128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 49

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 49

48

Moon nigdy by nie uwierzyła, iż w lawinie przepływających, świętujących tłumów znaleźć się może choćby na chwilę dość miejsca, by mogła swobodnie wyciągnąć ramię. Jednakże w jakiś niepojęty sposób z chaosu zrodził się ład; na pozór bezkształtna, obejmująca wszystko budowla Święta miała pod sobą fundamenty. W górnej części Ulicy oczyszczono ciągnący się na milę od pałacu odcinek. Pełni entuzjazmu widzowie ustawili się tak samo równo, co sterczące im za plecami mury eleganckich domów. Ci, którzy mieli dobre miejsca, zajęli je już wiele godzin wcześniej i przesuwający się niekiedy Sini nie mieli wielu kłopotów z utrzymaniem porządku. Przybyli, by zobaczyć początek końca, pierwszy ze starych obrzędów Zmiany — wyścig, który przerzedzi rzeszę kobiet ubiegających się o maskę Królowej Lata.

Moon wyszła na Ulicę, gdy tylko grupka Letniaczek zaczęła się skupiać wokół starszyzny rodu Goodventure, w którego żyłach płynęła krew poprzedniej dynastii Królowych Lata. Członkinie tej rodziny podczas tej Zmiany nie mogły się ubiegać o zostanie władczynią, lecz w zamian obdarzone zostały zaszczytem czuwania, by wyścig przebiegał zgodnie z obyczajami. Moon z trzymanych przez nie toreb wyciągnęła wstążkę, którą owinie głowę. Kolor przepaski wskazywał miejsce, jakie zajmie na starcie — na początku, w środku czy w tyle biegaczek. Wylosowana przez nią wstążka była zielona jak morze, ta barwa dawała pozycję na przedzie, inne opaski były brązowe jak ziemia i błękitne jak niebo. Przepasała nią czoło, blada, milcząca, nie zważała na rozlegające się wokół głosy radości i rozczarowania. To jasne, że wyciągnęła zieloną… czyż mogło być inaczej? Poczuła jednak rodzącą się, ściskającą jak macki niepewność; uciekając przed nią, przepchała się na czoło gromadzących się biegaczek.

Rozejrzała się wokół, usiłując nie upaść w ruchliwym tłumie pełnym kolorowych wstążek i podnieconych twarzy… w tłumie obcych. Większość kobiet, które przybyły na Święto z zamiarem wzięcia udziału w biegu Królowej Lata, ubrana była w tradycyjne stroje odświętne, w dziergane z miękkiej wełny spódnice i spodnie, dla sprawienia radości Pani ufarbowane w zieleń morską lub letnią. Szaty miały pracowicie ozdobione wzorami z muszelek, koralików i świecideł handlarzy, zwisały z nich wstążki zakończone figurkami totemów ich rodów. Moon ubrała się w zabraną od Persefony tunikę koczowników; jedyny strój, jaki posiadała. Czuła się tu równie obco, jak jego jaskrawe barwy, choć przecież otaczał ją lud, do którego powinna sama należeć. Włosy owinęła chustką, by skryć swe podobieństwo do Królowej. Niektórzy z Letniaków nie chcieli jej dopuścić do biegu, bo nie nosiła żadnego totemu czy innego dowodu na bycie jedną z nich. Zawsze wtedy pokazywała im gardło i cofali się od razu. Czuła ironię noszenia tu stroju Zimaków, a nie własnego, a jednak był on dziwnie odpowiedni.

Nie widziała nikogo znajomego ani wśród biegaczek, ani wśród tłumu widzów. Wiedziała wprawdzie, że trudno było jej liczyć, iż pomiędzy setkami i tysiącami ludzi wypełniającymi Krwawnik natrafi na kogoś z Neith czy kilku sąsiednich wysepek, lecz mimo to szukała i czuła rozczarowanie, że na próżno. Otaczały ją znajome widoki, głosy i zapachy, lecz babcia była za stara na taką podróż, a matka… — Święta są dla młodych — słyszała kiedyś, jak mówiła z dumą i tęsknotą — nie mających statków do naprawy i gąb do wykarmienia. Miałam swe Święto; co dzień przywołuję drogie mi wspomnienia z tych dni. — Objęła ramiona córki, podtrzymując ją na kołyszącym się pokładzie…

Z ust Moon wyrwał się okrzyk bólu, gdy nareszcie dostrzegła wyłaniającą się spod radosnych wspomnień matki brzydką prawdę. Stojąca obok kobieta przeprosiła i odsunęła się nerwowo. Moon spuściła wzrok, gdy znowu zrobiła się wokół niej podszyta strachem przed sybillami wolna przestrzeń. Nagle ucieszyła się, że nie ma tu jej matki, że nie będzie się dzisiaj przyglądać wyścigowi, obojętnie, czym się on skończy. Matka i babcia muszą mieć ją za zmarłą, a teraz i Sparks; może to i lepiej. Dawno już musiały zakończyć żałobę. Czy nie lepiej, by nigdy nie poznały prawdy, niż miałaby czuć wiecznie lęk, że dowiedzą się choćby cząstki prawdy, którą poznała w całości, okropnej prawdy o swej córce i wnuczce? Przełknęła żal i znowu rozejrzała wokół.

Nie była dzieckiem swej matki… ani Arienrhod. To co tu robię? Rozglądnęła się z nagłym zwątpieniem. Nie dostrzegła tu żadnej innej sybilli. Czy wśród Letniaków nie było ani jednej, która chciałaby uczestniczyć w biegu? Czy to naprawdę płynąca w jej żyłach ambicja Królowej sprawiła, że sama zapragnęła zostać władczynią? Nie. Nie proszę się o to! Musi nastąpić zmiana; jestem jedynie jej narzędziem. Zacisnęła pięści, powtarzając to jak zaklęcie. Jeśli żadna inna sybilla nie pobiegnie w wyścigu, to może dlatego że nie zna prawdy.

Nikt z nich jej nie zna. W otaczających ją twarzach odczytywała różne powody, różne stopnie pragnień, które przywiodły tu biegaczki. Niektóre pożądały władzy (choć posiadana przez Królową Lata miała raczej charakter obrzędowy niż świecki), inne zaszczytu, pozostałe pragnęły łatwego życia wcielenia Pani albo po prostu lubiły współzawodnictwo, traktowały bieg jako cząstkę uroczystości, nie dbając o wygraną czy porażkę. I żadna z nich, z wyjątkiem mnie, nie wie, o co naprawdę idzie gra.

Zaciskała kurczowo pięści, czując rosnące w środku napięcie, i ciągle się przeciskała, aż wreszcie dostrzegła szeroką wstęgę oznaczającą początek trasy biegu. Starsza rodu Goodventure krzyczała, żądając spokoju, by mogła przekazać zasady wyścigu. Nie trzeba być pierwszą na mecie, wystarczy znaleźć się w uświęconym gronie pierwszych trzydziestu trzech biegaczek. Trasa nie była też długa, co dawało szansę nie tylko najsilniejszym. Moon miała jednak wokół siebie setkę kobiet, w tyle dwieście dalszych… ze swego miejsca nie mogła nawet wszystkich dostrzec.

Głos starszej rodu Goodventure wezwał na start wszystkie biegaczki i Moon poczuła, jak traci świadomość siebie, daje się porwać nurtowi wielu kobiet poruszających się jak jedna. Poprzez głowy i ramiona patrzyła na powstrzymującą cały ten przypływ maleńką flagę — zobaczyła, jak opada, dając sygnał do startu. Masa konkurentek runęła nagle, porywając ją z sobą, nie sposób było się jej oprzeć, choćby nawet miała taką ochotę. Zaczął się bieg Królowej Lata.

Przez pierwsze sto metrów Moon tańczyła jak boja na fali, skupiała całą swą uwagę na bronieniu się przed zadeptaniem, potem ścisk zaczął się rozrzedzać. Wpychała się w każdą lukę, nie zważając na walące ją w boki łokcie. Nie wiedziała, ile biegaczek znajduje się przed nią, mogła jedynie kluczyć i szybko przebierać nogami, starając się pozostawić za sobą jak najwięcej innych uczestniczek wyścigu.

Mila była niczym, powodowała jedynie lekkie przyspieszenie bicia serca, gdy wraz ze Sparksem gnała nie kończącymi się lśniącymi plażami Neith… Ale ta mila prowadziła pod górę, podłożem był twardy chodnik, a nie sprężysty piasek. Przed osiągnięciem połowy trasy zaczęła ciężko dyszeć, ciało protestowało przeciwko każdemu rwanemu krokowi. Usiłowała przypomnieć sobie, ile naprawdę minęło czasu, odkąd biegła po błyszczącym piasku; nie pamiętała nawet, kiedy ostatnio zjadła i przespała tyle, by zaspokoić ciało ptaszka. Przeklęty Krwawnik! Miała przed sobą zaledwie kilka kobiet, które jednak powoli się oddalały. Zaczęły ją doganiać i mijać biegaczki pędzące dotąd w tyle. Dostrzegła z lękiem, iż jedna z nich ma wstążkę nie zieloną, lecz brązową — druga grupa uczestniczek zbliżyła się do startujących jako pierwsze. Moon zachwiała się, gdy umysł zapomniał na chwilę o wyczerpanych nogach.

Dwie trzecie, trzy czwarte mili, mijało ją coraz więcej kobiet, miała ich przed sobą około trzydziestu, a skurcz w boku nie pozwalał na oddychanie. Przeganiają mnie… nie wiedząc nawet, o co się ubiegają! Goniąc je resztkami sił, patrzyła na umykającą pod stopami końcówkę trasy; zapomniała o wszystkim innym, aż ujrzała wykładany białymi kamieniami dziedziniec pałacu Zimy, a wieniec przedostatniej z grupy zwyciężczyń spadł na jej ramiona.

Roześmiana, zadyszana, oszołomiona, dała się porwać radości oczekujących tłumów, obdarzających triumfatorki uściskami dłoni, pocałunkami i łzami. Przepchała się przez ciżbę, zajęła miejsce w tworzącym się na środku dziedzińca kręgu zwyciężczyń. Obejrzała się, słysząc, a potem widząc grupę ubranych na biało muzykantów, noszących takie jak ona wieńce i czarne rurowate kapelusze zwieńczone totemami Zimaków. Za nimi szła mała procesja Letniaków z rodu Goodventure, dźwigających baldachim z pięknej sieci ozdobionej muszlami i zielonymi gałązkami; podtrzymywali go wiosłami pokrytymi delikatnymi rzeźbami fantastycznych morskich potworów.

Pod baldachimem płynęła maska Królowej Lata. Moon usłyszała rozchodzące się falą przez tłum westchnienia i krzyki podziwu; sama ponownie zachwyciła się widokiem takiego piękna i potęgi na obliczu Zmiany. Poszukała wzrokiem niosącej maskę i zamrugała, rozpoznając Fate Ravenglass. Krąg pękł, przepuszczając jedynie maskarkę; reszta procesji chodziła w koło, obdarzając tłumy muzyką.

Starsza rodu Goodventure skłoniła się przed Fate lub przed potęgą jej sztuki.

— Zima koronuje Lato, zaczyna się zmiana. Niech Pani pomoże ci wybrać mądrze, Zimaczko; dla dobra tak waszego, jak i naszego. — Stała spokojnie, ufając osądowi Pani.

— Modlę się o to. — Fate także się skłoniła, jej biała szata zginęła całkowicie w promieniach słońca odbijających się od spoczywającej jej na ramionach maski.

Pani wybierze… Czyż Fate Ravenglass nie dlatego została wybrana Jej przedstawicielką, by z kolei sama wybrała jedyną twarz, jedyne serce i jedyny poza nią umysł, znający tajemnice tego świata? Ale niemal zupełnie nie widzi. Czy potrafi odróżnić jedną twarz od innych? Jak ją pozna?

Starsza Goodventure zaczęła przestępować z nogi na nogę; przykrywająca jej suknię koronka z nadzianych na siatkę paciorków grzechotała i dzwoniła. Zaintonowała starożytną inwokację świąteczną, a korowód kobiet zaczął powoli krążyć, stawiając krok po kroku, ciągnąc za sobą Moon. Bez trudu odnajdywała słowa litanii, powtarzała je niemal hipnotycznie. Były głęboko zakorzenione w jej pamięci, splatały się tam z najprymitywniejszymi obrazami najstarszych wspomnień. W przeciwieństwie do innych świętych pieśni, ta właściwie się nie rymowała, bo język, w którym kiedyś powstała, w ciągu lat utracił swój pierwotny kształt; melodia brzmiała dziwnie w uszach Moon. Śpiewała wraz z innymi, lecz cząstka jej umysłu pozostawała czujna, obserwowała widowisko, któremu ulegała całkowicie reszta jej ciała; ta właśnie cząstka nie była już pewna, że niewidoma Fate wybierze ją bez podpowiedzi. Czy umyśl sybilli naprawdę steruje wszystkimi wydarzeniami? Popycha mnie w swoją stronę — czy jednak może sięgnąć dalej niż moja ręka, czy naprawdę może powodować rzeczami, których sznurków nie trzyma?

…Kto podaje nas do Jej piersiI czyni Ją naszym grobem?Pani daje nam wszystko, czego potrzebujemy.Odpłacamy się jej wszystkim, czym możemy.

Moon ujrzała, jak Fate zaczyna krążyć w przeciwną stronę, podnosząc maskę z napiętą, lecz nic nie wyrażającą twarzą. Nie rozpozna mnie.

Kto napełnia nasze sieci, baseny i brzuchy,Kto nasyca smutkiem nasze serca?Pani daje nam wszystko, czego potrzebujemy.I prosi o wszystko, co posiadamy.

Moon przygryzła wargi w lęku, by czegoś nie powiedzieć, stłumić chęć krzyku: Tutaj, jestem tutaj! Pragnęła uwierzyć, iż działa tu przeznaczenie, lecz nie była już pewna, czy cokolwiek wydarzy się zgodnie z nim. Nie może wszystkiego zostawić losowi — nie po tym, co przeszła, co widziała. Musi mnie wybrać. Ale jak?

Czyje błogosławieństwa wywołują łzy nieba,Czyje przekleństwa wznoszą morze ku górze?Pani daje nam wszystko, czego potrzebujemy.I czyni nas tym, czym jesteśmy.

Wspomnienia Moon przeskoczyły do następnego wersetu i oba poziomy jej świadomości wypaliły: Wejście!

Kto zna tę, którą Ona wezwie,

Albo wie, jaki spotkają los?

Nie dosłyszała już refrenu, wpadając w Przekaz, dobiegł ją ponownie z nagłą, ogłuszającą mocą. Poczuła, jak zatacza się od wstrząsu, spróbowała otworzyć oczy, lecz miała je otwarte, patrzyły na świat ciemny jak w świetle księżyca, o zamazanych, niewyraźnych kształtach. Pozostałe zmysły były nieproporcjonalnie wyostrzone… bo jest ślepa! W następnej chwili pojęła ze zgrozą, że jest — Fate Ravenglass. I że wśród korowodu niewyraźnych postaci, okrążających jej nieruchome ciało, jest jedna, tworząca drugi biegun tego Przekazu…

Patrzyła na przepływające mgliste figury, zastanawiając się, co ujrzałaby, gdyby mogła zmusić je do nabrania kształtów. A potem dostrzegła postać zataczającą się w kręgu innych, podtrzymywaną, niemal niesioną ramionami otaczających ją z obu stron, jednakowych kobiet — to ona, widzi siebie. A Fate Ravenglass patrzyła jej oczyma; każda z nich widzi własną twarz i o tym wie… Moon poczuła nagle, jak pożyczone przez nią ciało otwiera się i podchodzi swobodnie do jej prawdziwego, trzymając maskę w wyciągniętych przed siebie rękach. Gdy zamknęła się w sobie, dostrzegła wreszcie, że to rzeczywiście jej twarz. Popatrzyła na maskę i na swe oblicze, przejęło ją zdumienie i niewysłowiony zachwyt. Uniosła maskę drżącymi dłońmi Fate, poruszona na nowo jej pięknem, opuściła ją zdecydowanie na swe własne ramiona.

Gdy tylko maska opadła na jej twarz, Moon poczuła, jak jest znowu wciągana w przepaść Przekazu, jak wraca do swego prawdziwego umysłu, usłyszała krzyk, którym zakończyła trans. Rozglądając się przez otwory na oczy w masce, ujrzała stojącą obok oszołomioną Fate, poczuła, jak sama jest podtrzymywana przez inne kobiety, dobiegły ją radosne krzyki tłumu. Ale jedynym, co pamiętała w tej chwili, była Fate dotykająca twarzy, która znowu była jej.

— Moja twarz, widziałam swoją twarz. I maskę Królowej Lata…

Tłum zaczął się tłoczyć wokół nich, rozerwał kruchy krąg dłoni, odepchnął inne biegnące. Podparcie Moon zniknęło, odzyskała równowagę; wyciągnęła ręce i chwyciła dłonie Fate, trzymała je mocno.

— Fate, stało się — mruknęła. — Jestem Królową Lata!

— Tak, tak, wiem. — Fate pokręciła głową, światło odbijało się od łez w jej ciemnych oczach. — Tak miało być. I było. Po raz pierwszy dwie sybille popatrzyły na siebie oczami tej drugiej i zobaczyły własne twarze… — Z roztargnieniem poprawiła kołnierz z białych piór. — Będziesz taką Królową, jak maska, którą dla ciebie zrobiłam.

Moon poczuła, jak nagle twarda dłoń ściska jej serce.

— Ale nie sama. Będę potrzebować pomocy. Potrzebni mi będą ludzie, którym zaufa lud mój… i wasz. Czy mi pomożesz?

Pierzasty kołnierz zaszeleścił od przytaknięcia Fate.

— Muszę poszukać nowego zawodu. Z radością zrobię wszystko, by ci pomóc, Moon… Wasza Wysokość.

Osłoniła je siatka baldachimu, weszła pod nią przepełniona poważną radością starsza rodu Goodventure.

— Pani! — Wokół schylali się w ukłonie inni Goodventure. — Dziś czekają cię trzy obowiązki: Chodzić wśród ludu, objawiając mu rozpoczęcie Nocy Masek. Być beztroską. Radować się. A jutro także trzy: Zejść do portu, gdy za murami wstanie świt. Oddać Zimę Morzu. Panować w jej miejsce zgodnie z wolą Pani.

Oddać Zimę Morzu. Moon spojrzała na pałac.

— Zro… zrozumiałam.

— To chodź z nami, daj się ujrzeć ludowi. Do jutra wszyscy znajdujemy się między światami, między Zimą i Latem, między przeszłością i przyszłością. Tyś jest tego zwiastunką. — Kobieta z rodu Goodventure wskazała Moon oczekujący baldachim.

— Fate, pójdziesz ze mną?

— O tak, pójdę — uśmiechnęła się Fate. — Po raz ostatni chyba zobaczę znajomych, bliskich mi ludzi w pełni swej chwały, chcę cieszyć się tym do końca. — Z czułością i smutkiem dotknęła swego sztucznego oka. — W ciągu tej jednej nocy zakwitną i zwiędną wszystkie me maski, owoc pracy całego życia… niedługo mój wzrok powędruje do morza wraz z wszystkimi innymi darami Zimy, dobrymi i złymi.

— Nie! — pokręciła głową Moon. — Przysięgam ci, Fate, to naprawdę będzie Zmiana! — Tłum zaczął się wciskać między nie.

— Moon, a co ze Sparksem? — zawołała Fate przez rosnący odstęp.

Moon nadaremnie wyciągała rękę, maskarka ginęła w ciżbie.

— Nie wiem! Nie wiem… — Silne ramiona posadziły ją w obwieszonej wieńcami lektyce, okryta baldachimem popłynęła nią przez Ulicę jak liść porwany strumieniem.

Wszędzie, gdzie ją zaniesiono, widziała maski zasłaniające twarze świętujących, pozbawiające ich własnych obliczy, spełniające fantazje, tak jak uczyniła to Królowa Lata. Dziś wieczorem nie będzie Zimaków i Letniaków, pozaziemców i miejscowych, dobrych i złych. Wszędzie błyszczały kostiumy, grała muzyka, zamaskowane twarze śmiały się, śpiewały i pozdrawiały Królową. Wszędzie za lektyką ciągnęły tłumy, ofiarowujące jej jedzenie, picie i podarunki, próbujące ją choćby dotknąć na szczęśliwą wróżbę. Dziś wieczorem miała obowiązek bycia wesołą jętką, symbolem ulotnych radości życia; dopiero jutro jej rządy i świat staną się znowu poważne i prawdziwe…

Wdzięczna była losowi za noszoną maskę, bo pozwalała jej ukryć, że każda nowa radość oznaczała dla niej minięcie kolejnej chwili, zbliżanie się odbierającego wszelką chęć do śmiechu jutra. Bo jeśli zawiedzie jej plan, jeśli zawiedzie ją Sirus, jutro rano jako Królowa Lata wypowie słowa i uczyni znak nakazujący utopienie Sparksa…