128906.fb2
Tor siedziała w kącie, opierając się o ścianę jak miękka szmaciana lalka; białe, bezkształtne światło laboratorium kłuło jej załzawione oczy. Wiedziała, że za tą ścianą jest miasto pełne ludzi obojętnych na jej szaleństwo czy zgubę — obojętnych na własną zgubę. Ale do tego czystego pokoju nie docierał żaden głos Święta, żaden śmiech, wrzask, żadna muzyka. Ściana była dźwiękoszczelna, nie przebiją się przez nią i jej krzyki, choćby miała siły je z siebie wydać. W milczeniu, na próżno, walczyła z niewidocznymi więzami paraliżu. Minie godzina, nim jej system nerwowy zdoła poruszyć choćby mały palec, a wiedziała, że jej życie nie potrwa tak długo. Och, bogowie, gdybym mogła krzyczeć! Skargi wypełniały jej głowę, aż miała wrażenie, że pękną jej oczy… i jęknęła, cienki, żałosny pisk był najpiękniejszym odgłosem, jaki kiedykolwiek wydała.
Oyarzabal zerknął na nią znad stołu, przy którym siedział w żarze świateł niełaski. Jego szeroka twarz, okolona krzaczastymi bokobrodami, zdradzała mękę niemal równą jej; szybko odwrócił wzrok. Ciągnęła się dziwnie surrealistyczna narada nad najskuteczniejszymi sposobami wywołania w mieście epidemii, jej odgłosy przypominały bzyczenie w szatańskim ulu. Jeden z obcych wyszedł porozmawiać ze Źródłem. Oyarzabalu, ty wszawy łajdaku, zrób coś, zrób coś!
Oyarzabal zaproponował skażenie wodociągów. Odrzucono ten pomysł jako nieskuteczny.
Hanood, który poszedł do Źródła pół wieczności wcześniej, wrócił do pokoju, z przesadną dokładnością zamykając za sobą drzwi.
Owadzie buczenie umilkło. Tor widziała, jak zwracają się wszystkie głowy, by wysłuchać wyroku, sama nie mogła nawet skręcić oczu.
— No? — zapytał jeden z nie znanych jej mężczyzn.
— Kazał oczywiście pozbyć się jej. — Hanood skinął głową w stronę Tor. — Wrzućcie jej ciało do morza; nikt się nie przejmie, gdy zniknie w tym wszystkim. — Machnął ręką w stronę nieosiągalnej, odgrodzonej ścianą rzeczywistości. — Powiadają “Morze nigdy nie zapomina”… ale Krwawnik tak.
Tor jęknęła, lecz tylko w duchu.
— Nie, do cholery, nie wierzę! — Oyarzabal wstał, gotów do sprzeciwu. — Miałem się z nią ożenić; miałem ją stąd zabrać. Wie o tym, nie mógł kazać się jej pozbyć!
— Kwestionujesz moje rozkazy, Oyarzabalu? — Chrypliwy, bezcielesny głos Źródła spłynął na nich z powietrza; wszyscy bezwiednie spojrzeli w górę.
Oyarzabal przygiął się pod ciężarem tych słów, ale nie zrezygnował z walki.
— Nie trzeba zabijać Persefony. Nie mogę tu siedzieć i na to pozwalać. — Oczyma niepewnie przeszukiwał ściany i narożniki sufitu. — Musi być jakieś inne wyjście.
— Czyżbyś proponował, bym pozwolił im zabić i ciebie? Wszystko to stało się przecież przez twą niedbałość. Mam to zrobić?
Oyarzabal sięgnął po broń ukrytą pod połą długiej skórzanej kamizelki. Miał jednak przeciwko sobie pięciu, a samobójstwo nigdy go nie pociągało.
— Nie, panie! Nie, ale… miała przecież zostać moją żoną. Dopilnuję, by nikomu się nie wygadała.
— Czy myślisz, że Persefona chce nadal za ciebie wyjść, skoro wie już, co tu robisz? — Głos Źródła stał się chłodniejszy. — Jest niemoralnym zwierzęciem, niemniej nienawidzi cię za to. Nigdy nie mógłbyś jej zaufać.
Och, bogowie, och, Źródło, pozwól mi mówić! Obiecam mu wszystko! Spływający po żebrach pot swędział ją do szaleństwa.
— Ja też nie mógłbym ci więcej ufać, Oyarzabalu, jeśli nie dowiedziesz mi swej lojalności. — Głos umilkł, zdawał się uśmiechać. Tor zatrzęsła się w środku. — Nie jestem jednak zupełnie nieczuły na twą troskę. Dlatego daję ci wybór: Persefona może umrzeć albo żyć. Ale tylko wtedy, gdy postarasz się, by nigdy nie mogła zeznawać przeciwko nam.
Przeczucie zachmurzyło nagłą nadzieję Oyarzabala.
— Co miałbym zrobić? — Odważył się na nią spojrzeć i znów odwrócił wzrok.
— Chciałbym, byś uniemożliwił jej mówienie komukolwiek o tym, co wie, obojętnie jak bardzo by ją przekonywali. Myślę, że wystarczy zastrzyk xetydielu.
— Do diabła! Mam ją zamienić w żywego trupa? — zaklął Oyarzabal. — Straci cały rozum!
Jeden z obecnych roześmiał się.
— No to co, będzie głupia i twoja. Od kiedy to kobietom potrzebny jest rozum?
Och, Pani, pomóż mi… pomóż mi, pomóż! Tor wróciła do wiary swych przodków, porzucając tysiące nieczułych bogów zdradzieckich pozaziemców. Wolę umrzeć. Wolę umrzeć.
— Sam widzisz, Oyarzabalu, ile kłopotów mogą sprawić kobiety, gdy zostawi się im zbyt dużo swobody, co na nas ściągnęła głupia babska ciekawość. A pomyśl, co tutejsza Królowa szykuje swojemu światu. — Głos Źródła brzmiał jak zgrzytanie pilnika po metalu. — No to wybieraj: śmierć lub wymazanie mózgu. Najpierw dla niej, potem dla siebie.
Dłonie Oyarzabala zaciskały się i otwierały, gdy rozglądał się po pokoju i pięciu pozostałych twarzach, dostrzegając oczywistą groźbę.
— Zgoda! Ale nie chcę, by ją zabito, nie chcę patrzeć na jej śmierć. Wolę, by żyła.
Tor jęknęła znowu, poczuła wypływającą z kącika ust strużkę śliny. Zadrgały palce jej nóg — Ruszam się, ruszam! — ale nic więcej.
— W takim razie zaopiekuję się panią — odezwał się jeden z grupy techników. Tor rozpoznała w nim C'sunha, biochemika specjalizującego się w narkotykach. Zobaczyła, jak wstaje i podchodzi do jednej z zamkniętych szafek, znajdujących się poza zasięgiem jej wzroku. Słyszała, jak przestawia butelki i przyrządy, póki sycząca chmura w jej głowie nie zagłuszyła wszystkich innych dźwięków.
Oyarzabal przestępował z nogi na nogę, trzymał głowę opuszczoną, jakby nie spodziewał się, iż wszystko potoczy się tak szybko i nieodwołalnie. Tor posyłała mu mordercze spojrzenia.
— Panie, czy mam dać jej zastrzyk? — Trzymający strzykawkę biochemik ukazał się ponownie oczom sparaliżowanej.
— Tak, zajmij się nią, C'sunh — odparł głos łagodnie. — Sama widzisz, Persefono, nigdy nie wygrasz. Zawsze skończy się tym samym.
Tor patrzyła na zbliżającego się C'sunha, patrzyła, póki oczu nie przesłoniła jej złota mgiełka; nie oślepiło jej napięcie w głowie. Także Oyarzabal przyglądał się C'sunhowi i jej; wbijał w nich płonący wzrok z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków.
Przez zamknięte drzwi dobiegło ich ciężkie walenie. Chemik zatrzymał się w połowie ruchu, gdy rozległ się stłumiony krzyk:
— Otwierać! Policja! — Mężczyźni przy stole zerwali się na nogi, patrzyli ze zdumieniem na siebie i na sufit.
— Sini!
— Panie, w kasynie są Sini! Co mamy robić?
Nie otrzymali żadnej odpowiedzi, a mózg Tor przeszyło doznanie zbyt wysokie, by odebrała je jako dźwięk. Mężczyźni zasłonili uszy rękami.
— Odblokowują zamki! Zróbcie coś, na miłość bogów! Wykończ ją, C'sunh!
Chemik ruszył znowu do Tor z twarzą skręconą bólem, w dłoni miał cienką plastykową rurkę. Oyarzabal podszedł nagle i złapał go za rękę. Inni jednak skoczyli na Oyarzabala, a C'sunh pochylił się nad sparaliżowaną.
— Nie! — pisnęła Tor swe ostatnie…
Drzwi otworzyły się i zobaczyła płynny błękit; pokój wypełniło kilku policjantów w mundurach.
— Stój! — Wszędzie widać było broń, dwa lub trzy pistolety skierowane były w plecy i twarz C'sunha. Powoli wyprostował się znad swej ofiary.
— Rzuć to! — polecił mu Siny. Biochemik puścił strzykawkę, Tor wzdrygnęła się, gdy wylądowała o centymetry od jej bezbronnej nogi.
— Doktor C'sunh, na me życie! — Z bezkształnej ściany błękitnych mundurów Tor wyodrębniła komendanta policji. — Jesteś w naszych aktach, odkąd pamiętam — to wielka przyjemność spotkać się wreszcie z człowiekiem, a nie danymi. Uśmiechnęła się radośnie i zakuła go w kajdanki. Jej ludzie zrobili to samo z Oyarzabalem i pozostałymi. Komendant pochyliła się, zajrzała w twarz Tor, zauważyła upadłą strzykawkę. Uśmiechnęła się znowu. — O, Tor Starhiker. Wydaje mi się, że nie może się pani doczekać, by coś nam powiedzieć. Ja też nie mogę. Hej, Woldantuz! Chodź tutaj i daj zastrzyk tej kobiecie. Właściwy. — Mrugnęła uspokajająco, gdy podszedł do nich i ukląkł jeden z policjantów.
Tor ledwo zauważyła parzącą odtrutkę, gdy obok twarzy komendant pojawiła się inna, jeszcze bardziej zaskakująca.
Polluks! — Słowo nie wyszło jej z gardła, lecz zaczynała odzyskiwać panowanie nad swoim ciałem; czuła, jak opuszczają wpływ narkotyku.
— Tor. Wszystko z tobą dobrze?
— Co… coś… ty… powiedział? — Zabulgotała, oddychając ciężko.
— Tor. Wszystko z tobą dobrze? — powtórzył, równie bezbarwnym głosem co poprzednio. Pochylił się i wyciągnął rękę, gdy spróbowała wstać. Chwyciła ją z wdzięcznością i podciągnęła się w górę.
— Uff. — Dotknęła dłonią twarzy, oszołomiona od ulgi, i oparła się ciężko o robota. Palce zagłębiły się w miękkich kędziorach przekrzywionej peruki; poprawiła ją z roztargnieniem… przypomniała sobie ostatnie słowa, jakie usłyszała od Źródła. Zacisnęła dłoń, zerwała perukę i rzuciła na podłogę. — Od kiedy tak rozwinął ci się słownik, puszko śrubek? — Odsunęła się, patrząc w nieodgadnione oblicze Polluksa, poczuła rosnący na swoim uśmiech triumfu. — Ognie piekielne… jak podejrzewałam. Ty stary oszuście! Do diabła, czemu przedtem do mnie nie mówiłeś?
— To taki mały żarcik, Tor.
— Aha. Po maszynie można się spodziewać podobnego poczucia humoru. Od kiedy potrafisz tak mówić?
— Odkąd zostałem zaprogramowany w akademii policyjnej na Kharemough.
— Gdzie?
— Wymaż to, Polluksie. — Z drugiej strony zjawiła się skrzywiona komendant. — Naprawdę trzeba nad tobą popracować… Starhiker, możecie podziękować Polluksowi, że zdążyliśmy w porę. A ja za coś znacznie poważniejszego — jeśli potwierdzicie, że podejrzenia, z którymi tu przyszłam, są słuszne. — Wskazała kciukiem na laboratorium i pojmanych.
— Dzięki, Polluks. — Tor łagodnie pogładziła go po piersi. — Chcieli wywołać zarazę — poczuła, jak znowu zawodzą ją nogi — i wymordować w ten sposób wszystkich Letniaków. PalaThion kiwnęła głową, jakby to właśnie spodziewała się usłyszeć.
— Kto ich do tego wynajął?
Tor spuściła oczy.
— Królowa Śniegu?
Zaskoczona, przytaknęła, czuła niewytłumaczalny wstyd, potwierdzając to pozaziemcom.
— Tak mówili.
— Tak jak myślałam. — PalaThion uśmiechnęła się, z zimną krwią, nie patrząc już na Tor. — Wreszcie ją dorwałam! Chyba że… — Pokręciła głową, spojrzała na innego Sinego wchodzącego do pokoju, tym razem był to inspektor. — Mantagnes? — spytała z nadzieją.
Ale inspektor ponuro pokręcił głową.
— Uciekł nam, pani komendant.
— Jaakola? Jak, u diabła, mu się udało…
— Nie wiem! — odpowiedział z równym gniewem. — Gdy włamaliśmy się do jego biura, nie było w nim nikogo. Zaglądaliśmy wszędzie — mucha by się tam nie ukryła! Ciągle szukają… musiał mieć jakąś kryjówkę, na którą jeszcze nie trafiliśmy.
— Nie wydostanie się z planety. — PalaThion szarpnęła za oznakę imperium na sprzączce pasa. — Dostaniemy go.
— Nie założyłbym się o to. — Mantagnes z niechęcią patrzył na swe stopy.
— To pozwólcie mu znaleźć kryjówkę, w której schroni się przed oskarżeniem o usiłowanie ludobójstwa. — Machnęła ręką.
— Woldantuz, zabierzcie tych pięknych ludzi tam, gdzie ich miejsce. Mamy wreszcie wszystkie dowody. I świadka. Starhiker, potrzebuję waszych zeznań.
— Możecie na mnie liczyć. — Tor przytaknęła, poczuła rozpalającą się chęć zemsty na widok prowadzonego obok niej C'sunha. Przeszło jeszcze dwóch innych zatrzymanych, nim ujrzała Oyarzabala.
— Persefono? — Zatrzymał prowadzącego go policjanta. — Chyba jednak nie zabiorę cię z sobą. Nie tam, gdzie trafię teraz.
— Chciałeś zamienić mnie w roślinę, przeklęty wszarzu! Tylko o to ci zawsze chodziło! — Odepchnęła PalaThion, by stanąć przed nim. — Mam nadzieję, że zostaniesz tam, póki nie zgnijesz. Mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczysz żadnej kobiety… — Przypomniała sobie nagle, że próbował zatrzymać C'sunha i że te kilka sekund zwłoki ją uratowało.
— Nie chciałem by ś umarła, to wszystko! Nawet taki stan jest lepszy od śmierci. — Pochylił się ku niej, Siny go odciągnął.
— Mów za siebie. — Splotła ręce. — Tylko ty tak sądzisz.
Obejrzał się na PalaThion.
— Jeśli chcecie się o wszystkim dowiedzieć, pytajcie. Niczego nie zataję. — PalaThion przytaknęła, a jeden z zatrzymanych zaklął pod nosem. Tor zrozumiała, że od tej chwili życie Oyarzabala nie jest teraz warte splunięcia pijaka, gdziekolwiek by nie trafił.
A ona sama, cokolwiek by nie zrobiła, już się nie wydostanie z tej planety. Och, bogowie, czemu nigdy mi się nic nie udaje ? Wzięła się mocno w garść, bo nie miała już nikogo, kto by ją podpierał i wspierał. Poczuła na sobie wzrok PalaThion, wyczuła w nim niespodziewane współczucie. Twarz komendant przesuwała się niepostrzeżenie, aż spoczęła na Oyarzabalu i poza nim.
Wzywając na pomoc wszystkie swe siły, licząc tylko na nie, Tor podeszła do Oyarzabala i pocałowała go krótko w usta. Odsunęła się, nie pozwolili mu zrobić kroku.
— Żegnaj, Oyar.
Nie odpowiedział jej. Sini wyprowadzili go z pokoju. Tor stanęła obok Polluksa. Dlaczego tak jest? Dlaczego? Czemu dopiero wtedy chcemy tego, co mamy, gdy zostaje to nam zabrane?