zacisnęła wargi, złagodniała wbrew swej woli.
— Wystarcza tobie, pozaziemcze. — Biedny, zakochany wymoczku. — I dla Fate. Ale musi teraz iść do pałacu, jeśli chce go znaleźć.
— Nie może — powiedział Gundhalinu.
— Dlaczego? — Moon spojrzała na niego. — Mogę się wślizgnąć do pałacu i go znaleźć. Jeśli będę musiała, to tak zrobię. — Zmieniły się jej oczy, zmętniały, przestały patrzeć, jakby coś je zablokowało; gdy znowu się oczyściły, płonęły zdecydowaniem. — Słusznie — pójdę tam! Muszę. Nie boję się Arienrhod.
— A dlaczego miałabyś się bać? — Herne patrzył na nią, lecz w rzeczywistości widział kogoś innego.
— Zamknij się, zboczeńcu! Powiem ci, dlaczego. — Gundhalinu chwycił Moon za ramię. — Bo Arienrhod… bo ona… bo jest… niebezpieczna — zakończył głupio. Tor zastanawiała się, czego nie chciał powiedzieć, a Moon skrzywiła się lekko. — W całym pałacu jest pełno strażników, jeśliby przyłapała cię na próbie oddzielenia jej od Starbucka… to, cholera, powstrzymałaby ciebie! Jak, u diabła, zdołasz go znaleźć, nie możesz się przecież o niego rozpytywać!
— Czemu nie? — Herne skrzywił się w uśmiechu adwokata diabła. — Ma najlepsze przebranie, jakie można sobie wyobrazić — twarz Arienrhod. Może robić wszystko i nikt się nie sprzeciwi.
— A prawdziwa Królowa? — zapytała Tor.
— Jeśli pora jest właściwa, będzie zabawiać panów Hegi. Mam też coś, co może bardzo pomóc.
— Co takiego? — Moon podeszła bliżej, jaśniejąc nadzieją. Nad jej ramieniem Gundhalinu rzucał Heme'owi groźne spojrzenia.
Herne jednak patrzył tylko na nią; wędrował wolno oczyma w dół jej ciała, wrócił nimi na twarz dziewczyny. Tor czuła, jak wewnątrz niego, między przeciwnymi elektrodami narasta napięcie.
— Spędź ze mną godzinę na osobności, Arienrhod, a będzie twój.
Moon zesztywniała. Gundhalinu zaklął, podchodząc bliżej.
— Co chcesz zrobić, Starbucku? — rzuciła mściwie Tor. — Nauczyć ją grać w karty?
Głowa Herne'a zwróciła się w jej stronę. Gdy ujrzała wyraz jego twarzy, zbliżyła się, litując się nad nim bardziej niż kiedykolwiek.
— Na miłość boską, Herne, choć raz w życiu nie bądź chamem! Zrób coś, by udowodnić, że masz prawo żyć.
Górna połowa ciała Herne'a drżała z tłumionych uczuć; powoli się uspokoił i znowu spojrzał na Moon.
— Tam. — Wskazał na szafę. — Otwórz.
Moon podeszła do mebla i otworzyła drzwiczki. Tor zobaczyła ubrania, narkotyki, opróżnione do połowy butelki. Jedna półka była zupełnie pusta, z wyjątkiem małego czarnego przedmiotu.
— To właśnie to. Przynieś tutaj.
Moon ostrożnie podała mu pudełko, trzymała się przy tym z dala. Położył przedmiot na dłoni i pogładził niepewnymi palcami, jakby był żywy. Dotknął jarzącego się wgłębienia, potem następnego i jeszcze innego. Rozległy się trzy różne dźwięki, zabrzmiały głośno w ciszy zatłoczonego pokoju.
— Czym to kieruje? — zapytał Gundhalinu.
— Wiatrem. — Heme spojrzał na nich wszystkich z wyzywającą dumą. — W Sali Wiatrów pałacu Arienrhod. Pozostał jej teraz tylko jeden taki przyrząd. W ten sposób dostaniecie się do środka pałacu, nie budząc niczyich podejrzeń. — Znów spojrzał na Moon. — Nauczę cię, jak tego używać i gdzie szukać Starbucka.
— W zamian za co? — zapytała łagodnie Moon. Zacisnęła dłonie pragnące znowu chwycić pudełko.
Herne skrzywił usta.
— Za nic. Słusznie się tobie należy… czyż nie odmawiałem ci nigdy, gdy czegoś zapragnęłaś? Albo nie dawałem wszystkiego, czego ci brakowało, nie zważając na żadne trudy…
Bogowie, naprawdę mają za Królową. Tor pokręciła głową. W oczy fałszywej Królowej wkradł się ślad sympatii, powiedziała spokojnie:
— Czy jest cokolwiek innego, co mogłabym dać tobie… Herne spojrzał na swe bezwładne nogi.
— Żaden człowiek nie może mi ich dać.
— Słuchaj, skoro masz iść do pałacu, nie możesz wyglądać jak banitka — powiedziała Tor. — Chodź ze mną, znajdę ci królewskie szmatki, a przynajmniej coś do zasłonięcia tych.
— Moon, nie możesz iść do pałacu! Zabraniam. — Gdy się odwróciła, rozpaczliwie urzędowy Gundhalinu zastawił jej drogę.
— BZ, muszę. Muszę — powiedziała, odwzajemniając jego uparty wzrok.
— Marnujesz czas; idąc tam, ryzykujesz swą duszę. On przegnił, zostaw go, zapomnij o nim! — Gundhalinu wyciągnął do niej ręce. — Choć raz mnie posłuchaj! Jesteś w mocy snu, koszmaru — obudź się, na miłość bogów! Uwierz mi, Moon, nie proszę cię o to dla siebie. Wszystkim nam na tobie zależy, na twoim bezpieczeństwie…
Pokręciła głową, unikając jego oczu.
— Nie próbuj mnie zatrzymywać. I tak nie zdołasz. — Minęła go, nie ruszył się, by jej przeszkodzić. Tor wyprowadziła ją z pokoju.
Gundhalinu stał, patrząc za nią, zapiął płaszcz, bo nagle zrobiło mu się zimno. Czuł wwiercający się w tył jego głowy wzrok Herne'a, nie miał sił, by się odwrócić i stawić mu czoła.
— Znasz prawdę o niej? — dobiegł go przyciągający głos Herne'a. — Wiesz, że jest tym samym co Arienrhod.
— Nie są tym samym! — Gundhalihu odwrócił się, pobudzony świadomością swej winy.
Herne uśmiechnął się, czytając odpowiedź z jego oczu.
— Tak właśnie myślałem. Jest klonem Królowej, to jedyne wytłumaczenie.
— Jesteś pewien? — Zadał to pytanie bez namysłu, nie chcąc tego robić.
Herne wzruszył ramionami.
— Całkowicie pewna jest tylko Arienrhod, ale i ja wiem tyle, by w to nie wątpić. Nie jest jej córką — nigdy nie zapomina o zażyciu wody życia. Pamięta też o mężczyznach, z którymi ma do czynienia.
— Czy woda czyni bezpłodną? — spytał zaskoczony Gundhalinu.
— Póki się jej używa… po stu pięćdziesięciu latach może na zawsze. Kto może wiedzieć? To ci żart, co? Spowalnia też wychodzenie z chorób. Zabiła nawet kilka osób. — Herne zachichotał na tą myśl. — Niektórzy zaś trochę od niej wariują, mają zaburzenia osobowości, czy jak to się nazywa. Tak jednak gadają zazdrośnicy nie mający jej. To władza paczy ludzi, nie lek. Jak się czujesz, jako nie mający wody, Gundhalinu-eshkrad!
Inspektor zlekceważył go, nagle ujrzał Sparksa Dawntreadera w kolczastym hełmie. Podszedł bliżej.
— Daj mi sterownik, Herne. Nie wyślesz Moon w tę norę pełną żmij.
Herne przesunął się lekko i wyciągnął ogłuszacz.
— Stój, Siny. Trzymaj się pod ścianą, chyba że naprawdę dopraszasz się o to.
Gundhalinu cofnął się znowu, na biodrze, pod płaszczem, ciążyła mu własna, zapomniana broń. Oparł się o ścianę, kaszlał z okrutną bezradnością, aż zakręciło mu się w głowie.
— Czy mogę… usiąść? — Nie czekając na odpowiedź, osunął się po ścianie i usiadł na podłodze.
— Powinieneś pójść do medyka — powiedział niemile Herne. — Tech siedzący na podłodze jest jak martwy.
— Nie mogę. — Gundhalinu znowu rozchylił płaszcz, nagle stało mu się za gorąco. Dopóki to wszystko się nie skończy.
— A więc ciebie też złapało. — Było to stwierdzenie, a nie pytanie. — Och, wy wszyscy starzy, prawdziwi Sini. Ścigałeś wyklętą przez prawo tubylkę, nie miałeś na tym świecie żadnego przyjaciela; rzuciłeś swą pracę, pozycję i zanurzyłeś w rynsztoku honor dobrze urodzonego. Wszystko to z miłości.
Gundhalinu spojrzał na niego zarumieniony, otworzył usta.
— Potrafię dodać dwa do dwóch — uśmiechnął się Herne, lejąc kwas. — Jestem Kharemoughi. — Pokręcił głową i oparł się na łokciu. — Chłopcze, naprawdę do ciebie lgnie… Co ci obiecała? Swoje ciało?
— Nic, nekru!
— Nic? — prychnął Heme. — Większy z ciebie osioł, niż sądziłem.
— Wszystko, co mi się stało, zawdzięczam sobie. — Gundhalinu usiadł prosto, walcząc ze swym gniewem, z wywołującą go gorzką prawdą. — Sam tak postanowiłem; godzę się na skutki rozsądnego działania.
Herne wybuchnął śmiechem.
— Jasne, sprawiła, że w to wierzysz! Ma taką siłę. Potrafiłaby ci wmówić, że możesz oddychać w próżni. Wiele w tym sensu, prawda, rozsądny durniu? Pragniesz jej tak bardzo, że nic innego się nie liczy; mogłeś mieć ją w garści, deportować. Zamiast tego pomagasz jej odnaleźć innego kochanka! Bogowie, do szpiku kości jest taka sama jak Arienrhod. Obie pragną tego samego kochanka; jedynego, którego pożądała tak bardzo, że znienawidziła siebie. Najwyższe kazirodztwo. Jeśli nie jest to najlepszym dowodem, że są tym samym… jakby nie było mnóstwa innych. — Pochylił się, dotknął krat otaczających jego nogi, zwiesił głowę.
Gundhalinu poczuł rosnący mu w gardle wstręt.
— Tego się po tobie spodziewałem, że ściągniesz wszystko na swój poziom, zmieszasz to z łajnem. Nie jesteś zdolny do niczego lepszego, nie rozumiesz nawet, iż w ten sposób pogrążasz i niszczysz siebie.
— Skąd możesz wiedzieć? — Herne uniósł głowę.
— Bo nie potrafisz zrozumieć, dlaczego bardziej mi zależy na pomaganiu Moon niż sobie. Bo nie potrafisz wyczuć, co w niej jest… — Zamknął oczy, patrząc w przeszłość. — Tak, zakochałem się w niej, ale nie było to jej zamiarem. Bierze poprzez dawanie… to cała różnica.
Herne wyciągnął w wyzwaniu pudełko sterownika.
— Jak myślisz, dlaczego to jej daję?
— Z zemsty.
Zamiast odpowiedzi Herne znowu spuścił głowę.
— Żaden klon nie jest doskonałym odbiciem oryginału. Nawet bliźnięta nie są jednakowe, a rodzą się bez pośrednika. Panowanie nad procesem klonowania nie jest takie precyzyjne, można co najwyżej uzyskać niepełne odtworzenie.
— Ułomną kopię — powiedział szorstko Herne.
— Tak — Gundhalinu ponownie zacisnął usta. — Czemu jednak zmiany nie miałyby być na lepsze — obojętnie, czy polegałaby na stracie, czy zyskaniu?
Herne rozważał tą możliwość.
— Czemu nie… — Potarł brodę. — Skoro jesteś taki pewny, że Moon nie jest z nią jednakowa, to dlaczego nie mówisz jej prawdy?
Gundhalinu pokręcił głową.
— Próbowałem. — Spojrzał na swe przeguby, przesunął po nich nieczułymi palcami. — Jak mogę jej coś takiego powiedzieć?
— Niedoszły samobójca — szepnął Herne.
Gundhalinu zesztywniał, podniósł się na kolana. Spostrzegł jednak, że Herne go nie podbechtuje.
— Czy to przez nią? — Herne zapytał śmiało, lecz bez złośliwości. Naciągał struny jak wytrawny muzyk.
— Nie. — Gundhalinu pokręcił głową i ponownie opadł. — Dzięki niej dostrzegłem, że dla niektórych rzeczy warto żyć. — Zdumiał się, że nie uważa za dziwne mówienie tego Bezklasowemu, siedząc na podłodze burdelu. — Nigdy nie sądziłem, że można żyć bez osłony nie naruszonego honoru. A mimo to jestem tutaj — spróbował się roześmiać — nagi wobec wszechświata. To boli, boli jak diabli… ale może tylko dlatego, że teraz wyczuwam wszystko dużo wyraźniej. — I nie wiem jeszcze, czy mi się to podoba.
— Przyzwyczaisz się do tego — powiedział gorzko Herne. — Widzisz, nigdy nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić, jak wy, Techy, połykacie truciznę za każdym razem, gdy życie daje wam kopniaka. Po tysiąckroć popełniłbyś samobójstwo, gdybyś żył tak jak ja, po tysiąckroć.
— Masz rację. — Gundhalinu wzdrygnął się na myśl o znalezieniu się w stanie Herne'a. — Bogowie, byłby to los gorszy od śmierci.
Herne patrzył na niego z lekkim wstrętem, z niezłomną nienawiścią, jaką obdarzał połowę ludzi, aż poczuł, że jego krucha arogancja załamuje się, a wzrok łagodnieje.
— Tak. “Lepsza śmierć od hańby” jest przywilejem bogaczy. Tak jak woda życia… — Lecz tak naprawdę nikt nie posiada ani Życia, ani Śmierci. — Przywykłem do myśli, że nic nie jest dla mnie ważniejsze od życia, że nigdy nie zdołam zrozumieć takich mięczaków jak ty, którzy je odrzucają. Przetrwanie, tylko to się liczyło, obojętnie za jaką cenę…
— Liczyło? — Gundhalinu oparł głowę o ścianę, zauważył nacisk położony na czas przeszły. Językiem bezwiednie przeszukiwał miejsce po zębie. Tak jak Herne spojrzał na zewnętrzny szkielet otaczający dolną połowę ciała kaleki, zrozumiał, co oznacza taka ułomność, strata wszystkiego, co w oczach byłego Starbucka, w oczach świata, do którego należał, czyniło go mężczyzną. — Nie musisz tu zostać, wiesz o tym. Na Kharemough potrafią zajmować się takimi rzeczami.
— Po pięciu latach? — Herne podniósł głos, gotów wysunąć wszystkie argumenty, podać wszystkie odpowiedzi, które musiał stale powtarzać w myślach. — Nikt nie ma tylu pieniędzy. Ja na pewno nie… Nie starcza mi nawet na to, by wyrwać się z tej przeklętej kupy gnoju!
— Idź do władz. Nie zostawią żadnego pozaziemca, który nie będzie tego chciał.
— No jasne. — Herne wyciągnął spod łóżka butelkę, otworzył ją i pociągnął nie częstując. — Siny, czy masz pojęcie, ile zaległych kar czeka na mnie w domu? I w wielu innych miejscach.
Jeśli sądzisz, że zgodzę się do końca życia pocić krwią na jakiejś karnej kolonii, to chyba zwariowałeś. — Pociągnął ponownie, głęboko.
— Wygląda na to, że nie masz wielu możliwości, — I pewnie na więcej nie zasługujesz. Niespodziewanie poczuł jednak współczucie. Święci przodkowie — gdybym urodził się w jego ciele, a on w moim… — Przykro mi.
— Jasne. — Wytarł usta. — A co z tobą, czy zamierzasz wrócić, by wyrzucili cię z policji i zamknęli w więzieniu? Nie. U licha, pewnie chcesz zwalić wszystko na chorobę. Zbrodnia z namiętności — zrobiłeś to z miłości. Miłość… miłość jest chorobą! — Zadrżała mu ręka zaciśnięta na szyjce butelki.
Śmierć za pokochanie sybilli… śmierć za niekochanie. Gundhalinu zakaszlał, odwlekając moment odpowiedzi. Co zamierzam zrobić? Nie wiem. Przyszłość otwierała się przed nim jak nieskończone morze.
— Zapytaj mnie jutro… — Spojrzał na drzwi, przez które ktoś wszedł — Persefona i ktoś jeszcze, osłonięty opończą i kapturem.
Persefona usunęła się w bok, pozwalając podejść drugiej postaci, ostrożnie odsłoniła jej twarz.
— Moon! — Gundhalinu uniósł się na kolana, podciągnął wzdłuż ściany, aż stanął zagapiony. Stała przed nim Moon, lecz delikatnie zmieniona sztuką makijażu — nie była przesadnie, bez smaku wymalowana jak Persefona, lecz zmieniona w jaśniejącą jak macica perłowa piękność, która wyparła z jego pamięci bladą, otwartą twarz prostej, tubylczej dziewczyny. Jej uczesane do góry włosy opinała siatka ze srebrnych nici z nanizanymi złotymi koralikami, oczy nie były w stanie podążyć za jej splotami. Tor ściągnęła płaszcz z ramion Moon, objawiając miodową suknię opływającą jej ciało jak pole falujących na wietrze traw, trzymającą się nie wiadomo na czym, opadającą ze stanika z kremowej koronki migoczącej zmysłowo na tle skóry. Kołnierz z mieniących się paciorków skrywał tajemny znak na gardle.
BZ stał z zapartym tchem, patrzył, jak rozjaśnia się pod wpływem jego zachwytu.
— BZ, nie… — urwała, uciekła przed jego wzrokiem, uświadamiając go sobie boleśnie. Nadal jednak się rozświetlała.
— Pani… — Jak władca gwiazd Starego Imperium ujął jej dłoń, schylił się i dotknął jej na chwilę czołem. Królowa w każdym calu. — Z rozkoszą przed tobą ukląkłbym. — Moon uśmiechnęła się mile, nic nie rozumiejąc — uśmiechem własnym, a nie Arienrhod.
— No i co powiesz, Herne? — spytała zadowolona Persefona, trzymając koczowniczą tunikę Moon. — Czy może tak być?
— Czy ty to zrobiłaś? — zapytał.
Skromnie wzruszyła ramionami.
— No… pomógł mi Polluks. Jak na maszynę, ma dobry gust.
— Arienrhod nie lubi tego koloru. — Herne postawił butelkę na podłodze. — Ale może być… Na bogów, jeszcze jak może! Proszę podejść, Wasza Wysokość. — Wyciągnął rękę.
Gundhalinu skrzywił się, sam chwycił dłoń Moon, poczuł, jak ściska go mocno, patrząc na kalekę.
— Nie nazywaj jej tak — przestrzegł go ostro.
— Lepiej niech się przyzwyczai. Do licha, nie skrzywdzę cię! Nawet cię nie tknę. — Herne opuścił dłoń. — Dajcie mi tylko trochę popatrzeć.
Moon puściła Gundhalinu, podeszła i stanęła przed kaleką. Obróciła się powoli, niepewna swego stroju, lecz nie podziwu w jego oczach. Pożerał ją oczami, pochłaniał, lecz mimo to stała z cierpliwą godnością, nie potępiając; pozwalając, lecz nie ośmielając. Gundhalinu widział, jak długo patrzy na Herne'a, sam nie wiedział, co przy tym czuje. Napiął się, gdy kaleka nagle wstał, zachwiał się… został na miejscu, gdy niezgrabnie, zgrzytliwie Herne opadł na kolana przed Moon.
— Arienrhod… — mruknął coś, tak cicho, że tylko ona usłyszała. Gundhalinu zerknął na Persefonę; rozszerzyła oczy pod kwiecistymi powiekami, zdumiewała się tak samo jak on. Zrobiła w powietrzu znak odganiający szaleństwo i pokręciła głową.
— Wiem, Starbucku… — Moon przytaknęła, skrywając litość. Zupełnie niekrólewskim ruchem pomogła Herne'owi położyć się na łóżko.
Herne odwrócił od niej wzrok, nagle przypomniał sobie, że ma świadków, znów przybrał twardą minę.
— Pomyliłaś się, Dawntreader… gdy byłem u twych stóp, powinnaś była mnie kopnąć. Arienrhod nie znosi przegranych. — Wypowiedział to słowo z masochistyczną przyjemnością. — Teraz słuchaj uważnie, opowiem ci wszystko.
— Ciągle zamierzasz jej w tym pomóc? — spytał z urazą Gundhalinu.
Herne uśmiechnął się tajemniczo.
— “Ofiara najbezpieczniejsza jest u drzwi myśliwego.” Powinieneś o tym wiedzieć, Siniaku.
Moon odwróciła się, rozrywana tymi słowami. A może tylko boisz się jej odmówić! Gundhalinu westchnął, zabolała go od tego pierś.
— W takim razie jestem odźwierną — uśmiechnęła się Moon, tylko to widział.