128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 51

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 51

50

Nie mogąc zasnąć, Sparks chodził bezcelowo po nagle obcych sobie, słabo oświetlonych komnatach Starbucka. Już nie uważał ich za swoje, ale nie miał też możliwości swobodnego stąd wyjścia. Oficjalne i prywatne wejścia do pałacu są teraz strzeżone nie przez wartowników Królowej, lecz Letniaków, rozwścieczonych jej próbą zapobieżenia Zmianie. Pilnowali także Arienrhod — a może w pewien sposób i jej udaremnionego spisku. Gdy jednak pytał ich, czy to od Moon dowiedzieli się o knowaniach, nie potrafili albo nie chcieli mu nic wyjaśnić. A kiedy spróbował skłonić ich, by go wypuścili, przekonywał, że jest takim samym Letniakiem jak oni, roześmiali się tylko i wepchnęli z powrotem do pokoju, grożąc harpunami i nożami. Wiedzieli, kim jest, zdradziła im to Arienrhod. I przypilnują, by nie zniknął przed ofiarą.

Arienrhod nie pozwoli mu uciec. Skoro legły w gruzach jej marzenia, to niech to samo spotka i jego. Jeśli ma jutro umrzeć, to razem z nim; przywiązała go do siebie równie mocno, jak będą spętani podczas wrzucania do oceanu. Była wcieleniem Morza, a Starbuck był Jej małżonkiem i odrodzą się wraz z nowym przypływem… lecz w nowych ciałach, ze świeżymi, nie skażonymi duszami — duszami Letniaków. Tak działo się od początku czasu i choć pozaziemcy dla własnych celów spaczyli ten zwyczaj, nie umarł on i nigdy nie umrze. Kim był, by zmienić Zmianę? Moon próbowała uchronić go przed nią, lecz jego przeznaczenie okazało się silniejsze od losu ich obojga. Starał się nie rozmyślać o tym, co zaszło między Arienrhod a Moon, gdy został odprowadzony — kiedy to Moon musiała wreszcie poznać prawdę o sobie. Jeśli nawet udało się jej jakoś umknąć Królowej, to w żaden sposób nie zdoła wrócić po niego. Może być jedynie wdzięczny, iż spędził z nią swą ostatnią godzinę, iż spełniła się ostatnia prośba skazańca… ostatnia ironia zmarnowanego życia.

Grzebał w złoconej skrzyni, aż znalazł ubranie, w którym po raz pierwszy przybył do pałacu. Wyciągnął je i rozłożył starannie na miękkiej powierzchni dywanu, natrafił w fałdach na paciorki, które kupił drugiego dnia pobytu w mieście… na piszczałkę. Odłożył ją na bok, zdarł z siebie noszone teraz szaty i naciągnął luźne, ciężkie spodnie oraz tęczową koszulę pasującą do korali. Ubierał się jak na jakiś obrzęd. Na koniec wziął z wierzchu szafki medal swego ojca i zawiesił na szyi. Łagodnie podniósł piszczałkę i usiadł z nią na skraju kanapy o ciężkich nogach.

Sparks uniósł piszczałkę do warg i odłożył, usta nagle mu wyschły, nie pozwalając na grę. Przełknął ślinę, czując, jak w skroniach wolniej pulsuje mu krew. Ponownie podniósł kruchą muszlę, ustawił palce na otworach i zadął w ustnik. W powietrzu rozległa się drżąca nuta, jak duch zdumiony uwolnieniem od klątwy milczenia, które miało trwać wiecznie. Uczucie ścisnęło mu gardło i znowu przełknął ślinę. Przez głowę przepływała mu melodia po melodii, starały się wyrwać na zewnątrz. Zaczął grać, z przerwami, palce nie nadążały za zapamiętanymi wzorami, ostre fałsze raniły mu uszy. Stopniowo jednak przebierał palcami coraz szybciej, wylewając z głębi siebie coraz to słodszą i czystszą wodę pieśni, wracał wraz z nią do utraconego przez siebie świata. Arienrhod starała się skazić jego ostatnie spotkanie z Moon, zabrać mu nawet to, jak nie pozwalała cieszyć się żadnym pięknem czy radością, których by nie była źródłem. Ale nie udało się jej. Miłość Moon, jej wiara w niego są równie czyste jak pieśń, wspominanie jej usuwało cały wstyd, leczyło wszelkie rany, naprawiało całe zło…

Rozejrzał się, melodia i czar zamarły, gdy strzeżone drzwi do komnat stanęły nagle otworem. Weszły nimi dwie okryte kapturami i płaszczami postacie. Jedna poruszała się wolno i groteskowo. Drzwi zamknęły się za przybyszami.

— Sparksie Dawntreaderze Letniaku…

Sparks zamrugał, rozjaśnił zawieszone pod sufitem lampy.

— Czego chcecie? Jeszcze nie pora…

— Pora… po przeszło dwudziestu latach. — Pierwszy z ludzi, poruszający się swobodniej, podszedł do świecącej kuli i odrzucił kaptur.

— Co? — Sparks ujrzał twarz mężczyzny w pełni wieku średniego, twarz pozaziemca. W pierwszej chwili wziął go za Kharemoughi, ale miał jaśniejszą skórę, mocniejszą budowę, szersze oblicze. To oblicze… coś mu przypomina…

— Po przeszło dwudziestu latach nadeszła pora naszego spotkania, Sparksie. Żałuję tylko, że tak radosne wydarzenie nie odbywa się w bardziej pasujących do niego okolicznościach.

— Kim pan jest? — Sparks wstał z leżanki.

— Jestem twoim pierwszym przodkiem. — Doszedł do niego dźwięk tych słów, a nie znaczenie, potrząsnął głową. — Twoim ojcem, Sparksie. — Czegoś brakowało w twoim, jakby obcy nie był w stanie wyrazić wszystkiego, co czuł.

Oszołomiony Sparks usiadł znowu, czuł, jak z głowy odpływa mu krew.

Obcy — ojciec — rozpiął płaszcz i rzucił go na krzesło. Pod nim miał prosty, srebrnoszary kombinezon, ozdobiony wymyślną naszywką i kołnierzem członka Rady Hegemonii. Schylił się w nieznacznym, formalnym ukłonie, trochę niezgrabnym pomimo całego wdzięku, jakby nie bardzo wiedział, jak ma zacząć.

— Pierwszy sekretarz Temmon Ashwini Sirus. — Drugi człowiek — służący? — odwrócił się i wycofał powoli, bez słowa zniknął w sąsiednim pokoju, zostawiając ich samych.

Sparks zaśmiał się, głusząc inny dźwięk.

— Co to ma być, jakiś żart? Czy wymyśliła to Arienrhod? — Zakrył ręką swój pozaziemski medal, objął go palcami, zaciskając je, aż zbielały… przypominał sobie, jak go kusiła i dręczyła, mówiąc, że wie, do kogo należał, że zna nazwisko jego ojca; kłamała.

— Nie. Powiedziałem Letniakom, że przyszedłem tu na spotkanie z synem, i pokazali mi, gdzie mogę cię znaleźć.

Sparks ściągnął medal przez głowę. Rzucił go pod stopy Sirusa, głos mu stwardniał, gdy mówił z niewiarą.

— Musi więc należeć do ciebie, bohaterze — na pewno nie do Starbucka. Przyjście tu i kłucie mnie nożem wymagało sporej odwagi… masz swoją nagrodę. Weź ją i wynoś się. — Zamknął oczy, nie chcąc szukać między nimi podobieństw. Usłyszał, jak Sirus schyla się i podnosi medal.

— “Dla naszego szlachetnego syna Temmona…” — załamał mu się dźwięczny głos. — Jak się czuje twoja matka? Dałem to jej w Nocy Masek… jako twe dziedzictwo.

— Nie żyje, cudzoziemcze. — Otworzył oczy, by móc spojrzeć w twarz Sirusa. — Zabiłem ją. — Poczekał, aż szok narośnie. — Umarła w dniu, w którym się urodziłem.

Wstrząs przeszedł w żal i niewiarę.

— Zmarła przy porodzie? — zapytał, jakby rzeczywiście go to obchodziło.

Sparks przytaknął.

— W Lecie nie mają żadnych nowoczesnych środków. Po Zmianie nie będzie ich i tutaj. — Przesunął dłońmi po szorstkim materiale spodni. — Ale to nie moja sprawa. Ani twoja.

— Synu. Synu… — Sirus długo obracał medal w palcach. — Cóż mogę ci powiedzieć? Moim ojcem, a twoim dziadkiem jest Premier. Gdy po mnie wrócił, wszystko odbyło się prosto. Jego krew w mych żyłach sprawiła, iż w oczach sojuszników stałem się królem, stałem się przywódcą. Dała mi prawo do panowania, zawdzięczam jej jedynie powodzenie i szczęście. Gdy znowu przybył na Samathe, osobiście wręczył mi ten medal i wziął do Rady. — Wypuścił order z palców. Kołysał się na łańcuszku, odbijając światło jak ogniste koło. — Dałem go twojej matce, bo oczami niebieskimi jak leśne jezioro i włosami niby promienie słońca przypominała bardzo lud mojej matki… Na tę noc zabrała mnie do mojej ojczyzny, w chwili gdy byłem samotny i tak od niej daleko. — Uniósł oczy, podając medal na wyciągniętej dłoni. — Był jej, twój, i zawsze pozostanie.

Sparks poczuł, jak miękną mu kości, a ciało dymi.

— Ty kanalio… czemu tu teraz przyszedłeś? Gdzie byłeś przed laty, gdy cię potrzebowałem? Czekałem, aż wrócisz, starałem się robić wszystko, by być takim, jak sobie ciebie wyobrażałem, żebyś mnie nie odtrącił, gdy się spotkamy. — Rozłożył ręce, wskazując na techniczne zagadki, które rozwiązywał tak pracowicie, tak nadaremno. — Ale teraz, gdy wszystko przepadło, gdy zniszczyłem swe życie… przybyłeś, by ujrzeć mnie takim!

— Sparksie, twoje życie nie jest zniszczone. Jeszcze się nie skończyło. Przyszedłem tu by… by coś naprawić. — Zawahał się, Sparks wolno zwrócił się ku niemu. — Opowiedziała mi o tobie twoja kuzynka, Moon. To ona mnie tu przysłała.

— Moon? — W Sparksie podskoczyło serce.

— Tak, synu. — Uśmiech Sirusa promieniował otuchą ł zachętą. — To jej umysł stoi za naszym spotkaniem, a serce, jak sądzę, oczekuje innego… Zobaczywszy twą kuzynkę, nabrałem pewności, że pochodzisz z bardzo dobrego rodu. — Sparks odwrócił się w milczeniu. — Nie sprostałem jej wierze w ciebie — przyznał ze skruchą. — Nie sądzę, by cokolwiek mogło sprawić, bym zaczął się wstydzić, że jesteś moim synem. — Sirus spojrzał poza niego na przyrządy i maszyny, świadczące w milczeniu o ich wspólnej krwi, wspólnym dziedzictwie.

Sparks wstał, ojciec podszedł do niego i ponownie zawiesił medal na piersi, patrząc mu w twarz, zaglądając głęboko w oczy.

— Więcej zawdzięczasz matce… widzę jednak, że masz w sobie potrzebę Technika — dociekania dlaczego. Jakże chciałbym znaleźć odpowiedź na każde pytanie… — Łagodnie położył dłoń na ramieniu Sparksa, jakby nie miał pewności, że nie zostanie odepchnięta.

Ale Sparks wytrzymał spojrzenie ojca, chłonął tę chwilę i dotknięcie. Zimna, pusta komórka, w której przez wiele lat tkwiła spora część jego osobowości, otworzyła się wreszcie, wpuszczając do środka światło i ciepło.

— Przyszedłeś. Przyszedłeś po mnie… ojcze… — wypowiedział słowo, którego nigdy nie spodziewał się usłyszeć z własnych ust; przycisnął dłonie do rąk Sirusa na swych ramionach, przywarł do nich jak dziecko. — Ojcze!

— Bardzo wzruszające. — Drugi mężczyzna wrócił do pokoju, psując tę chwilę. — Wasza Świątobliwość, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chcę z tym wszystkim skończyć.

Sparks wypuścił dłoń ojca, odwrócił się niechętnie, by ujrzeć, jak tamten rozpina i zdejmuje płaszcz.

— Herne? Jak…?

Herne uśmiechnął się ponuro.

— Przysłała mnie Złodziejka Dzieci. Jestem twoim chowańcem, Dawntreader. — Jego sparaliżowane nogi opinał niezgrabny szkielet zewnętrzny.

— O czym on mówi? — Sparks spojrzał na ojca. — Co tu robi?

— Przysłała go do mnie twoja kuzynka Moon. Powiedziała, że chce zająć twe miejsce jako ofiara Zmiany.

— Zająć moje miejsce? — Sparks pokręcił głową. — On? Ty?… Czemu, Herne? Dlaczego chcesz to dla mnie zrobić? — Nie pozwalał sobie na nadzieję…

Herne roześmiał się krótko.

— Nie dla ciebie, Dawntreaderze. Dla niej. Są bardziej podobne, niż sądzisz. Bardziej niż sądzisz… — Oczyma wpatrywał się w dal. — Moon wiedziała. Wiedziała, czego pragnę i chcę — Arienrhod, odzyskania szacunku dla siebie… zakończenia tego ostatniego śmiechu. I wszystko to mi dała. Bogowie, jakże pragnę ujrzeć twarz Arienrhod, gdy się dowie, że oszukano ją we wszystkim! Jednak będę miał ją na zawsze dla siebie… dla nas obojga okaże się to piekłem i niebem. — Jego wzrok wrócił na ich twarze. — Wracaj do swej nędznej kopii, Dawntreaderze, mam nadzieję, że cię zadowoli. Nigdy nie byłeś mężczyzną godnym oryginału. — Wyciągnął swój płaszcz.

Sparks wziął go, zarzucił na własne ramiona.

— Chyba można to tak ułożyć. — Zacisnął zapinkę na szyi.

Ojciec podał mu flakonik z brązową pastą.

— Wymaż tym twarz i ręce, żeby strażnicy wzięli cię za Kharemoughi.

— Jednego z wybrańców galaktyki — Herne uśmiechnął się sztucznie.

Sparks podszedł do lustra, posłusznie rozmazał pastę na skórze, patrzył, jak pod nią znika. Widział w zwierciadle czekającego Sirusa i Herne'a przeszukującego pokój z gorączkową zaborczością; dostrzegł, że Starbuck i syn jego ojca… to dwaj różni ludzie. Dwaj różni ludzie, będący tym samym człowiekiem; kochający tę samą kobietę, która nie była tą samą, miłujący ją teraz za wszystko, co je dzieliło. Jeden z nich gotów jest wrócić do życia, drugi czeka na śmierć…

Zakończył szminkowanie skóry i naciągnąwszy kaptur, stanął obok Sirusa.

— Jestem gotów — powiedział, odpowiadając wreszcie uśmiechem na uśmiech ojca.

— Synu pierwszego sekretarza, wnuku Premiera… wspaniale grasz swą rolę. — Sirus kiwnął głową. — Czy chcesz coś z sobą zabrać?

Sparks przypomniał sobie o leżącej na kanapie piszczałce, podniósł ją.

— Tylko to. — Spojrzał przelotnie na zgromadzone sprzęty.

— Herne… — Sirus powiedział coś łagodnie w Kharemoughi, powtarzając to dla Sparksa: — Dziękuję ci za zwrócenie mi syna.

Sparks odetchnął głęboko.

— Dziękuję.

Herne splótł ramiona, ciesząc się czymś niezrozumiałym dla Sparksa.

— Zawsze, sadhu. Pamiętaj tylko, że to wszystko zawdzięczasz mnie. Teraz wynoś się z moich komnat, sukinsynie. Zacząłem się nimi radować, a nie mam zbyt wiele czasu.

Sirus zapukał w drzwi; stanęły otworem. Sparks obejrzał się szybko na Herne'a stojącego w swym urządzeniu, odzyskującego swe miejsce. Żegnaj, Arienrhod… Sirus wyszedł z kulejącym służącym, zostawiając Starbucka samego.