128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

42

— Moon… Moon, obudź się.

Moon westchnęła, śniąc na ciepłych węglach.

— Jeszcze nie. — Zaciskała powieki, obawiała się trochę je rozchylić.

— Tak. Musisz. — Głos Sparksa ponaglał ją łagodnie, lecz uparcie. — Nie możemy dłużej tu zostać. Zaraz zacznie się przyjęcie. Musimy opuścić pałac, nim przyjdzie po mnie Arienrhod… — Lęk ściskał mu gardło.

— Wiem — przytaknęła, nagle, boleśnie przypomniała sobie, że policja szuka i jego. Dotknęła ramienia kochanka. — Znajdziemy jakieś miejsce, w którym przeczekamy Zmianę.

— Zmiana! — Zesztywniał pod jej dłonią. — Och, bogowie… och, moja Pani! — Usiadł z zaciśniętymi pięściami.

— O co chodzi? — Moon usiadła obok, nagle przebudzona i przestraszona.

Spojrzał na nią blady z przerażenia.

— Nie będzie żadnej Zmiany, jeśli Arienrhod zrobi, co zaplanowała. Zamierza wywołać epidemię, która zabije większość Letniaków w mieście.

Moon pokręciła głową.

— Jak? Dlaczego?

— Wynajęła pozaziemca zwanego Źródłem, który to zrobi. Załatwia większość jej brudnej roboty; udało mu się nawet zatruć poprzedniego komendanta policji. Zapłaciłem mu wczoraj wodą życia. — Przygryzł wargi. — Pragnie pozostać Królową i zachować Zimę na zawsze.

Moon zamknęła oczy, skupiając się tak bardzo na ogromie zgrozy, że nie dostrzegła w tym jego ręki.

— Musimy temu zapobiec!

— Wiem. — Odrzucił kołdrę. — Moon, idź do Sinych. Opowiedz im o wszystkim. Nie dopuszczą do zarazy, jeśli nie jest jeszcze za późno. — Miął pościel w dłoniach. — Na oczy Matki! Jak mogłem…?

Moon poczuła lęk dławiący jej gardło, gdy uświadomiła sobie, dlaczego nie może iść na policję.

— Sparks, byłam na innej planecie. Oni o tym wiedzą.

Spojrzał na nią ostro.

— Deportują cię.

Kiwnęła głową, wstrząsając włosami.

— Ale muszą się dowiedzieć.

— To pójdźmy razem. Może… pozwolą nam zostać razem. — Opuścił obejmujące jej plecy dłonie.

Dostała gęsiej skórki. Wstała i wyszła;z łóżka, wiedząc, że jeśli się zawaha, nie zdoła już oderwać się od Sparksa. Zaskoczył ją obraz ciała jej i kochanka, odbijający się w nieskończoność od wykładanych lustrami ścian, jakby na cały m świecie nie było niczego poza nimi… Przypomniała sobie nagle, że przed pałacem czeka BZ, zamknęła znowu oczy, nie chcąc patrzeć na ich odbicia.

Ubrali się w milczeniu i wyszli ze zwierciadlanej komnaty; obejrzała się po raz ostatni na zamykające się drzwi, w których mignęły lustra. Szybko i cicho szli pustymi korytarzami, przekonali się, że leżąca pod nimi sala przyjęć jest równie milcząca i mroczna co oni. Moon zobaczyła, jak twarz Sparksa napina się i krzywi potajemnie.

— Sparks, pamiętaj, że jesteśmy tu u siebie! — Naciągnęła kaptur, zasłaniając częściowo rozwichrzoną fryzurę, i zaczęła iść jak królowa.

Spojrzał na nią i kiwnął głową, lecz mimo zmiany postawy nadal wyglądał na zmartwionego. Zeszli po schodach, minęli bez przeszkód wejście do sali przyjęć, otoczone przez zmęczonych, sprzątających służących. Wreszcie doszli do Sali Wiatrów, równie mrocznej i jęczącej, jak wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierwszy, z unoszącymi się jak zawsze w górze widmowymi statkami.

— Jak przeszłaś nad otchłanią? — wyszeptał i poczuła się zmuszona do równie cichej odpowiedzi. — Dzięki temu. — Wyciągnęła rękę, pokazując przyczepione do nadgarstka pudełko sterownika.

Spojrzał zaskoczony.

— Tylko Arienrhod…

— I Herne. Powiedział mi, jak go używać.

— Herne? — powtórzył z niedowierzaniem. — Jak to?

Pokręciła głową.

— Powiem ci wszystko… później. — Przypomniała sobie wyraźnie przywołujące wezwanie, które usłyszała podczas przechodzenia przez most. — Pomóż mi teraz… nie pozwól, bym się zatrzymała, za żadną cenę. — Odetchnęła głęboko.

— Dobrze. — Miał zmartwioną minę, choć nie rozumiał jej obaw.

Podeszli do skraju otchłani, do początku mostu. Moon poczuła dech Morza, wionący zimnem i wilgocią w jej zarumienione policzki, gdy uniosła dłoń, by wypuścić pierwszą nutę ? uspokającej melodii. Sparks ciągle stał odwrócony, wpatrując się w mrok za nimi. Podeszła do niego z narastającym niepokojem.

Porywiste powietrze wypełniło światło, sala zmieniła się całkowicie. Przycisnęli się do siebie, nic nie rozumiejąc zasłaniali mrugające oczy.

Nie byli sami.

— Arienrhod! — westchnął Sparks. Moon ujrzała kobietę stojącą u wejścia do sali, otoczoną przez dostojników w bogatych szatach — i pałacowych strażników. Obejrzawszy się przez ramię, dostrzegła po drugiej stronie mostu dalsze postacie.

Królowa. Kobieta, nazywana przez Sparksa Arienrhod, podchodziła do nich powoli, aż wreszcie ukazała się wyraźnie. Moon zobaczyła jej włosy, równie mlecznobiałe co jej własne, ułożone w wymyślne sploty i zwieńczone diademem… zobaczyła twarz władczyni — swą własną, jakby zbliżało się do niej lustrzane odbicie.

— To prawda… — mruknęła wbrew woli.

Sparks nie odpowiedział, nie patrząc na Królową, rozglądał się na boki, szukając drogi ucieczki.

Arienrhod stanęła przed nimi i Moon zapomniała o wszystkim wobec fascynacji spinającej zielone jak mchy oczy jej i Królowej. W spojrzeniu władczyni nie było jednak jej własnego zdumienia. Odniosła nawet wrażenie, że Arienrhod całą wieczność czekała na tę chwilę.

— A wiec w końcu przybyłaś, Moon. Powinnam była wiedzieć, że przeżyjesz. Jak mogłam zapomnieć, że nie pozwolisz, by cokolwiek stanęło ci na drodze do celu. — Królowa uśmiechnęła się z dumą, lecz także z ciekawością podszytą zazdrością.

Moon obojętnie wytrzymywała to spojrzenie, nie rozumiejąc, co oznacza. W głębi jednak czuła niepokój, rozrywający ją niby przyciąganie czarnego słońca. Spodziewała się mnie… skąd mogła wiedzieć, że przyjdę?

— Tak, Wasza Wysokość. Przyszłam po Sparksa. — Rzuciła jej wyzwanie, wiedząc instynktownie, że dzięki niemu osiągnie uznanie tej kobiety.

Królowa roześmiała się, wysokie, ostre dźwięki brzmiały jak wiatr szeleszczący skutymi lodem liśćmi, ale przy tym niepokojąco przypominały jej własny śmiech.

— Przybyłaś tu, by zabrać mi mojego Starbucka? — Sparks zerknął na nią i na czekających dostojników, którym wydała jego tajemnicę, stali jednak za daleko, by słyszeć słowa wymawiane na tle westchnień otchłani. — No, tylko tobie mogło to się udać. — Moon ponownie usłyszała ból skrywanej zawiści. — Ale nie utrzymasz go długo. Zobaczysz, jak się waha. Czyżbyś naprawdę wierzyła, iż będzie szczęśliwy w Lecie, należąc tak długo do Krwawnika? Czyżbyś naprawdę wierzyła, iż zadowoli się tobą, mając mnie? Nie, dziecię mego umysłu… ciągle jesteś dzieckiem. Niepełną kobietą, żałośnie niedoświadczoną kochanką.

— Arienrhod! — zawołał Sparks głosem ochrypłym z niepokoju. — Nie…

— Tak, ukochany. Byłam poruszona. Byłeś dla niej bardzo czuły. — Uśmiechnęła się. Moon poczuła, jak się rumieni, jak zniewaga i upokorzenie dudni trucizną w jej żyłach. — Widzisz, wiem o wszystkim, co się dzieje w moim mieście. — Jej słowa migotały. — Rozczarowałeś mnie, Starbucku. Choć nie mogę powiedzieć, bym była zdziwiona. Skłonna jednak jestem ci wybaczyć. — Wabiła go łagodnymi, pozbawionymi sarkazmu słowami. — Zrozumiesz swą pomyłkę, gdy tylko będziesz miał czas o niej pomyśleć. — Uniosła dłoń i podeszli strażnicy, okrążając ich przy skraju otchłani. — Odprowadźcie Starbucka do jego komnat dopilnujcie, by w nich pozostał.

Sparks zesztywniał.

— To koniec, Arienrhod! Wiesz o tym. Jestem wolny, obojętnie co zrobisz, by mnie tu zatrzymać. Nigdy nie zmienię zdania. Nigdy więcej mnie nie dotkniesz… — odetchnął głęboko, niespokojnie — … jeśli nie puścisz Moon. Pozwól jej odejść, a zrobię wszystko, co zechcesz.

Moon otworzyła usta, chciała podejść, lecz powstrzymał ją wzrokiem. Zobaczyła, jak patrzy nagląco na most — ostrzeż ich…

— Bardzo dobrze — mruknęła Arienrhod, patrząc mu w oczy. — Potem porozmawiamy na osobności. Jeśli chce iść, obiecuję, że jej nie zatrzymam. — Królowa wyciągnęła do nich ręce, pokazując, że nie knuje żadnego podstępu.

— Nie słuchaj, cokolwiek by powiedziała. Obiecaj mi, obiecaj, że nie uwierzysz w jej słowa — mruknął Sparks, gdy otoczyli go strażnicy. Moon zobaczyła, że jej dłonie wyciągają się ku niemu. Spostrzegła jednak patrzącą Arienrhod, tak jak patrzyła na nich… Sparks uniósł ręce, lecz powstrzymała go ta sama nie wypowiedziana wiedza; opadły mu bezradnie wzdłuż boków. Odszedł ze strażnikami.

Moon stała samotnie między Królową i przepaścią. Owionął ją wiatr, wzmagając spowodowane stratą drżenie; ukryła pod płaszczem swą słabość.

— Nie mam ci nic do powiedzenia. — Słowa padały z jej ust jak kamienie. Odwróciła się plecami do Królowej, zrobiła krok w stronę początku mostu. Nie myśl, nie myśl o tym. Nie masz wyboru.

— Moon… moje dziecko. Zaczekaj! — Głos Królowej szarpnął nią jak haczyk rybą. — Tak, widziałam cię, lecz nie powinnaś czuć się bardziej zawstydzona, niż gdybyś patrzyła na własne odbicie.

Moon odwróciła się z wściekłością.

— Nie jesteśmy tym samym!

— Jesteśmy. A jak często kobieta ma możliwość patrzenia na siebie, śpiąc z kimś? — Arienrhod wyciągnęła znowu rękę, tym razem z pewną tęsknotą. — Czy ci nie powiedział? Naprawdę, Moon? — Dziewczyna patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc, zobaczyła, jak królowa zaczyna się uśmiechać. — No, to i lepiej; jeśli wytłumaczę ci sama… Moon, jesteś mną. Jesteś ze mnie. Znam cię od dnia twego poczęcia, obserwowałam całe twe życie. Przed laty pragnęłam cię tu sprowadzić; dlatego wysłałam ci wiadomość o Sparksie. Potem zniknęłaś i myślałam, że straciłam cię na zawsze. Ale nareszcie przybyłaś.

Moon cofnęła się przed żarem uczuć Arienrhod, poczuła, jak ostrzegają wiatr. Pani, czy zwariowała? Skubnęła płaszcz.

— Skąd wiesz tyle o mnie? Czemu cię to obchodzi? Jestem nikim.

— Moon Dawntreader nie jest nikim — odparła miękko królowa — ale najważniejszą istotą na tej planecie. Moon, czy wiesz, co to klon?

Moon kręciła głową, usiłując sobie przypomnieć.

— To… to bliźniak. — Poczuła dziwne mrowienie rodzące się tuż pod powierzchnią jej skóry. Przecież jesteś Królową od zawsze.

— Jest czymś więcej niż bliźniak, czymś bliższym. To jajo, zespół genów, wzięty z mego ciała i pobudzony do rozwinięcia się w identyczny ze mną organizm.

— Z twego ciała — szepnęła Moon, dotykając własnego, patrząc na nie z nagłym poczuciem obcości. — Nie! — Ponownie podniosła głos. — Mam matkę… babcia widziała, jak się rodziłam! Jestem Letniaczką!

— Oczywiście — powiedziała Arienrhod. — Jesteś Letniaczką chciałam, byś dorastała wśród nich. Umieściłam cię w łonie matki podczas poprzedniego Święta. Byłaś jednym z wielu klonów, lecz tylko ty przeżyłaś w doskonałym zdrowiu. Odejdź od krawędzi… — Podeszła, wzięła Moon za ramię i odciągnęła ją od skraju Otchłani.

Moon próbowała się wyrwać, lecz jej ciało należało do Królowej … poczuła, jak ulega sztywno, stało się dla niej wytworem techniki i magii. Jesteśmy takie podobne… wszyscy to dostrzegają, wszyscy.

— Po co, po co ci było tyle… kopii Letniaków, a nie Zimaków? — Odmawiała umieścić wśród nich siebie.

— Potrzebowałam jednej. Planowałam wówczas wymienić się z tobą, nim umrę podczas Zmiany. Na siebie — lecz siebie dzięki wychowaniu znającą mentalność Letniaków, potrafiącą nimi manipulować. Chciałam sprowadzić cię tutaj, dawno temu wytłumaczyć wszystko, byś miała czas przygotować się do objęcia swego prawdziwego dziedzictwa. Potem myślałam, że jesteś dla mnie stracona… pocieszyłam się, znajdując Sparksa. Moon zesztywniała, lecz Arienrhod tego nie zauważyła. — Stwierdziłam wtedy, że nie muszę umrzeć, że mogę żyć dalej, a dzięki temu przeżyłaby Zima. Ułożyłam inny plan, który mi to zapewni, już cię nie potrzebuję. Ale nadal cię chcę, zawsze pragnęłam mieć przy sobie moje dziecko, moje, a nie nikogo innego. — Ujęła Moon palcami pod brodę i uniosła jej twarz.

Nikogo innego… Moon utkwiła wzrok w Arienrhod, bujając myślami daleko — wspomniała głos przemawiający do niej jak matka, twarz dziewczynki, odbicie w lustrze; oczy wzywające ją po nieskończonej spirali czasu… Kim jestem? Kim jestem?

— Jestem Letniaczką! A ty chcesz wybić mój lud. — Rzuciła te słowa w twarz Arienrhod.

Królowa wzdrygnęła się.

— Powiedział ci — stwierdziła z gorzką niewiarą. — Jest głupcem. Nie rozumie, że nie są ludem ani jego, ani twoim, Moon. Jelteś mną, Zimaczką do szpiku kości, tak jak Sparks jest pozaziemcem! — Wskazała na gwiazdy. — Byłaś na innych planetach, wiesz, jak Hegemonia nas wykorzystuje, widziałaś, czego nam zabraniają i co zabierają dla siebie wbrew naszej woli. Czy zaprzeczysz? — krzyknęła, żądając odpowiedzi.

Moon spojrzała w rudawe niebo.

— Nie, to prawda. Potępiam to. — Wśród niezliczonych gwiazd dostrzegła ciała niezliczonych merów. — Zmiana musi ulec zmianie.

— Rozumiesz więc, że bzdurna, przesądna nienawiść Letniaków do techniki utrzymuje nas w łańcuchach po odejściu pozaziemców. Nigdy nie wyrwiemy się spod ich władzy, jeśli nie zyskamy czasu na rozwój własnego przemysłu. Czy możemy w inny sposób zachować tę odrobinę, którą zostawią nam pozaziemcy, niż przez zniszczenie zasad Zmiany?

— Nie przez niszczenie naszego ludu! — Mego ludu, to mój lud! Przesłaniała zwierciadlane odbicie Arienrhod obrazami swej rodziny, dzieciństwa, swej wyspowej ojczyzny.

— No to jak? — głos Królowej stracił cierpliwość. — Jak inaczej zdołasz ich przekonać czy nawrócić? — Całą swą postawą wskazywała jednak, że słucha uważnie, że naprawdę czeka na inne wyjście.

— Jestem sybillą. — Serce jej skoczyło, gdy wyznawała to Królowej Zimy, wiedziała jednak, że Arienrhod musi wiedzieć i o tym. — Gdy powiem im prawdę o sobie, gdy ją udowodnię, wtedy mnie wysłuchają.

Władczyni skrzywiła się z rozczarowania.

— Myślałam, że ujrzawszy inne planety, straciłaś serce do tego religijnego przesądu. Nie ma żadnej Matki Morza wypełniającej ci usta świętym bełkotem; istnieje tak samo, jak dziesięć tysięcy innych bóstw Hegemonii, nadających się jedynie na przekleństwa dla pozaziemców. — Z Otchłani wyrwał się pachnący wodorostami podmuch wiatru; Moon bezwiednie zadygotała pod płaszczem. Otulona w mgliste warstwy odzieży, Arienrhod roześmiała się z jej lęków.

— Sybille nie są… — Moon umilkła znowu. Nie zna prawdy. Nie może znać… Nagle uświadomiła sobie, że posiada tajną broń i że o mało co jej nie ujawniła. Poczuła, jak odzyskuje potrzaskaną nadzieję, starała się nie zdradzić tego miną, bała się, iż Arienrhod zdoła jakoś odczytać każdą jej tajemnicę.

Królowa wpadła jednak w tryby maszynerii swych myśli.

— Wiem, czemu chciałaś zostać sybillą… bo nie mogłaś zostać królową. Teraz jednak możesz… — Oczy płonęły jej gorączkowo. — Zapomnij o Lecie! Możemy mieć razem cały świat, trwający wiecznie świat Zimy. Wyrzuć swą koniczynkę i załóż koronę. Przetnij sznurki wiążące cię z tymi ograniczonymi bigotami, zacznij swobodnie myśleć i marzyć. — Rzuciła w przepaść niewidzialną oznakę. Moon poczuła na plecach ostrze wiatru. — Nigdy nie uznają cię za jedną ze swoich ani ci teraz nie zaufają. I tak za późno na ich ocalenie. Koła zostały puszczone w ruch. Nie zdołasz odwrócić ich losu ani go zmienić… Pogódź się z tym. Władaj ze mną, a potem po mnie. Razem wprowadzimy w życie marzenia o nowym świecie. Możemy zrobić to wspólnie, podzielić się wszystkim… — Wyciągnęła ręce, promieniowała pasją. Moon uniosła swoje dłonie, zaczarowana bliskością, niezaprzeczalną rzeczywistością siebie samej, swej pierwotnej siebie… obrazem swej stwórczyni…

— Arienrhod — powiedziała Arienrhod.

Moon cofnęła się, cierpiąc z rozpaczy. Zrozumiała, że Królowa wcale jej nie widzi, że nie pojmuje, dlaczego słowa mające omamić i skusić jej drugie ja walą w nie jak kamienie. Egoizm Arienrhod dostrzegał tylko te rzeczy, które chciała zobaczyć… tylko Arienrhod. I mylisz się. W głębi Moon poruszyła się silniejsza od ulgi, potężna, niewzruszona pewność, jakby nie wiedząc o tym, przechodziła jakąś próbę i udowodniła w niej swą wartość.

— A co ze Sparksem? — usłyszała własne pytanie, kruche jak lód wobec spodziewań Arienrhod. — Czy i nim będziemy się dzieliły?

Coś zadrgało w łagodnej twarzy władczyni, ale przytaknęła.

— Czemu nie? Czy mogłabym czuć zazdrość o… siebie? Czy mogłabym odmówić sobie cokolwiek? Kocha nas obie, cóż może na to poradzić? Czemu miałby temu zaprzeczać? — Wznosiła głos, jakby musiała przekonywać samą siebie.

— Nie.

Głowa Arienrhod skręciła się z ciekawości.

— Nie? Na co nie?

— Więcej nie. — Moon wyprostowała się, poczuła uwolnioną tym słowem nieograniczoną siłę. — Nie jestem Arienrhod.

— Oczywiście, że jesteś — powiedziała uspokajająco Królowa, jakby zwracała się do upartego dziecka. — Mamy te same chromosomy, to samo ciało, tego samego mężczyznę i to samo marzenie. Wiem, że trudno ci się z tym pogodzić, skoro nigdy czegoś takiego nie podejrzewałaś… Sama tak postąpiłabym w podobnych okolicznościach. Jak jednak możesz zaprzeczać prawdzie?

Moon zadrżała, poczuła wzmacniającą jej zdecydowanie głębszą pewność.

— Bo to, co chcesz zrobić, jest złe. Złe. Niczego w ten sposób nie osiągniesz.

— Co złego w zmianie świata na lepsze, skoro ma się moc uczynienia tego? Moc zmiany, narodzin, stworzenia — nie da się tego oddzielić od śmierci i zniszczenia. To metoda natury i natura mocy… działa nieugięcie, amoralnie, obojętnie.

— Prawdziwą mocą — Moon uniosła dłoń do znaku na gardle — jest opanowanie. Świadomość, że możesz zrobić wszystko… lecz przy tym nie uważasz, iż sama ta możliwość wystarcza, by to czynić. Zmarły tysiące merów, byś mogła zachować swą potęgę w czasach obecności tu pozaziemców; teraz mają zginąć tysiące ludzi, byś przetrwała ich odejście. Nie jestem warta życia tysiąca, stu, dziesięciu, dwojga — ty też nie. — Pokręciła głową na widok tej twarzy przed sobą, na widok siebie. — Gdybym uwierzyła, że będąc tym, kim jestem, zniszczę Sparksa i ludzi, którzy dali mi wszystko, wtedy żałowałabym, że w ogóle się urodziłam! Ale w to nie wierzę, nie czuję tego — powiedziała żarliwie. — Nie jestem ani tobą, ani tym, co we mnie widzisz, czy chcesz, bym była. Nie pragnę twojej potęgi… mam własną. — Znowu dotknęła gardła.

Arienrhod skrzywiła się, Moon poczuła, że gniew Królowej spada na nią jak mokry śnieg.

— A więc wszystkie są niedoskonałe, zawiodły… nawet ty. Zawsze wierzyłam, że mogę dać ci wszystko, czego nie masz… ale nie; nic ci tego nie da. Jesteś mięczakiem bez charakteru. — Szarpnęła głową. — Dzięki bogom, nie muszę polegać na tobie, by osiągnąć me cele.

Moon spojrzała na swe dłonie, na białe pięści.

— A więc jednak naprawdę nie mamy sobie nic do powiedzenia Powiedziałaś, że mogę odejść. — Odwróciła się od widoku twarzy Arienrhod, z bijącym szaleńczo sercem podeszła krok w stronę mostu.

— Moon, zaczekaj! — Arienrhod ponownie ją złapała, cofnęła i odwróciła. — Naprawdę możesz zostawić mnie tak szybko, tak łatwo? Czy nie ma żadnego sposobu, byśmy mogły wymienić się czymś więcej niż tylko upartą dumą? Spośród wszystkich ludzi ty, tylko ty jesteś w stanie pojąć rzeczy, których wszyscy inni nawet nie dostrzegają… rzeczy, których nie mogłam nigdy nikomu przekazać. — Złagodniał jej głos i dotyk. — Daj mi czas, a może nauczę się docierać do tego, co tkwi w tobie poza zasięgiem wszystkich.

Moon zachwiała się; dziecko bez ojca i matki usłyszało własny głos płaczący z trwającej całe życie samotności; ciągnęło ją do rzucenia się w objęcia własnej siły, zdwojenia jej, stopienia się dziecka z rodzicem. Ale oczyma duszy ujrzała Sparksa, okaleczonego na ciele i umyśle, to, co przysiągł jej swym końcowym milczeniem.

— Nie. Nie możemy. — Opuściła wzrok. — Nie mamy na to czasu.

Arienrhod zaczerwieniła się; łagodność opadła z jej twarzy, ukazując Moon nie przebaczające żelazo. Uniosła dłoń, jakby chciała uderzyć dziewczynę w twarz, lecz tylko złapała się za kołnierz z koralików, szarpnęła go, rwąc nić.

— Myślisz, że zdołasz mnie zatrzymać. Odejdź, jeśli możesz. Moi dostojnicy wiedzą, że jesteś Letniacką sybillą. — Wskazała na Zimaków stojących cierpliwie za drugim końcem mostu. — Wiedzą także, że przyszłaś tu przebrana za mnie, by popełnić jakąś zdradę. Jeśli zdołasz ich przekonać, że to nieprawda, będziesz zasługiwała na swobodne odejście — i na bycie cząstką mnie. — Odwróciła się nagle, odeszła samotnie w stronę pałacowych korytarzy.

Oczekujący dostojnicy wyszli jej naprzeciw, chyląc głowy, gdy ich mijała, i otoczyli Moon stojącą u skraju mostu. Dziewczyna patrzyła za oddalającą się, nie odwracającą głowy Arienrhod, póki nie straciła jej z oczu poza grubiejącą ścianą mściwych twarzy.