128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

44

— No co, sybillo, zagrażasz Królowej. — Mężczyzna odezwał się wreszcie. Moon poczuła, jak tatuaż na jej gardle płonie, niby żagiew rozpalona skupionym wzrokiem rozgniewanych dostojników. — Ponadto nie wolno wam przybywać do miasta. Przypadł nam zaszczyt sprawienia, byś nigdy już nie powtórzyła żadnej z tych rzeczy.

Moon zerknęła na wąski most, usiłując odpędzić od siebie wspomnienia losu, zgotowanego w tym mieście Danaquilowi Lu.

— Chcę opuścić pałac. Jeśli mnie dotkniecie, zostaniecie skażeni — Głos się jej załamał.

— Nie będziemy próbowali cię zatrzymywać, sybillo — odparł pożądliwym, niewyraźnym głosem. — Wejdź na most i uciekaj. — Uśmiechnął się, zmieniając swą twarz w trupi czerep. Wszyscy nagle zaczęli się uśmiechać z narkotyczną, niedbałą złośliwością ludzi świętujących koniec swego świata i wiedzących, kogo za to winić. Wyjął coś z zanadrza, swej długiej szaty i podniósł; wyglądało jak ciemny palec. — Przejdź otchłań.

Moon ukryła w dłoni pudełko sterownika i przyjrzała się trzymanej przez dostojnika rzeczy. Nie poznawała jej, ale wiedziała, że jest groźna. Musi jednak przekroczyć most; musi spróbować. Nie ma innego wyjścia. Drżącymi dłońmi rozpięła swą wyszywaną złotem aksamitną pelerynę. Złożyła ją w troje, świętą cyfrę Pani, i z wyzywającym uporem podeszła do wietrznej krawędzi przepaści. Opończa jej przeszkadzała, lecz mogła stanowić dar godny Matki Morza, jeżeli głodna czekała w dole. Głodna czci albo ofiary…

Prowadź mnie, o Pani! Moon, modląc się, zasłoniła się peleryną, usłyszała za sobą śmiech dostojników. Opończa wydęła się w porywach, uleciała i opadła w zielony mrok szybu niby nurkujący za rybą ptak.

Moon wcisnęła pierwszy guzik urządzenia na nadgarstku i weszła na most. Zimacy patrzyli na nią, coś mrucząc, lecz nie robili nic więcej. Idąca Moon zagrała drugą nutę, bała się nawet odetchnąć. Na drugim końcu kładki czekało jeszcze więcej dostojników; próbowała się im nie przyglądać… ani nie patrzeć w dół, nie słuchać żałobnych pieni demona i trzepotania się lęku we własnej głowie…

Gdy zbliżyła się do środka mostu, usłyszała ponownie zatrzymujące zaklęcie pieśni sybilli. Zwalniało jej kroki, koiło strachy, usypiało instynkt przetrwania. Nie! Zastygła, czekając, aż przerażenie urośnie, aż zwalczy je, nim pieśń zdoła ponownie usidlić jej myśli. Gdy przestała iść, ujrzała, że stojący przed nią Zimacy mają wszyscy takie same puste palce, wznoszą je do ust — gwizdki! Sterują nimi wiatry… Wreszcie zrozumiała, skierują na nią wichury, tak właśnie ma zginąć, żaden człowiek nie przeleje jej krwi.

Moon położyła się płasko na kładce, gdy chór gwizdów wpadł na otaczający ją krąg spokojnego powietrza, rozbijając go całkowicie. Wiatry przeleciały nad nią, szarpiąc za ubranie, lecz w ich sercu tkwiła pieśń sybilli — jak obszar pięknej pogody w oku cyklonu. Moon opanowało dziwne, czyste szaleństwo. Jej zahipnotyzowany, sparaliżowany umysł schronił się w kryjówce leżącej na innej płaszczyźnie istnienia…

Czemu? Czemu tu mnie wzywa? — Jak brzmi odpowiedź? — usłyszała krzyczący dziko własny głos. — Jak brzmi odpowiedź? — Możesz odpowiedzieć na każde pytanie z wyjątkiem jednego, powiedziała jej Elsevier. Nie jest nim Czym jest życie? ani Czy istnieje Bóg?… Jedyne pytanie, na które nie wolno jej odpowiadać, brzmi Gdzie twój początek? I w tej chwili drżenia na krawędzi obłędu lub śmierci zrozumiała, iż wreszcie otrzymało ono odpowiedź, że została ponownie wybrana przez potęgę tkwiącą w jej umyśle: Początek, źródło, krynica… tutaj, tutaj, tutaj. Poniżej szybu wgłębionego w morze, poniżej miasta wbitego w mapę czasu, tajemna jak kamień pod strzegącą ją morską skórą tej wodnej planety, znajduje się maszyna sybill. Wie o tym tylko ona. Poczuła, jak umysł jej ulega ostatniemu atakowi wiedzy i wpada w studnię prawdy; krzyknęła, gdy zaraz potem przestała panować nad swoim ciałem…

* * *

Przyszła znowu do siebie jak zaskoczony marzyciel, leżała na kładce, kwiląc w spokojnym powietrzu. Spokojnym powietrzu Przycisnęła dłoń do ust i powoli dźwignęła się na kolana. Wiatr ustał całkowicie, otaczały ją jedynie łagodne podmuchy i westchnienia. Na skraju otchłani gapili się Zimacy, gwizdki dyndały u ich bezsilnych palców. Odważyła się spojrzeć za nich, za wietrzne zasłony zwisające bezradnie w ucichłym morzu, za mury przeciwsztormowe. Zamknęły się, odcinając napływające z zewnątrz wichury, zamykając im dostęp do studni w sercu Krwawnika, dostęp do niej. Znowu się pochyliła, w milczącym geście wdzięczności przytknęła czoło do powierzchni kładki.

Wstała niepewnie i ruszyła przez most. Szła wolno ze względu na obserwatorów i na uginające się nogi.Na twarzach Zimaków widoczne było teraz przerażenie i zgroza, sama przybrała minę zimnego wyzwania, żądając dania jej swobodnego przejścia.

Niektórzy się cofnęli, lecz inni rozgniewali się jeszcze bardziej, z rosnącą nienawiścią i brakiem litości patrzyli na Letniaczkę o twarzy ich Królowej i mocy bogini. Ktoś trzymał metalowy drąg zwieńczony koroną z żelaznych cierni, obrożę na czarownicę, która rozdarła gardło Danaquila Lu. Wysunęła się na spotkanie Moon, broniąc jej zejścia z kładki.

— Uklęknij, sybillo, albo idź w otchłań! — Kobieta w usianym klejnotami turbanie potrząsnęła drągiem. Moon cofnęła się i wzięła pod boki.

— Daj mi przejść, bo… — urwała, widząc, jak się odwracają, usłyszała echa licznych kroków, zmierzających do sali korytarzem wiodącym od wejścia. Rozszerzającą się za dostojnikami przestrzeń zaczęli wypełniać ludzie — lecz tym razem ubrani w znajome samodziały i skóry klee — Letniacy. Wyglądali równie morderczo co jeszcze przed chwilą Zimacy, mieli z sobą noże i harpuny, równie okrutnie patrzyli na stojącą na mostku postać.

— Jest tam! To Królowa!

Moon dostrzegła twarz odcinającą się od innych, człowieka przeciskającego się między nimi z rozpaczliwą determinacją.

— BZ! — przekrzyczała wrzawę wywołaną spotkaniem się tłumów, odnalazła i przytrzymała jego szukający wzrok.

Gundhalinu odsunął ostatniego Letniaka, oderwał się od tłumu i wyjął broń, pokazując ją wszystkim.

— Rzuć to! — Szarpnął za kolczastą obrożę trzymaną przez kobietę o wąskich wargach i wyrwał ją z jej zaskoczonych dłoni. Cisnął nią poza krawędź otchłani. — Dość już tego, Zimacy. Cofnąć się! Rozejść!

— Jakim prawem wtrącasz się do nas, cudzoziemcze? To sprawy Zimaków. Nasze prawa…

— Cholerna racja — mruknął BZ. Spojrzał na Moon i na wywalczony dla niej w ludzkim murze korytarz. — Ta kobieta jest aresztowana; należy do mnie. — Moon dostrzegła puszczone przez niego oko i uśmiechnęła się bezwiednie.

— To Królowa, inspektorze Gundhalinu! — powiedział z gniewem jeden z Letniaków. — Należy do nas. Nigdzie nie pójdzie, nim nie nastanie Zmiana. — Mówił groźnie jak mróz.

— To nie Arienrhod. Jest Letniaczką, sybillą! Spójrzcie na jej gardło! — BZ machnął ręką. — Jeśli chcecie Arienrhod, musicie przejść… — W ślad za własnym gestem spojrzał po raz pierwszy na bezwietrzną salę, zaparło mu dech. — Co…?

— Co za sprawę macie do naszej Królowej, hodowcy ryb? — Kobieta w turbanie, która wraz z kołnierzem sybilli straciła pewność siebie, próbowała ją teraz odzyskać. — Dopóki ten pałac należy do Zimy, nie jesteście w nim mile widziani.

— Wasza Królowa ma sprawę do nas! — krzyknął Letniak. — Próbowała zabić nas wszystkich i przyszliśmy tu, by przypilnować, że się od tego nie wywinie. I że po raz trzeci pójdzie do Pani.

Moon stała bez ruchu, przepełniona bolesną, niestosowną radością, zrodzoną słuchaniem głosu mówiącego gardłowo jak Letniacy.

— Jestem Moon Dawntreader Letniaczką… — zawołała zdartym głosem. — Królowa jest w środku. Przejdźcie przez most! Będziecie bezpieczni, dopóki z niego nie zejdę. — Przywołała ich gestem, dostrzegła zdumiony wzrok BZ.

Tłum ruszył, ośmielony widokiem koniczynki, zaufał słowom Moon. Ona sama zawahała się, gdy pierwszy Letniak wszedł na kładkę, lecz powietrze tkwiło nieruchomo, a przechodzący obok niej uśmiechnął się krótko i skinął głową. Za nim nerwowym krokiem ruszyli pozostali, popędzani chęcią spełnienia swych zamierzeń. Moon zaczekała, aż ostatni Letniak znalazł się bezpiecznie w drugim końcu sali, dopiero wtedy zeszła sama na posadzkę. Zimacy cofnęli się, patrząc ponuro na nią i na Gundhalinu. Gdy doszła do niego, odwróciła się, słysząc dobiegające z boku drżące westchnienie. Zobaczyła rozwierające się jak żagle mury przeciwsztormowe, poczuła wzbijający się ponownie chłodny wiatr, budzące się do życia zasłony. Otchłań jęknęła i zadygotała od oparów morza.

— Bogowie! Ojcze wszystkich mych przodków — szepnął BZ. — Powstrzymałaś wiatr. Jak… jak to zrobiłaś? — Trzymał się trochę z dala.

— Nie mogę ci powiedzieć. — Pokręciła głową, obejmując się rękoma. Oto czym jest Krwawnik. Nie mogę nikomu o tym powiedzieć; nigdy. — Sama nie wiem. — Nikt nie może się dowiedzieć. W myślach opuszczała się Otchłanią, do morza i jeszcze niżej, do bezczasowego, skalnego jądra planety, gdzie w tajemnej wszechwiedzy znajdował się ostateczny zbiornik ludzkiej mądrości. — BZ, zabierz mnie stąd — szepnęła w oszołomieniu.

— To nie jest miejsce dla sybilli; Zimacy mają rację. Jest zbyt niebezpieczne. — Czuła na sobie wrogie, nic nie rozumiejące spojrzenia dostojników.

BZ wyprowadził ją z Sali Wiatrów zgodnie z regulaminem, ruszyli korytarzem ozdobionym scenami z panowania Zimy. Nikt za nimi nie szedł. Mimo to BZ ciągle utrzymywał między nimi pewną odległość. Porządkując myśli, wśród oszałamiających wspomnień z ostatnich kilku godzin trafiła na straszliwą tajemnicę, najważniejszą dla niej, nim nie weszła na most.

— Co tu robią ci Letniacy? Czy powiedzieli ci, co Arienrhod… — o mało co mnie nie zabiła; nagle zakręciło się jej w głowie — co zrobiła?

Pokręcił głową, skupiając się na własnych krokach.

— Nic o tym nie wiem; zbyt się śpieszyli. Chyba sami nie wiedzą. Tłumowi wystarczy byle plotka.

— To nie plotka, lecz prawda. I nie powstrzymają zagłady, więżąc Królową. Wynajęła pozaziemców, by wywołać zarazę. — rzuciła mu niedbale.

— Co? — Stanął i zatrzymał ją. — Skąd wiesz…? — przerwał, gdy domyślił się możliwych odpowiedzi.

— Od Sparksa.

— Sparksa. — Znowu spuścił wzrok i przytaknął swoim myślom. — A więc go znalazłaś. A czy ty i on, ciągle…

— Tak. — Zasłoniła się rękoma.

— Rozumiem. Dobrze. — Oparł się o ścianę, długo odwracał twarz, mając za usprawiedliwienie atak kaszlu. Zrozumiała, że to wcale nie widok tego, co zobaczył w Sali Wiatrów, powstrzymuje go od dotknięcia jej. — Nie wyszedł z tobą.

— Kró… Arienrhod nas złapała. Zabrała go ze sobą. — Patrzyła w głąb korytarza, czuła się rozrywana w środku. Poganiała ją jednak ostroga obcej wiedzy. Zostaw go, zostaw go. Zostaw teraz… — Teraz, gdy Letniacy przyszli pilnować Królowej, nic mu się nie stanie. Nie znają go. — Mówiła to bardziej do siebie, niż do BZ, wierząc, że strzegąca ją moc osłoni i Sparksa. — Muszę powstrzymać zarazę. Wiem, kto za nią stoi; Sparks powiedział mi wszystko. Muszę kogoś zawiadomić, policję… — Pogładziła w roztargnieniu wzburzone włosy.

— Nie oddał cię więc łowcom sybilli? — spytał BZ, jakby nie mógł myśleć o niczym innym. Wytarł czoło rękawem, rozpiął kurtkę.

— Nie, to Arienrhod.

— Arienrhod! Myślałem, że jest… — nie dokończył, nie musiał. Poczuła bijące od niego bez słów współczucie.

Owinęła wokół palca pasmo włosów, spojrzała na nie i pociągnęła.

— Było nas dziewięć… żadna jej nie odpowiadała. Nie okazałyśmy się takie, jak planowała. Dlatego zostawiła nas, porzuciła. — Moon uniosła dłoń, żegnając się z własną zagubioną duszą. Nagle spojrzała na Gundhalinu. — Wiedziałeś. Wiedziałeś to o mnie. Dlaczego pozwoliłeś mi tu przyjść, skoro o wszystkim wiedziałeś?

— Bo wiedziałem także, iż nigdy nie przerobi cię na swój obraz. Czy myślisz, że mógłbym spędzić z tobą tyle czasu i nie dostrzec różnicy między wami? — Pokręcił głową i uśmiechnął się, mocniej biorąc ją za rękę. — Niedługo będzie cholernie żałować, że się ciebie pozbyła. Chodźmy, po drodze opowiesz mi o spisku.

Moon szła obok BZ, trzymając go mocno za rękę, lgnęła do kojącego jej bóle balsamu jego zaufania. Zmierzali do widocznego w oddali wejścia do pałacu, do końca Zimy. Powiedziała mu wszystko, co wiedziała, zmuszając swe myśli do trzymania się wąskiej ścieżki miedzy namalowanymi pustkowiami. Drzwi otworzyły się, wypuszczając ich w tętniące życiem, wciągające w wir krzątaniny miasto. U bramy zamiast królewskich strażników kłębiła się masa wojowniczych Letniaków, stojących zamiast nich na warcie. Moon przylgnęła do płaszcza BZ, nim nie zrozumiała, że równie mało wiedzą o wyglądzie Królowej, co ona przedtem. Dostrzegła, że niektórzy zauważyli jej wytatuowaną koniczynkę i patrzą na nią ze zdziwieniem.

— BZ, skąd wiedziałeś, że masz po mnie iść? Skąd wiedziałeś, że cię potrzebuję?

Znowu przesunął dłonią po twarzy, przetarł oczy.

— Nie wiedziałem. Gdy pojawili się Letniacy, zrozumiałem, że czekam już zbyt długo. Błysnąłem im znaczkiem identyfikacyjnym i obwołałem się eskortą policyjną. — Rozejrzał się na boki, gdy Letniacy pozwolili im przejść. — Muszę zgubić tę oznakę… — Nie potrafił niczym wesprzeć fałszywej lekkości tonu i szybko opadła. Zaczął znowu kaszleć, z głębi jego piersi dochodziło brzydkie rzężenie. Stanął, gdy tylko znaleźli się na ziemi niczyjej pomiędzy Letniackimi strażnikami i rojącymi się gapiami. — Posłuchaj… mnie, Moon. — Z trudem oddychał. — Muszę się ujawnić… prędzej czy później. Skoro i tak muszę wrócić, mogę zrobić to teraz. Wszystko, co mi powiedziałaś, przekażę pierwszemu napotkanemu policjantowi. Nie masz po co narażać się sama. Są tu twoi rodacy, opowiedz im o sobie i o Sparksie, nim się dowiedzą, że jest Starbuckiem. Pomogą ci tam, gdzie ja nie mogę. — Nagle odwrócił od niej wzrok i otulając się płaszczem, spojrzał na gromadzących się Letniaków. Zacisnął mocno usta, jakby w obawie, że powie coś więcej.

— BZ. — Przycisnęła dłoń do ust. — Jak mogę…

— Nie możesz. Nie próbuj. — Pokręcił głową. — Pozwól mi tylko odejść… — Zaczął się odwracać, lecz w połowie ruchu ugięty się pod nim nogi. Osunął się powoli i legł bez zmysłów na białych kamieniach.