128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

4

Sparks stał na pokładzie, przyciskany do masztu lodowatym wiatrem, słuchał, jak silniki statku mierzą się z wzburzonym morzem. Przed sobą, na horyzoncie, widział Krwawnik leżący jak niesamowity sen. Od wieczności zbliżali się do niego po nakrapianych bielą falach, płynąc stale na północ wzdłuż nie kończących się brzegów wyspy. Patrzył, jak miasto urosło od plamki wielkości paznokcia do czegoś niepojętego. Teraz zdawało się rozpościerać pod niebem jak zasłona, wypełniając mu świadomość, tak iż nie było w niej miejsca na nic innego.

— Hej tam, Letniaku. — Głos kupca przerwał jego zadumę, na ramieniu spoczęła mu lekko rękawica. — Niepotrzebny mi drugi maszt. Jeśli nie ma dla ciebie na pokładzie nic do roboty, wejdź do środka, nim zamarzniesz. — Sparks usłyszał śmiech żeglarza; odwrócił się, ujrzał uśmiech na surowej twarzy kupca i zrozumiał jego troskę.

Puścił maszt, jego rękawice z trudem oderwały się od warstewki lodu.

— Przepraszam. — Oddech ulatywał mu z ust obłoczkami niemal zasłaniającymi świat. Tak był okutany w grube tkaniny, że ledwo mógł zgiąć ręce, lecz mimo to północny wiatr przenikał go do szpiku kości. Jedynie ciepłe morze opływające zachodnie wybrzeże chroniło Krwawnik przed całkowitym opanowaniem przez lód. Nie czuł twarzy, nie wiedział, czy nadal się uśmiecha. — Na Panią, to jedna całość! Jak coś takiego może istnieć!

— Wasza Pani nie ma z tym nic wspólnego, chłopcze. Ani z ludźmi, którzy tam żyją. Zawsze o tym pamiętaj, póki tam będziesz. — Kupiec pokręcił głową, patrząc na miasto, i ścisnął spierzchnięte od wiatru wargi. — Ni… nikt nie wie, jak powstał Krwawnik. Ani dlaczego. Nawet pozaziemcy. Nie powiedzieliby nam zresztą, choćby nawet wiedzieli.

— Dlaczego? — Sparks się rozejrzał.

Kupiec wzruszył ramionami.

— Czemu mieliby zdradzać nam swe tajemnice? Przybywają tu, by handlować z nami maszynami. Nie byliby nam potrzebni, gdybyśmy sami wiedzieli, jak je robić.

— Nie sądzę. — Sparks wzdrygnął się, rozruszając palce w rękawiczkach. Kupiec Zimak i jego załoga żyli handlem, tylko o nim rozmawiali podczas krążenia od wyspy do wyspy; szybko go to znudziło. Jak dotąd, podczas tego nie kończącego się rejsu tylko jedna rzecz zrobiła na nim wrażenie — równie swobodnie odnosili się do Letniaków i Zimaków, jakby różnice między nimi nie miały znaczenia. — Gdzie są statki gwiezdne?

— Co? — Kupcem wstrząsnął śmiech. — Nie mów mi, że spodziewasz się ich mrowia? Na wszystkie towary! Nie myślisz chyba, że jest ich tyle co gwiazd? I to po tych wszystkich opowiadaniach o techu, jakie wyciągałeś ode mnie przez tyle lat. Wy, Letniacy, musicie być rzeczywiście tacy tępi, jak wszyscy twierdzą!

— Nie! — Sparks poczuł, jak poniżenie wykrzywia mu zdrętwiałą twarz. — Chciałem… chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie jest port gwiezdny, to wszystko.

— No jasne — prychnął kupiec. — W głębi lądu, ten teren jest dla nas zakazany. — Nagle oprzytomniał. — Czy na pewno wiesz, co robisz, płynąc do Krwawnika? Czy na pewno rozumiesz, w co się pakujesz?

Sparks zawahał się, spojrzał na wodę. W dali ukazała mu się twarz Moon podczas pożegnania; słyszał jej głos w wołaniach ptaków, w powietrzu. Śmierć za pokochanie sybilli. W piersi poczuł nagle lodowaty ból, jakby ugodził go lodowy sztylet. Zamknął oczy i zadrżał; głos i obraz zniknęły.

— Wiem, co robię.

Kupiec wzruszył ramionami i odszedł.

Statek kupca trącał pływające nabrzeże, na którym stał Sparks. Ze wszystkich stron przytłaczały go większe, wyższe i dłuższe statki, oplatane cumami jak dywanem unoszących się na powierzchni wodorostów. Wszystko to jednak było niczym wobec samego Krwawnika, wznoszącego się w górze niby wielka bestia. Z morza wznosiły się wieże szerokości domu. Dziwny ich las wieńczyło podbrzusze miasta, z którego zwisały wiązki łańcuchów, wielokrążków i niezrozumiałych urządzeń. Zapach morza mieszał się z dziwniejszymi, mniej pociągającymi woniami; spod miasta kapały i ściekały niemożliwe do nazwania płyny. Szeroka grobla jeżyła się jeszcze bardziej obcymi kształtami, wznoszącymi się od pływających doków portu do brzucha miasta Pomyślał nagle o wielkim, głodnym potworze.

— Idź na dolne poziomy, chłopcze! — Kupiec musiał krzyczeć, by zagłuszyć setki innych wrzasków, szczęki, zgrzyty i piski rozbrzmiewające w tym dziwacznym świecie zawieszonym między lądem a morzem. — Poszukaj domu Gadderfy w Alei Pobrzeżka; wynajmie ci pokój!

Sparks przytaknął z roztargnieniem, uniósł rękę.

— Dziękuję. — Zarzucił na ramię torbę z rzeczami i wzdrygnął się, gdy ogarnął go zimny wiatr.

— Będziemy tu przez cztery dni, jeśli zmienisz zdanie!

Sparks pokręcił głową. Odwrócił się i odszedł, potem zaczął się wspinać. Kupiec patrzył za nim, póki nie pochłonęło go miasto.

— Hej ty tam, z drogi! Ślepy jesteś, czy co?

Sparks rzucił się w bok na stos skrzynek, a u szczytu rampy pojawił się nad nim dom na szczudłach, potem ostrożnie przekroczył próg i zaczął schodzić. Wysoko, w małym, pełnym okien pokoiku ujrzał twarz, zbyt małą, by go ostrzegła, nie oglądającą się nawet, by sprawdzić, czy ustąpił drogi. Wstał, zdrętwiały i zamyślony. To prawda… to wszystko prawda! Nagle poczuł tylko częściowe zadowolenie.

Obawiając się ciągnąć dalej tę myśl, ruszył główną ulicą wznoszącą się długą, leniwą spiralą. Teraz uważał na zakrętach. Droga ciągnęła się bez końca, łagodnie wspinając się i wijąc, mijając urwiste ściany magazynów i składów, rojące się od ludzi domy za barierkami. Nie było nieba, jedynie dolna strona następnej spirali, lśniącej matowo od jakiejś prążkowanej fosforescencji. Podpory drogi ciągnęły się jak odnóża stonogi ku światłu i prawdziwemu niebu, jakie znał zawsze, blademu i nieosiągalnemu na końcu alei za murami chroniącymi przed sztormami.

Mijał piętrzące się towary i śmieci, puste składy i puste twarze tłumu, starając się równie jak oni nie okazywać uczuć. Byli wśród nich rybacy w ubraniach podobnych do jego, ale także sklepikarze, robotnicy, inni w strojach zdradzających ich zajęcie i tacy, których zawodów nie mógł sobie nawet wyobrazić. Wszędzie wokół widział też bezpłciowe, półludzkie istoty wykonujące z bezmyślną dokładnością zadania niewykonalne dla dwojga ludzi. Nieśmiało podszedł do jednej z nich i zapytał głupio:

— Jak to robisz? — Istota nadal ładowała paki, nie racząc odpowiedzieć.

Zaczął mieć wrażenie, że ciągle idzie tą samą ulicą, zataczając koła. Każda aleja była taka sama jak wszystkie inne, wszędzie przytłaczały go hałasy, tłumy i zapachy dymu. Byle jak sklecone domy wypełniały szczeliny ula miasta jak plastykowe plastry, wiszące i sterczące; stare, obdrapane, brzydkie, podpierały jeszcze starsze budynki, równie wieczne co morze. Nic nie występowało tu pojedynczo, lecz po dwa, trzy, dziesiątki razy, aż każde wrażenie odbijało się echem. Miażdżący ciężar przygniatał kruche sklepienia i ramiona Sparksa. Katakumby murów parły na niego, zamykały się wokół, aż… Pomocy! Zatoczył się i oparł o niezwykle ciepłą ścianę domu. Usiadł wśród odpadków i zasłonił oczy.

— Hej, przyjacielu, dobrze się czujesz? — Jakaś ręka dotknęła badawczo jego boku.

Uniósł głowę i otworzył oczy, mrugając, aż spojrzał wyraźnie. Stojąca nad nim krępa kobieta w kombinezonie robotnicy kręciła głową.

— Nie, coś mi źle wyglądasz. Trochę pozieleniałeś. Masz chorobę lądową, żeglarzu?

Sparks uśmiechnął się słabo, czując, jak twarz z zielonej robi mu się czerwona.

— Chyba tak — wymamrotał, zadowolony, że głos mu nie drży. — Chyba to właśnie mam.

Kobieta pochyliła głowę, lekko się krzywiąc.

— Jesteś Letniakiem?

Sparks przylgnął do ściany.

— Skąd wiesz?

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Twój akcent. Ponadto tylko Letniacy noszą tłuste skóry. Przybyłeś prosto z gospodarstw rybnych, co?

Spojrzał na swój płaszcz przeciwdeszczowy, nagle z niego niezadowolony.

— No.

— Już dobrze. Nie daj się pobić wielkiemu miastu, mały, nauczysz się wszystkiego. No nie, Polly?

— Zgadza się, Tor.

Sparks nachylił się, zobaczył naraz, że nie są sami. Za kobietą stał jeden z metalowych półludzi, jego matowa powłoka odbijała słabo światło. Nie miał pojęcia, jakiej jest płci. Dojrzał, że opuścił trzecią nogę, wyglądającą niemal jak ogon, i teraz siedzi na niej swobodnie. W miejscu twarzy przezroczyste okienko ukazywało wnętrze głowy z płytkami sterującymi.

Tor wyciągnęła płaską buteleczkę z zapiętej kieszeni kombinezonu i odkorkowała ją.

— Masz. To ci wzmocni kręgosłup.

Wziął butelkę, pociągnął łyk… i zakrztusił się, gdy przesłodzona zawartość rozpaliła mu usta. Przełknął ją z trudem, oczy mu zmętniały.

— Jesteś ufny — roześmiała się Tor.

Drugi łyk pociągnął ostrożniej, przełknął go bez kaszlu i pochwalił:

— Niezłe. — Oddał butelkę. Kobieta znów się roześmiała.

— Czy… hmm… czy… — Sparks oderwał się od ściany, przyglądając się metalowej figurze, starając się tak zadać pytanie, by nie było obraźliwe. — Czy to człowiek w blaszanym ubraniu?

Tor uśmiechnęła się i założyła za ucho kosmyk płowych włosów. Oceniał ją na sporo starszą od siebie.

— Nie, tak mu się tylko zdaje. Prawda, Polluksie?

— Zgadza się, Tor.

— Czy on jest… no…

— Żywy? Nie tak jak my. To serwo-automat, robot, obojętnie jak go nazwiesz. Urządzenie serwomechaniczne. Nie działa samodzielnie, a tylko reaguje na polecenia.

Sparks uprzytomnił sobie, że gapi się niepewnie.

— Czy on się nie…?

— Nie obrazi, że o nim mówimy? Nie, nic go nie obrazi, jest ponad to. Istny święty. Prawda, Polly?

— Zgadza się, Tor.

Objęła go ramieniem i przycisnęła serdecznie.

— Doglądam go teraz i zapewniam, aby nic mu nie brakowało, choć musi mieć gdzieś krótkie spięcie, co ogranicza jego słownik. Może zauważyłeś.

— No, tak… trochę. — Sparks przestąpił z nogi na nogę, zastanawiając się, czy to zostanie zauważone.

Tor znów się zaśmiała.

— Przynajmniej nie grozi mu “przekręcenie”. Hej, skąd to masz? — Sięgnęła nagle po wiszący na piersi Sparksa pozaziemski medal.

— To mój… — Sparks cofnął się, wyrywając krążek. — Dostałem go od kupca.

Tor przyjrzała mu się, poczuł nagle, jakby miał szklaną czaszkę. Wreszcie opuściła rękę.

— Dobra, posłuchaj, Letniaku, może zostaniesz tu ze mną i Polly, nim nie przyzwyczaisz się do zwyczajów Krwawnika? Właśnie skończyłam zmianę i idziemy na małą podziemną rozrywkę. Spędzimy miło czas, trochę się zabawimy, może na coś z boku postawimy… Masz jakieś pieniądze?

Sparks przytaknął.

— Dobra, może uda ci sieje podwoić. Chodź z nami… Mam wrażenie, Polly, że to go dużo nauczy.

— Zgadza się, Tor.

Sparks schodził z nimi aleją ku półmrokowi ciemniejącemu za murami przeciwsztormowymi. Gdzieś po drodze Tor zatrzymała się przy nie rzucających się w oczy drzwiach magazynu pokrytego grubą warstwą farby i zapukała w nie pięścią, najpierw dwa, potem trzy razy. Drzwi uchyliły się odrobinę, potem szerzej, wpuszczając ich do mrocznej jaskini. Sparks zawahał się, wszedł po niecierpliwym geście Tor, usłyszał nasilający się szum głosów i zobaczył, że nie są sami.

— Ile stawiasz?! — przekrzyczała hałas Tor, dając garść monet przygarbionemu, otulonemu w płaszcz mężczyźnie. Stała na skraju tłumu kibiców, klęczących, przykucniętych i siedzących. Ich uwaga skupiona była na małej arenie. Sparks podszedł do Tor, starając się dojrzeć cokolwiek przez drapiącą w gardle chmurę dymu, wypełniającą gęste powietrze. — Na co?

— Jasne, że na krwiorzajkę! Tylko głupek postawiłby na gwiazdola przeciwko krwiorzajce. No, na ile jesteś dobry? — Oczy błyszczały jej pożądaniem, jakie wyczuwał wszędzie wokół, narastające jak przypływ.

— No to sporo tu głupków. — Mężczyzna w płaszczu rozdziawił usta i potrząsnął trzymanymi sztonami.

Tor prychnęła lekceważąco. Z tyłu narastał i opadał pomruk tłumu, echa odbijały się od szczelin i cieni; sala czekała. Sparks dojrzał, jak na pustą przestrzeń wchodzą dwie istoty, w tym jedna ludzka, niosąc pudełka o obłym kształcie. Skóra obcego lśniła tłusto, ręce miał zakończone długimi mackami. — Czy oni będą…? — Sparks zamilkł, bo zabrakło mu tchu.

— Oni? Coś ty, nie! To tylko operatorzy. No dalej, obstawiaj! — Tor pociągnęła go za rękę.

Pogrzebał w torbie i wyciągnął dwie monety.

— No dobra, niech będzie, hmm, dwadzieścia.

— Dwadzieścia! Tylko tyle masz? — Tor wyglądała na zawiedzioną.

— Tylko tyle stawiam. — Wyciągnął pieniądze.

Zgarbiony wziął monety bez słowa i zniknął w tłumie.

— Słuchaj, czy to aby legalne? — zawahał się Sparks.

— Jasne, że nie… Polluksie, utoruj nam drogę wśród szlachetnie urodzonych. Potrzebne nam miejsca w pierwszym rzędzie.

— Zgadza się, Tor. — Polluks przepychał się prosto do celu. Sparks słyszał, jak przekleństwa i nagłe jęki bólu znaczą jego drogę przez tłum.

— Nie martw się, Letniaku, to nie zawody są zakazane — mówiła Tor w marszu, Sparks znalazł się nagle w połowie drogi do ringu — ale sprowadzanie niektórych zwierząt.

— Aha. Przepraszam… — mruknął, gdy nastąpił na ozdobioną klejnotami dłoń. Połowę tłumu tworzyli robotnicy i żeglarze, lecz druga lśniła w półmroku drogimi kamieniami, niektórzy mieli skórę barwy ziemi lub włosy jak chmury. Zastanawiał się, czy specjalnie się ubrudzili. Tor czekała na niego przy ringu, podwinął przy niej swe długie nogi. Z tyłu sterczał Polluks, oparty na dodatkowej nodze, nie reagując na okrzyki “niżej tam z przodu”. Tor wyciągnęła butelkę i napiwszy się wręczyła ją Sparksowi.

— Dokończ.

Już kręciło mu się w głowie od zmiennego zapachu dymu, odcinającego go od siebie samego i wszystkich innych. Przyłożył flaszkę do ust i pociągnął niebacznie; zostało w niej jeszcze sporo. Zapiekło go w gardle i zaczął kasłać.

Tor poklepała go po kolanie.

— Wprawia w nastrój, no nie?

Uśmiechnął się.

— Jak diabli — powiedział ochryple.

Wzięła dłoń.

— Potem, potem.

Czkający Sparks odwrócił się od niej, by spojrzeć na zagrodę; od ruchu zakręciło mu się w głowie, jakby był na nagle wzburzonym morzu. Trzymana na wodzy energia tego miejsca rozbrzmiewała w nim teraz, wraz z tłumem wydał długie westchnienie, wypuszczając powściągany oddech, gdy dozorcy otworzyli klatki i uskoczyli w bok.

Już obcy z biczami zamiast palców przyciągał jego wzrok (choć nagle wszystko przestało go dziwić), lecz okazało się to tylko zapowiedzią cudów. Teraz nad krawędzią stojącego przed nim pojemnika ukazała się masa wijących się grubych macek; spływały w dół, pociągając za sobą sflaczałą torbę ciała pokrytego sinymi plamami.

— Krwiorzajka — szepnęła Tor. Sparks nie mógł dojrzeć głowy stwora, chyba że tworzyła jedno z tułowiem, bo nierówne kleszcze kłapały między mackami. Słyszał to wyraźnie w pełnej oczekiwania ciszy. Jego uwagę zwrócił nagły ruch w drugim końcu areny. — Gwiazdol — mruknęła Tor na widok płynącego w mrokach cienia. Cętkowane, wężowate zwierzę miało długość ręki. Sparks dostrzegł wąski snop światła odbity od odsłoniętego kła, gdy gwiazdol warknął z głębi gardła. Wszystkie światła skupione były teraz na polu walki, jak i wszystkie oczy. Gwiazdol okrążał krwiorzajkę, niepomny na tłum, ciągle nisko zawodząc. Krwiorzajka cicho śmignęła mackami, nie wydała głosu nawet wtedy, gdy gwiazdol rzucił się naprzód i oderwał kawałek skóry ze zwisającego tułowia. Jej macki wiły się szaleńczo, złapały i oplotły wąski łeb gwiazdola.

— Jad — syknęłaTor radośnie.

Gwiazdol zaczął krzyczeć, lecz został zagłuszony przez ryk żądnego krwi tłumu.

Sparks pochylił się, napięty jak struna, zdziwił się trochę, że zamiast protestu z jego gardła wyrwał się okrzyk łowiecki. Gwiazdol wydarł się, oszalały z bólu chwytał i rwał macki krwiorzajki i jej miękkie, oklapnięte ciało. Krwiorzajka zatoczyła się, wilgotne wici śmignęły znowu… Oszołomiony utraconą niewinnością, Sparks wytężył swe wyostrzone zmysły, by chłonąć balet śmierci.

Wieczność później, lecz mimo to za wcześnie, gwiazdol legł bezwładnie, a krwiorzajka otoczyła go pękami pokaleczonych macek i zaczęła dusić. Sparks widział białka szalonych oczu gwiazdola, nakrapiane biało i czerwono wnętrze rozdziawionego pyska; słyszał, jak jęk umilkł nagle, gdy kleszcze znalazły gardło przeciwnika. Trysnęła krew; krople spadły na płaszcz i spoconą twarz Sparksa.

Cofnął się szybko, wytarł twarz i spojrzał na pokrytą świeżą krwią rękę. Naraz odechciało mu się patrzeć na arenę, nie pociągał go widok pęczniejącego, czerwieniejącego tułowia ani krwi sączącej się z jego pęknięć, gdy krwiorzajka wysysała swą ofiarę… Nagle zabrakło mu tchu, by dołączyć do ogłuszającej wrzawy przekleństw i wiwatów. Odwrócił twarz, lecz nie było gdzie uciec oczami od promieniującego nienawiścią tłumu.

— Tor, ja…

Odwróciwszy się ujrzał, że zniknęła, jak i Polluks… i że wraz z nimi przepadła torba z jego rzeczami.

— Mówię ci, synku, nie mamy pracy dla Letniaka. Nie możesz obsługiwać maszyn, nie znasz kodów społecznych, nie masz doświadczenia. — Urzędnik spoglądał na Sparksa znad parapetu małego okienka jak na nierozgarnięte dziecko.

— Jak zdołam nabrać doświadczenia, jeśli nikt mnie nie najmie? — Sparks uniósł głos i skrzywił się, gdy wzmogło to ból w głowie.

— Dobre pytanie. — Urzędnik zabrał się do ogryzania paznokci.

— To nieuczciwe.

— Życie jest nieuczciwe, synku. Jeśli chcesz tu pracować, musisz się wyrzec swego rodu.

— Niech mnie diabli, jeśli to zrobię!

— Wracaj więc do siebie z tymi śmierdzącymi skórami ryb i nie zawracaj głowy prawdziwym ludziom! — Następny w kolejce odsunął Sparksa; miał rękawicę okutą metalem.

Sparks obrócił się, ujrzał, że dłoń w rękawicy zaciska się w pięść dwa razy większą od jego. Znów się odwrócił i wśród śmiechu wyszedł z sali na ulicę. Za murem osłonowym na drugim końcu alei zaczynał się nowy dzień. W nocy chmury burzowe zasnuły gwiazdy, lecz na ulicach miasta nigdy nie było ciemno. Nie mógł ukryć swego gniewu, poniżenia ani wymiotów, gdy wyrzucał z siebie to, co wypił, widział i zrobił. Spał jak kłoda na stercie skrzynek. Śniła mu się Moon stojąca nad nim, wiedząca wszystko, z litością w agatowych oczach… Litością! Sparks przycisnął dłoń do bolących oczu, by odegnać jej twarz.

W dole długiego zbocza ulicy, poniżej miasta, leżał port, a w nim czekająca nań, by zabrać do domu, mała łódź kupca. Żołądek ściskał mu gniew i głód. Nie minął jeszcze dzień, gdy stracił wszystko, rzeczy, ideały, szacunek dla siebie. Może teraz wrócić chyłkiem na wyspy, pożegnać się z marzeniami, aż do śmierci żyć w cieniu litości Moon. Zacisnął usta. Może też uznać, że przeszedł prawdziwą szkołę, że Krwawnik odarł go ze złudzeń, nauczył, że nic nie ma, że jest niczym… że w tym mieście nikogo nie obchodzi. Zmiana tego zależy wyłącznie od niego.

Ma puste ręce… Poruszył nimi bezradnie, pogładził zwisający mu u pasa mieszek z jedyną rzeczą zostawioną mu przez Tor i Krwawnik, jego fletem. Wyciągnął go powoli, pieszczotliwie, przytknął do ust i ruszył dalej; granie melodii z utraconych lat godziło go ze stratą wszystkiego innego.

Błąkał się bez celu, ustępując z drogi bezustannemu ruchowi, który nie zamierał nawet w nocy. Przyglądali mu się obcy, on przestał zwracać na nich uwagę. Szedł tak, aż coś brzęknęło o chodnik u jego stóp. Stanął i spojrzał w dół. Moneta. Pochylił się powoli i podniósł ją, obracając w palcach ze zdziwieniem.

— Zarobiłbyś więcej w Labiryncie. Tam ludzie mają więcej do tracenia… bardziej też cenią artystów.

Sparks rozejrzał się ze zdziwieniem i zobaczył przed sobą kobietę z ciemnymi warkoczykami i opaską na czole. Wokół nich płynął tłum; wydawało mu się, że stoją na wyspie. Kobieta była w wieku cioci Lelark, może trochę starsza, miała na sobie długą suknię z podniszczonego aksamitu i pierzasty naszyjnik. Trzymała laseczkę z główką lśniącą jak węgielek. Z uśmiechem uniosła ją do twarzy. Nie patrzyła na niego, wokół jej oczu coś obumarło, coś im brakowało, jakby tkwiły w mroku.

— Kim jesteś? — zapytała.

Ślepa.

— Sparks… Dawntreader — odpowiedział, nie wiedząc nagle, gdzie patrzeć. Wreszcie spojrzał na laseczkę.

Wydawała się na coś czekać.

— Letniak — dokończył niemal niedosłyszalnie.

— Aha. Tak myślałam. — Kiwnęła głową. — Nigdy nie słyszałam w Krwawniku czegoś równie dzikiego i tęsknego. Przyjmij mą radę, Sparksie Dawntreaderze Letniaku. Idź do górnego miasta. — Sięgnęła do zwisającej jej z ramienia wyszywanej paciorkami sakiewki i wyciągnęła garść przypominających obwarzanki monet. — Powodzenia w tym mieście.

— Dziękuję. — Z wahaniem wyciągnął dłoń i wziął pieniądze.

Kiwnęła głową i opuściła laseczkę. Już miała odejść, gdy stanęła.

— Zajdź czasem do mojego sklepu w Cytrynowej Alei. Zapytaj o twórczynię masek, każdy pokaże ci drogę.

Także kiwnął, zapamiętał i powiedział szybko:

— Och, pewnie. Może przyjdę. — Patrzył, jak odchodzi.

Potem poszedł w górę. Do Labiryntu, w którym fasady domów są pomalowane w jasne plamki, paski, zwoje i tęczowe słoneczka. Barwy, kształty i stroje zwisające z okien lub powiewające na przechodniach nie powtarzały się nigdy dwukrotnie; lśniące szyldy i krzyki handlarzy obiecywały niebo, piekło i wszystko między nimi. Znalazłszy trochę spokojniejszy zakątek pod łopoczącymi kwiecistymi proporcami, stanął tam i grał pod brzęczący akompaniament rzucanych mu monet — nie było ich zbyt wiele, lecz lepsze to od niczego, od którego zaczynał.

Wreszcie odciągnęła go woń setek korzeni i ziół, poświęcił kilka monet, by wypełnić brzuch dziwnymi, wspaniałymi potrawami. Potem wymienił płaszcz przeciwdeszczowy na koszulę z czerwonego jedwabiu oraz sznury szklanych i miedzianych paciorków; sklepikarz wziął resztę jego pieniędzy. Wracając jednak wieczorem do swego kątka, by zarobić na nocleg, śpiewał Pani cichą modlitwę dziękczynną za dar muzyki, jaki zesłała nań w Krwawniku. Dzięki niemu może przetrwać, póki nie pozna zasad swego nowego życia…

Nagle otoczyli go idący w tyle czterej pozaziemcy w skafandrach kosmicznych bez oznak. Nim się spostrzegł, chwycili go za ręce i usta i zaciągnęli do ciemnej alejki między dwoma domami.

— Czego chcecie? — Wykręcił głowę, wyzwalając usta z dłoni brudnej od smaru. Wytężając wzrok w półmroku, ujrzał trzech pozostałych, nie był pewien, czy widzi białe zęby błyszczące w drapieżnym grymasie, lecz na pewno dostrzegł blask trzymanej przez jednego z nich broni, jak też kajdanki. Z tyłu wysunęły się inne ręce i zacisnęły mocno na jego gardle.

Uderzył głową w tył i poczuł, jak spada na twarz stojącego z tyłu, słysząc jęk bólu zaczął walić łokciami i ciężkimi butami. Trzymający go upadł, klął niewyraźnie. Sparks wyswobodził się i otworzył usta, by wezwać pomocy.

Wcześniej jednak cień z metalowym błyskiem użył swej broni. Krzyk uwiązł Sparksowi w gardle, gdy spadła na niego czarna błyskawica. Runął na twarz jak przewrócona zabawka, nie zdołał uchronić głowy przed uderzeniem w chodnik. Nie poczuł bólu, tylko tępe stuknięcie i suchy grzechot tysięcy nerwów pękających w nie słuchającym ich ciele. Metalowa taśma zacisnęła się wokół jego szyi, usłyszał, jak brzydko charczy.

Przewróciła go noga człowieka-cienia, który przyjrzał mu się z bliska. Widział teraz wyraźnie ich uśmiechy, jak i oni jego przerażoną minę.

— Jak mocno go uderzyłeś, tłustopalcy? Chyba się dusi.

— A niech się dusi, robaczywy drań. Uszkodzenie mózgu nie wpłynie na jego cenę poza planetą. — Uderzony przez Sparksa mężczyzna wytarł krew z rozciętej wargi.

— No, niezła sztuka, co? Nadaje się nie tylko do kopalni, nosiree. Na Tsieh-pun sporo za niego dostaniemy.

Śmiechy. Ktoś postawił mu nogę na brzuchu i nacisnął.

— Wstrzymaj oddech, pięknisiu. O tak.

Jeden z nich ukląkł i skuł w metalowe kajdanki bezradne dłonie Sparksa. Mężczyzna z zakrwawioną twarzą przykucnął obok, wyciągnął coś z kieszeni i nacisnął. Ukazało się wąskie i długie na dłoń pasmo światła; drugą rękę wsadził do ust Sparksa i wyjął mu język.

— Twoje ostatnie słowa, pięknisiu?

Pomocy! — wydał milczący krzyk.