128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

41

— BZ, lepiej zaczekaj tu na mnie. — Moon zatrzymała się na dziedzińcu u wrót do pałacu, skąd zaczynała się Ulica. Za przeciwburzowymi murami miasta była znowu noc, lecz nawet tutaj świętujący śmiali się i tańczyli, a muzykanci grali. W tym miejscu więcej było zamaskowanych i niezwykłych postaci, skrzących się od klejnotów, obsypanych złotym pyłem; przed zdziwionymi oczami Moon pyszniły się wspaniałości sprowadzane z kilku światów. Jej własne, naśladujące królewskie szaty uznała w porówaniu z ich za niemal łachmany, kryła je, podobnie jak twarz. Strój BZ wydawał się coraz bardziej groteskowo nie na miejscu, lecz z nierozsądnym uporem nie chciał się rozstać z płaszczem munduru.

— Nie pozwolę ci iść samej. — Pokręcił głową, dyszał ciężko po wspinaczce długim, spiralnym podejściem do końca Ulicy. — Królowa…

— Ja jestem Królową. — Spojrzała na niego z pogardą. — Zapominacie się, inspektorze… — Pokręciła głową, próbując bezskutecznie o kapryśny ton, zbyt był daleki jej charakterowi. — BZ, jak mogę ci to tu wytłumaczyć? — Spojrzała na strzeżone wejście do pałacu, poczuła, jak pierś ściska jej strach.

— Mam to. — Wyciągnął swój identyfikator i ogłuszacz. — Tak wyglądam bardziej regulamionowo. — Zapiął kołnierz płaszcza.

— Nie. — Poczuła, jak ściskanie przechodzi w ból. — Zamierzam odszukać tam Sparksa. — Zmuszała jego nachmurzone brązowe oczy, by nie pozwalały opuścić się jej własnym. — Cokolwiek się stanie, muszę zmierzyć się z tym sama. Nie mogłabym tego zrobić… — na oczach innego kochanka. Usta jej zadrżały.

— Wiem. — Umknął ze wzrokiem. — Nie, nie mógłbym na to patrzeć. Moon, chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze, uwierz mi, życzę ci, by spotkało cię wyłącznie szczęście. Ale, do diabła, nie jest mi przez to łatwiej.

— Ciężej. — Przytaknęła. — Jest ci ciężej.

— Wejście… daj mi się do niego odprowadzić. Strażnicy zdziwiliby się, gdybyś nie miała ochrony. Zostanę tu, póki nie wyjdziesz z pałacu lub dowiem się dlaczego.

Ponownie przytaknęła, nawet nie próbując odpowiadać. Przebijali się przez korowód tancerzy; czuła, jak wszystkie jej nadzieje i żale stapiają się w kłąb bolesnych przewidywań… Jesteś Królową; bądź Królową, przestań się trząść! Wstrzymała dech, gdy wartownicy przy ciężkich wrotach zaczęli się jej przyglądać. Jak przewidział Gundhalinu, mieli przy sobie ogłuszacze. Och, Pani, czy mnie słyszysz? Przypomniała sobie, że teraz nie kieruje nią bogini, lecz maszyna, która przekazała jej, że musi przybyć.

W tym momencie była już pewna, że wartownicy zmuszą ją do odrzucenia kaptura, i trzymała głowę wysoko, starała się uwierzyć tak mocno, by i oni uwierzyli.

— Wasza Wysokość! Jak… — Mężczyzna z lewej strony bramy opamiętał się, podniósł dłoń do piersi i zgiął się w ukłonie. Przyłączyła się stojąca obok kobieta, ich przypominające pozaziemskie hełmy zalśniły bielą. Ogromne, ściemniałe od starości drzwi poczęły się rozwierać.

Czując, jak drży jej twarz, Moon odwróciła się szybko, spojrzała w oblicze Gundhalinu pokazujące należny szacunek… i dostrzegalne tylko dla niej poczucie bolesnej straty.

— Dziękuję wam za pomoc, inspektorze Gundhalinu.

Sztywno schylił głowę.

— Uczyniłem to z przyjemnością… Wasza Wysokość. Proszę mnie wezwać, gdybyście znów mnie potrzebowali. — Podkreślał każde słowo, wykręcając niespokojnie ręce; zasalutował i odwrócił się, ginąc zaraz w tłumie.

BZ! O mało co nie zawołała; nie uczyniła tego, spojrzawszy w otwarte drzwi i widniejącą za nimi ciemną, błyszczącą salę, zapraszającą do zakończenia drogi. Wartownicy patrzyli podejrzliwie na oddalające się, okryte podniszczonym mundurem plecy Gundhalinu. Owinąwszy się opończą, Moon weszła do pałacu.

Szła jak widmo pustym korytarzem, miękkie buty odzierały ją z istnienia. Założyła sobie klapki na oczy, bała się stanąć, zagubić w kryształowej, hipnotycznej pustce purpurowo-czarnych szczytów i zawalonych śniegami dolin Zimy, wymalowanych na ciągnących się w nieskończoność ścianach korytarza. Do jej przytłumionych uszu zaczęło powoli dochodzić mruczenie Sali Wiatrów. Chwyciła dane jej przez Herne'a pudełko sterownika; dłonie miała wilgotne i zimne.

Sam Herne, mówiąc jej, co tu zobaczy, był spocony, trzęsły mu się ręce — opowiadał o porywającym wichrze, wzdymających się jak chmury kształtach, jednej nitce kładki przekraczającej łukiem Otchłań. Przepaść, której niemal nie zmienił w grób swego przeciwnika, Sparksa, a która zniszczyła jego — przez Arienrhod. Królowa złamała własne prawa, wtrąciła się, by uratować Sparksa, uwięzić Herne'a w kalekim ciele, sprawić, by bezlitosna miłość-nienawiść zżerała mu duszę.

Moon doszła do końca korytarza otwierającego się na powietrze — ogromne, jęczące władztwo nie spoczywającego nigdy powietrza, w którym blade widma chmur nadymały się i dygotały pod dotykiem ich nieziemskiego kochanka. Poczuła, jak niknie i maleje, gdy lodowate zawirowanie zewnętrznego powietrza wykryło jej wtargnięcie i otoczyło ją łapczywie, szarpiąc za płaszcz. Za murami tysiące tysięcy rozpalonych do białości gwiazd świeciło w rudawej kuźni nocy, tu jednak nie było ani ciepła, ani światła z wyjątkiem widmowej, zielonkawej poświaty otwierającego się pod nią szybu dla obsługi… bez litości.

Podeszła jeden krok, potem następny, ku rozpiętej nad otchłanią wąskiej kładce całkowitego mroku. Nie powiedział mi, że będzie ciemno! Zachwiała się ze strachu, przebiegła palcami po klawiszach przypiętego do nadgarstka sterownika — w kolejności, która według Herne'a ma otworzyć przed nią w powietrzu bezpieczny tunel. A może to wszystko kłamstwa? Nie była jednak obiektem mrocznych namiętności Herne'a, a tylko jego surogatem. Jeśli cokolwiek dla niego znaczyła, to wyłącznie jako narzędzie zemsty.

Podeszła jeden krok, potem następny, aż stanęła z drżeniem na krawędzi Otchłani. Nagły wilgotny podmuch wzbił się szybem, złapał ją niespodziewanie, cofnął na platformę. Przyniósł z sobą zapach Morza, ostry i słodko-gorzki, pełny woni ryb i soli. Moon krzyknęła ze zdumienia, jej głos utonął w wichurze.

— Pani! — Wydech morza odrzucił ją ponownie, zaplątał się w nieprzywykłych do tego sukniach; instynktownie, jak żeglarz na przechylającym się pokładzie, odzyskała równowagę… jak żeglarz, a nie jak Królowa.

Uniosła głowę, drżące, widmowe zasłony nie wydawały się jej dłużej chmurami, kapryśnymi i nieprzewidywalnymi, lecz łopoczącymi na morskim wietrze żaglami. W dłoni, w mieszczącej się w niej pudełku, tkwił ster i lina, dzięki którym mogła wybrać sobie kurs przez tę studnię w morzu. Bijący w górę powiew uderzył ją znowu w ostatnim ostrzeżeniu.

— Pójdę… — Dotknęła pierwszego guzika, usłyszała początkowy ton melodii, poczuła uspokajające się wokół niej powietrze. Mając za sobą umiejętności stu poprzednich pokoleń ludzi, którzy stawiali czoła morzom i gwiazdom, minęła próg i zaczęła przechodzić. Co trzeci krok grała nową nutę, pilnowała, by nie iść ani za szybko, ani za wolno, całą swą uwagę skupiała na wygrywanym wzorze i rytmie.

Gdy Moon minęła środek mostu, zielonkawy poblask rozjaśnił się, poczuła nieokreśloną obecność, bezdźwięczny głos, echo odległego miejsca i czasu… pieśń nuconą jej przez jaskinię sybilli. Szła teraz wolniej, aż wreszcie stanęła, przykuta do tego miejsca przyciągającym nieludzkim pięknem. Ucisk palców na pudełku sterownika osłabł, jego ostry, przenikliwy ton uciszył się i zamilkł… Nagły klaps wiatru rzucił Moon na kolana, dźwięk jej własnego krzyku rozbił zaklęcie i uwolnił ją. Wstała niezdarnie, drżącymi dłońmi wydała sterującą nutę. Ruszyła szybko poganiana paniką, czuła ciągle drążące głowę wezwanie, ale było już cichsze.

Oszołomiona i nic nie rozumiejąca, dotarła do drugiego brzegu, dysząc ciężko, stanęła na twardym gruncie. To nie jest miejsce wyboru! Jak mogło ją rozpoznać?… Pokręciła głową. Czując się obco we własnym ciele, odwróciła się od progu, oderwała wzrok od otchłani i wyszła z Sali.

Wybrała inny korytarz, szła żyłami pałacu, kierując się mapą wyrytą jej w pamięci przez Herne'a. Znów usłyszała muzykę — tym razem ludzką, dźwięki pięknych pieśni Kharemoughi. W myślach ujrzała znowu ogrody Aspundtha, drżącą wspaniałość zorzy, tańczącą świtem na aksamitnym niebie. Doszła do szerokich, pokrytych dywanem schodów, prowadzących do wielkiej sali zajmującej połowę piętra pałacu; spłynęła na nią kojąca muzyka, ujrzała dwóch zaskoczonych służących, pochylających swe głowy i śpieszących jej na spotkanie.

Sama także ruszyła szybciej, minęła podest otwierający się na wielką salę, w której Królowa przyjęła wieczorem Premiera i członków Rady. Weszła na drugie piętro, gdzie według Heme'a mieściły się komnaty Starbucka. Wiedziała, że prawdopodobnie będzie teraz wśród tłumu gości, ale nie miała śmiałości wkroczyć tam, gdzie całą uwagę przyciągała Arienrhod.

Gdy jednak opuściła schody, usłyszała niespodziewanie muzykę i znalazła drobną, ukrytą w mroku wnękę, skąd widać było salę. Pomyślała, że może to być stanowisko wartownika, lecz teraz nikt go nie zajmował. Podeszła do barierki, wyjrzała w cienie, choć cierpła jej skóra od pewności, że spoczną na niej jak reflektory wszystkie oczy.

Gdy jednak ujrzała salę, zapomniała o sobie, wobec rojącej się w dole masy królewskich gości była mała jak owad na ścianie. Bladzi dostojnicy Zimy mieszali się swobodnie ze śniadymi Kharemoughi, różnice w barwie skóry niknęły wobec drażniącej oczy pstrokacizny strojów. Tłoczyli się bezładnie wokół stołów pełnych resztek sztuki kulinarnej Zimy, eklektycznych wspaniałości kuchni miejscowej i obcej. Moon przełknęła wypełniającą nagle usta ślinę, przypomniała sobie zjedzony wiele godzin temu w kasynie skąpy posiłek. Zawieszone nad nią w powietrzu, pokryte lustrzanymi ściankami kule obracały się w milczeniu, zsyłając na tłum lawinę mieniącego się światła.

Moon pozwoliła oczom błąkać się po sali, zauważyła stojącą na straży pozaziemską policję, rozmieszczoną dyskretnie pod ścianami. Ciekawa była, czy jest tu komendant policji, przeklęła w duchu krzywdy, jakie swym niczym nie złagodzonym poczuciem sprawiedliwości wyrządziła BZ; to, co zrobiłaby z życiem jej i Sparksa. Raz miała wrażenie, iż spostrzegła pierwszego sekretarza Sirusa, lecz zgubiła jego twarz, gdy grupa gości skupiła się dla wzniesienia toastu.

Nigdzie jednak w rozległej sali nie dostrzegała kobiety przypominającej Królową… czy też ją. Nie widziała również mężczyzny w czerni, niby kat skrywającego swą twarz… ani rudowłosego chłopca, którego twarz rozpoznałaby zawsze, choćby nie wiadomo jak się zmieniła. Czyżby go tam nie było? Czy już opuścił salę, czy znajdzie go w komnatach Starbucka? Oderwała się od balustrady, serce biło jej jak skrzydła uwięzionego w klatce ptaka.

— A więc tu jesteś — usłyszała za plecami męski głos. — Nawet dzisiaj nie możesz przestać szpiegować swych gości? — Słowa były niewyraźne i pełne powstrzymywanej wrogości.

Moon zesztywniała, poczuła, że się czerwieni, jakby została przyłapana na przestępstwie. Zacisnęła usta i zęby w nadziei, iż nieznajomy uzna, że to rumieniec złości. Odwróciła się z podniesioną wysoko głową, przytrzymując w dłoni spódnicę.

— Jak śmiesz tak mówić do… — Suknia wyślizgnęła się z nieczułych palców. — Sparks? — Zachwiała się.

— A któżby inny? — Wzruszył ramionami i czknął. — Twój wierny cień człowieka — dodał, pochylając się niepewnie.

— Sparks. — Wyprostowała ręce, złapała mocno swe dłonie, by ich nie wyciągnąć. — To ja.

Skrzywił się, jakby usłyszał marny dowcip.

— Mam nadzieję, Arienrhod; bo inaczej znaczyłoby to, że upiłem się tak bardzo, iż nie widzę już prawdziwych koszmarów — Zerknął na nią zamglonymi oczami, podrapał się w ramię przez rozcięte rękawy.

— Nie Arienrhod. — Z trudem wyduszała z siebie słowa. — Moon. Jestem Moon, Sparkie… — Dotknęła go w końcu, wstrząsnęło to jej ręką.

Wyrwał się, jakby paliła go swym dotykiem.

— Do diabła z tobą, Arienrhod! Daj mi spokój. To nie jest śmieszne; nigdy nie było. — Odwrócił się, by odejść.

— Sparks! — Poszła za nim ku światłu, mocując się z zapięciem naszyjnika. — Spójrz na mnie! — Złapała opadający klejnot.

— Spójrz na mnie.

Odwrócił się opornie; Moon podniosła dłoń do szyi, odciągnęła wysoki kołnierz. Wrócił do niej, mrużąc oczy — zobaczyła, jak w jednej chwili odpływa krew z jego czerwonej twarzy.

— Nie! Bogowie, nie… ona nie żyje. Nie żyjesz. Zabiłem cię. — Wskazał na dziewczynę, oskarżając siebie.

— Nie, Sparks, żyję. — Złapała jego dłoń w dwie własne, przyciągnęła pomimo oporów, położyła na swej ręce. — Żyję! Dotknij mnie, uwierz… Nigdy mnie nie skrzywdziłeś. — A jeśli nawet, to teraz tego nie pamiętam.

Przestał walczyć z jej uchwytem; powoli otoczył dłonią jej rękę, przesunął nią po rękawie aż do nadgarstka. Opuścił głowę.

— Och, na tysiące bogów… czemu tu przyszłaś, Moon? Czemu? — zapytał gorąco, niespokojnie.

— By cię odnaleźć. Bo mnie potrzebujesz. Bo ja potrzebuję ciebie… bo cię kocham. Och, kocham cię… — Otoczyła go ramionami, złożyła głowę na jego piersi.

— Nie dotykaj mnie! — Odepchnął ją brutalnie. — Nie dotykaj mnie.

Moon zachwiała się, pokręciła głową.

— Sparks, ja… — Potarła twarz, przypomniała sobie mętnie ból policzka skaleczonego przez niego. — Bo jestem sybillą? To nie ma znaczenia! Sparks, byłam poza planetą; dowiedziałam się prawdy o sybillach. Nie zarażę cię. Nie musisz się bać mnie dotykać. Możemy być z sobą, tak jak zawsze byliśmy.

Patrzył na nią.

— Jak zawsze byliśmy? — powtórzył bezbarwnym, wątpiącym tonem. — Jak dwóch prostych Letniaków śmierdzących rybami i suszącymi się na słońcu sieciami? — Kiwnęła słabo głową, poczuła, że kark odmawia kłamliwego ruchu. — Nie muszę się też bać, że mnie zarazisz. — Szczere zaprzeczenie. — A może mam zarazić ciebie? — Walnął się w pierś otwartą dłonią, zmuszając ją do ujrzenia go takim, jakim był; w koszuli z satynowych strzępów barwy i kształtu płomieni, ukazującej jęzory ciała pomiędzy jęzorami materiału; ze zwisającymi z szyi i nadgarstków niby okowy złotymi łańcuchami nabijanymi grubo klejnotami; w obcisłych spodniach nie zostawiających nic wyobraźni.

— Jesteś… jeszcze piękniejszy niż we wspomnieniach. — Powiedziała prawdę, przestraszyła się odczutej nagle fali pożądania.

Podniósł ręce, zasłaniając oczy.

— Czy nie wiesz? Do cholery, czemu tego nie rozumiesz? To nie mnie widziałaś na plaży zabijającego mery? Jestem Starbuckiem — czy nie wiesz, co to znaczy, czym mnie czyni?

— Wiem — szepnęła łamiącym się głosem. Mordercą… kłamcą… obcym. — Wiem, co to znaczy, Sparksie, lecz nic to mnie nie obchodzi. — Zmusiła się do powiedzenia tego, bo za tę chwilę zapłaciła zbyt wysoką cenę, by otrzymać w zamian popioły i zgliszcza. — Czy tego nie widzisz? Nic mnie nie obchodzi, co widziałeś, zrobiłeś, kim byłeś — odkąd cię odnalazłam, jest to dla mnie niczym. — Nie ma czasu, śmierci ani przeszłości; póki nie pozwolę, by wkroczyły między nas.

— Nic nie obchodzi? Nie dbasz nawet o to, że od pięciu lat jestem kochankiem innej? Ani o to, ile zarżnąłem świętych merów Pani, bym mógł zachować dla niej wieczną młodość? Nic cię nie obejdzie, jeśli dowiesz się, dokąd wyszedłem dziś z łupem z ostatnich Łowów i co dzięki niemu za kilka godzin stanie się z twoim i moim śmierdzącym rybami ludem? — Złapał ją za nadgarstek, wykręcając ramię. — Nadal nie jest dla ciebie ważne, że jestem Starbuckiem?

Wzdrygnęła się z wstrętu i gniewu, niezdolna odpowiedzieć mu czy nawet walczyć, gdy zaczął ją wlec korytarzem.

Doszedł do drzwi, uderzył dłonią w zamek i otworzył je kopnięciem, wciągnął Moon do pokoju. Jaskrawe światła uraziły jej oczy, gdy Sparks zatrzasnął drzwi i zablokował zamek odciskami palców. Zobaczyła wpatrujące się w nią z każdej ściany własne oblicze. Popatrzyła w sufit i spostrzegła siebie patrzącą w dół; szybko opuściła wzrok i zatoczyła się w oczekujące ramiona Starbucka. Uśmiechał się do niej, lecz uśmiechem, jakiego nigdy u niego nie widziała, mrożącym krew w żyłach.

— Sparks… co to za miejsce?

— A jak myślisz, kuzyneczko? — Obracał ją w rękach, aż ujrzała zajmujące środek pokoju szerokie łóżko. Wzmocnił uchwyt, gdy zaczęła się wywijać, złapał ją za pierś. — Dla ciebie minęło mnóstwo czasu, prawda, słodziutka? Poznałem to po twych oczach, gdy patrzyłaś tam na mnie. Po to więc przebyłaś taką długą drogę, by zostać kochanką Starbucka? Cóż, jeśli sobie życzysz, cukiereczku… — Szarpnął koszulę, zobaczyła na jego żebrach przypominające robaki białe szramy. — Mogę cię obsłużyć.

— Och, nie, Pani… — Złapała go za bok, zasłaniając blizny.

— Nie? W takim razie zrobimy to szybko i prosto, tak jak przywykły letniackie dziewczyny. — Zaciągnął ją do łóżka i rzucił na nie, przyciskając swym ciałem. Zaciskała kurczowo usta, broniąc się przed brutalnymi pocałunkami, zdusiła krzyk, gdy tak mocno ścisnął jej pierś, że aż zabolało. — To nie potrwa długo. — Zaczął się szarpać ze spodniami, nie spuszczając ani na chwilę oczu z jej twarzy.

— Sparksie, nie rób tego! — Wyrwała rękę i uderzyła go w twarz z rozpaczliwą łagodnością. — Ani ty tego nie chcesz, ani ja…

— To dlaczego, do cholery, nie walczysz? — Potrząsnął nią wściekle. — Zakaź mnie, sybillo! Udowodnij, że jesteś kimś, kim nigdy nie będę. Kopnij mnie, ugryź, skalecz — spraw, bym oszalał.

— Nie chcę cię skrzywdzić. — Patrząc na własną twarz na suficie, na jego ogniste włosy i ciało na swoim, widziała jedynie mięknącą, tracącą rozum twarz Taryda Roh, podobnie zachowującego się Sparksa… to zbyt łatwe, zbyt łatwe! Odetchnęła z trudem. — Mogę! Uwierz mi, mogę to zrobić! Mogę cię wpędzić w szaleństwo. Ale nie chcę cię skrzywdzić. — Zamknęła oczy, odwróciła twarz, czuła, jak napór jego oddychającego ciała wypiera powietrze z jej płuc. — Dość przeze mnie doznałeś krzywd od niej.

Oczy miał jak mur.

— Sybillo, nie marnuj na mnie litości, bo nic nią nie uzyskasz. — Złapał ją za brodę, odwrócił twarzą do siebie. — Jesteś ze Starbuckiem — chciałaś go, a na całym świecie nie ma nic podlejszego. — Ale tym razem jego oczy uległy pod jej oczyma, zrozumiała nagle, że jeśli nawet chciał to jej zrobić, odmawiało mu ciało.

— Chciałam Sparksa! I znalazłam. Nie masz na sobie korony z cierni, czarnego kaptura ani krwi na rękach. Nie jesteś Starbuckiem. Nie musisz więcej nosić jego stroju.

— Nie jestem Sparksem! A ty nie jesteś Moon… — Pokręcił głową, poczuła drżenie, które przeszło ich ciała. — Jesteśmy duchami, echami, zagubionymi duszami popadłymi w czyściec, przeklętymi w piekle. — Puścił jej twarz.

— Sparks… kocham cię. Kocham. Zawsze kochałam. — Mruczała bez tchu, jakby szeptała zaklęcia mające uspokoić morze. — Wiem, co robiłeś, mimo to jestem tutaj. Bo cię znam. Wiem, że musiało tak się stać. Nie wróciłabym, gdybym nie wierzyła, iż możemy przezwyciężyć czas i zło między nami. Jeśli w to wątpisz, odeślij mnie… Wpierw jednak spójrz na siebie, spójrz w lustro! Jesteś tu tylko ty, obok mnie nie ma nikogo innego. To jawa, a nie koszmar.

Powoli zsunął się z niej, popatrzył w twarz.

— Co… co ci się stało w policzek? Czy to ja ci zrobiłem?

Uniosła dłoń do żółtej szramy po ranie, kiwnęła głową.

Wstał z łóżka z twarzą bladą i bez wyrazu, podszedł do oczekującego cierpliwie na ścianie odbicia. Ich dłonie spotkały się na powierzchni szkła, przycisnął czoło do swego obrazu. Moon zauważyła, jak jego ciało napina się niby ściskana sprężyna.

— Sparks…

Zwarł dłonie w pięści i uderzył w zwierciadło, powalił swe odbicie z hukiem pękającego lodu. Cofnął się, odwrócił… ujrzała, jak z dłoni niby kręta błyskawica spływa mu krew.

Wstała i podeszła do Sparksa, złapała jego dłoń, zasklepiając ranę.

— Nie, przestań! Zostaw, niech krwawi! — krzyknął żywo, niemal radośnie. Spojrzała na niego zbolała, lecz pokręcił głową. — Nie widzisz? Jestem żywy! Żyję, Moon… — Zaniósł się czymś przypominającym śmiech, choć nim nie będącym. Ujrzała, jak jego oczy, zalewane wypływającymi spod mrugających powiek łzami, nabierają barwy szmaragdu. Podniósł mokre dłonie do mokrej twarzy. — Moon. Moja Moon. — Znów ją objął, lecz tym razem nie było w tym nic bolesnego poza cierpieniem odrodzenia i wyzwolenia. — Żywy. Znowu żywy…

Poczuła w sobie rozpalającą się falę żaru. Rozpięła płaszcz, pozwalając mu opaść, i jeszcze mocniej przycisnęła się do Sparksa. Trafiła palcami na rozcięcie w jego koszuli, dotknęła ciepłego, gładkiego ciała, poruszających się pod jej dotykiem mięśni. Jego ręce przesunęły się w dół po jej boku, wzniosły znowu, śledząc krągłości pleców. Przesunął się z nią do łóżka, pociągnął obok siebie na chłodne prześcieradło, tym razem z nieskończoną łagodnością.

— Nie, daj mi… pozwól mi tylko… — Całował ją miękko, zsunął jej suknię z ramion i ciała, aż opadła na podłogę. Na wpół świadomie zdjął swoje ubranie, Moon starała się nie widzieć blizn na jego ciele.

Leżeli razem i gdy spojrzała w górę, dostrzegła jedynie tę chwilę, spełnienie pragnień jej serca. Zaczęli się nawzajem dotykać, niemal wstydliwie odkrywali na powrót tajemne radości dzielone w Lecie. Czas zaczął się zwijać w stronę nieskończoności, jej ciało stało się źródłem wszechświata, gdy każdą cząstką swego budził w niej błogość. Z wprawą, jakiej nie miał przedtem, doprowadził ją na próg ekstazy, przytrzymał tam bujającą w powietrzu… pozwolił jej opaść w cudowne płomienie, skąd wzbiła się jak feniks… raz po raz. Wyrzucona poza wszystko, czego się spodziewała, zagubiona w czasie, odpowiadała mu jak tylko mogła najlepiej, mruczała zadyszane słowa miłości, którymi nie była w stanie wypowiedzieć całej radości, wypełniała swe instynktowne reakcje namiętną energią spętanej, czekającej tak długo na wyzwolenie tęsknoty. Wreszcie runęli razem w ogień, pochłonięci nim leżeli miękko jak popiół w swych ramionach. Dopełniwszy swej miłości, dopełniwszy siebie nawzajem, zasnęli.