128906.fb2
Nurt ludzi niósł Moon z jednego końca Ulicy na drugi, aż do skrzypiących nabrzeży podbrzusza Krwawnika, gdzie miasto brodziło w morzu. Tu procesja złożyła ofiary Matce Morza i po ściśniętej do godzin wieczności uwolniła ją wreszcie, pozwalając spędzić Noc Masek tak jak zechce. Aż do świtu.
Wracała Ulicą do mieszkania Jerushy PalaThion, opędzając się od podpitych wielbicieli i gorliwych zalotników, chroniąc przed nimi w ciżbie przebranych ciał, czując, jak wszystko wokół ulega przyspieszeniu, jak narasta podniecenie wywołane nadchodzącą nocą. Ale cała ta skrząca się prądem gorączkowość, przez którą brnęła, pogłębiała w niej tylko poczucie wyobcowania, świadomość, że jeśli spędzi samotnie ten wieczór, będzie takie całe jej przyszłe życie.
Granatowe niebo zaczęło czernieć na końcu alei, gdy wreszcie doszła do domu PalaThion i zapukała do drzwi. Otworzyła je Jerusha, nosząca zamiast munduru bezkształtną szatę. Spojrzała ze zdumieniem na maskę Królowej Lata.
Moon zdjęła ją z ramion, nic nie mówiąc.
— O bogowie… — PalaThion pokręciła głową, jakby otrzymała kolejny cios, choć i tak przeszła dobre lanie. Odsunęła się, wpuszczając Moon do środka, pozwalając jej uciec przed tłumem kłębiącym się za drzwiami.
Moon przeszła do salonu, z sercem podeszłym do gardła szukała…
— Nie. Na razie. — PalaThion weszła za nią. — Jeszcze nie przyszedł.
— Och — Moon wydusiła z siebie tylko tyle.
— Jest jeszcze czas.
Moon przytaknęła w milczeniu i położyła maskę Królowej Lata na jednej z kanap.
— Już jest dla ciebie za ciężka? — PalaThion spytała mniej już uprzejmie.
Moon spojrzała na nią, dostrzegła, że zmęczenie i utrata złudzeń zmieniły w pył oczy Jerushy.
— Nie… Ale jutro rano, jeśli Sparks nie… nie… — Znów spuściła wzrok.
— Czy uczciwie zdobyłaś tę maskę? — zapytała PalaThion otwarcie, jakby spodziewała się szczerej odpowiedzi.
Moon zaczerwieniła się, wygładziła wstążki tuniki. Czy uczciwie!
— Musiałam ją zdobyć. PalaThion skrzywiła się.
— Chcesz powiedzieć… sybillo, że naprawdę wierzysz, iż wszystko to było z góry postanowione?
— Tak. Było. Miałam to zrobić, jeśli zdołam. I zrobiłam. Z powodów znacznie ważniejszych niż los kogokolwiek z nas, komendancie. Sądzę, że znasz ten powód… czy nadal chcesz mnie powstrzymać? — Patrzyła na nieokreślone zagubienie na twarzy PalaThion. Jerusha roztarta ramiona pod rękawami swego kaftana.
— Zależy to od odpowiedzi, jakiej udzielisz mi teraz. Mam dla ciebie pytanie, sybillo.
Moon skryła swe zdziwienie i przytaknęła.
— Pytaj, a odpowiem… Wejście.
— Sybillo, powiedz mi prawdę, całą prawdę o merach.
Zdziwienie Moon zamarło, gdy runęła w czarną pustkę Miejsca Nicości, gdy mózg komputera zastąpił jej własny, by móc powiedzieć prawdę innemu pozaziemcowi.
Ale pod tą prawdą leżała inna, głębsza i unosząc się bezcieleśnie w mroku, doszła do wizji, która przemówiła tylko do niej. Ujrzała mery nie takie, jakimi są teraz — niewinnymi, nieświadomymi zabawkami Morza — ale jakimi miały być: giętkimi, rozumnymi istotami, przechowującymi zarazki nieśmiertelności… i coś więcej. Był powód, dla którego otrzymały nieśmiertelność, dla którego otrzymały rozum. I tylko ona znała tę przyczynę: maszyna sybilli, składnica całej ich wiedzy znajdowała się tu, na Tiamat, pod Krwawnikiem, pod morzem. Ujrzała, czym miały być mery — strażnikami umysłu sybilli, posiadającego wiedzę, którą utrzyma i której pozwoli działać poprzez tysiąclecia… Ale nawet ta izolowana, leżąca na uboczu planeta nie okazała się dostatecznie zabezpieczona przed zgnilizną, zżerającą za życia Stare Imperium. Pozaziemscy piraci przybywali tu, by polować na niedoskonałą nieśmiertelność merów; poddani Imperium rozpoczęli rzezie, które mogły w końcu zerwać sieć sybilli, będącą kluczem do ich własnej przyszłości.
Wtedy to Stare Imperium padło całkowicie, nieodwołalnie załamało się pod własnym ciężarem. Wreszcie planeta uwolniła się od myśliwych przybywających zakłócać jej spokój. Przodkowie Moon, wygnańcy z innych planet, którzy zasiedlili Tiamat, walczyli ciężko o przetrwanie, o stworzenie nowej ojczyzny na tym porzuconym, niegościnnym świecie. Nigdy nie domyślili się, jaką tajemnicę kryje morze; mimo to przez wieki składali nieświadomy hołd umysłowi sybilli, zwąc go Matką Morza, i czcili jego nieśmiertelne dzieci.
Ale groźny sekret istnienia wody życia ciągle tkwił zawieszony w sieci informatycznej i wraz z powstaniem Hegemonii masakry zaczęły się od nowa. Po wiekach eksploatacji mery utraciły sens swego istnienia i cofnęły się do pierwotnej, bezrozumnej więzi z morzem. Sieć sybilli działała nadal, obdarzając wiedzą ułomne kultury wegetujące na szczątkach Starego Imperium, lecz bez wspomagających ją merów ciągle się kurczyła. Nie mogła też się odsłonić i złożyć ufnie swego losu w rękach ludzi, którzy byli w stanie ją uratować; bo to oni właśnie tak ochoczo zabijali mery.
Ale ona, Moon, została Królową Lata — jak przeznaczył to jej umysł sybilli. I będąc nią, przystąpi do zadania odbudowy wszystkiego, co zostało zniszczone. Była ostatnią nadzieją tego umysłu; wykorzystał on wszystkie swe malejące możliwości, by wspomóc ją w poszukiwaniach. Jedynym sposobem zakończenia na zawsze wykorzystywania merów przez pozaziemców jest odwrócenie przez nią pogłębiającego się rozpadu umysłu. Będzie ją wspierał, dopóki zdoła; ale to na niej ciąży brzemię urzeczywistnienia ideału…
Koniec analizy! — Moon zachwiała się, gdy wyszła z Przekazu. PalaThion złapała ją i ułożyła na kanapie.
— Dobrze się czujesz? — Jerusha wypatrywała w jej twarzy uspokajającego znaku, iż dziewczyna rozumie jej słowa.
Moon kiwnęła głową, zataczając się pod ciężarem ostatniego objawienia.
— Och, Pani… — jęknęła, gdy zrozumiała wreszcie, do czego się modli. — Jak? Jak mogę zmienić tysiąc lat zła? Jestem sama, jestem tylko Moon…
— Jesteś Królową Lata — powiedziała PalaThion. — I sybillą. Masz wszystkie potrzebne środki. To tylko kwestia czasu… Czy masz go dosyć, nim wróci Hegemonia?
Moon powoli uniosła głowę.
— Nie. — PalaThion odwróciła wzrok. — Nie zamierzam cię powstrzymywać. Jak mogłabym żyć z tyloma śmierciami, ze sobą? I za co…? — Napięła ręce.
Dopiero po chwili Moon zrozumiała, że Jerusha usłyszała tylko to, co i Ngenet, że nie zna szeptów, jakie wsączały się w jej umysł w tajemnej ciemności. Zadanie, dostrzegane przez PalaThion nie było tym prawdziwym — miała się zmierzyć nie z siłą czysto techniczną, lecz walczyć na całkowicie odmiennym poziomie, o stawkę daleko wyższą — o zmianę, która obejmie całą galaktykę. PalaThion rozumiała jednak, że ma przed sobą zadanie, że jej niespełnienie oznacza cierpienie i śmierć, a to dosyć. Moon kiwnęła głową.
— Znaczy to więcej dla większej ilości ludzi, niż mogę ci powiedzieć.
PalaThion uśmiechnęła się z wysiłkiem.
— Cóż, to pewne pocieszenie. — Odsunęła się, podeszła do muszli leżącej na stoliku przy drzwiach. Podniosła ją i trzymała długo, zwrócona plecami do Moon.
Dziewczyna wyciągnęła się na kanapie, czuła, jak ciąży jej ciało, a umysł ma oszołomiony od przemęczenia. Zastanawiała się, jak jutro o świcie zdoła stawić czoła długim latom przyszłości.
— Musi to zostać zwrócone… — PalaThion obejrzała się, słysząc nowe pukanie do drzwi. Moon usiadła, zaciskając mocno dłonie, gdy Jerusha zniknęła w przedsionku.
Słyszała głos otwierających się drzwi, kroków wchodzących do korytarza ludzi…
— Ty! — rozległ się głos gorzki od zdrady. Znała ten głos…
Moon skoczyła na nogi i pobiegła przez pokój. W padającym przez otwarte drzwi świetle dojrzała sylwetki trojga ludzi, otulone złotem rude włosy.
— Zaczekaj. Nie musisz się tak śpieszyć, Sparksie. — PalaThion przytrzymała jego ramię w żelaznym uchwycie, gdy próbował się wyrwać i zniknąć w alei. — Moje mieszkanie nie jest pułapką mającą zaprowadzić cię do więzienia.
— Nie… nie rozumiem. — Sparks oklapł w jej objęciach, był wyraźnie zmieszany.
— Ja też nie do końca. — PalaThion wypuściła go. Sirus stał obok, uśmiechając się z otuchą.
— Sparks…
Podniósł głowę.
— Moon! — Ruszył do niej.
Wyciągnęła ręce. Wszedł do pokoju, w którym stała w oczekiwaniu; przestała dla nich istnieć cała reszta świata poza podążającymi do siebie sercami.
— Och, Moon, Moon… — Sparks szeptał jej do ucha, zagłuszył słowa jej następnych szeptów pocałunkiem.
— Sparkie… — Poczuła łzy, mówiła wysokim, cienkim głosikiem, jak małe dziecko.
— Sparks. — Obejrzeli się oboje, słysząc głos Sirusa. — Muszę cię teraz zostawić. Jesteś już w bezpiecznych rękach. — Uśmiechnął się z żalem.
Sparks przytaknął, powoli oderwał się od Moon i podszedł do ojca. Dziewczyna patrzyła, jak obejmują się po raz ostatni, czuła ból swego serca, gdy Sirus znikał w hałaśliwej ulicy. PalaThion zamknęła drzwi, bez wyrazu spojrzała na Sparksa.
Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.
— Powiem wam, co wiem o Źródle. To tego chcecie, prawda, za to mnie puścicie… tylko tego chcecie? — Powtórzył, jakby tak naprawdę w to nie wierzył.
Kiwnęła głową, lecz twarz miała napiętą.
— Słuchajcie, komendancie… — Zamknął oczy. — Nie wiem, czemu to robicie… ale na pewno nie dla mnie. Chcę wam jednak powiedzieć, że jest mi przykro… — ciągnął dalej. — Wiem, że niczego to nie naprawi, niczego nie zmieni, że nawet nic nie oznacza. Ale mimo to… przepraszam. — Rozłożył ręce.
— To coś znaczy, Dawntreader. — PalaThion wyglądała na zaskoczoną, że istotnie to powiedział.
— Mogę jednak coś dla was zrobić — powiedział nagle. Przeszedł do drugiego końca pokoju i zerwał ze ściany brzydką, geometryczną tarczę zegara. Moon patrzyła ze zdumieniem, jak rzuca go na podłogę i zgniata nogą. Uśmiechnął się, zacierając ręce. — Jeśli nienawidziliście tego miejsca, to nie bez powodu — oto on: przekaźnik poddźwiękowy w zegarze. — Wrócił do Moon, wziął ją pod rękę, jakby w obawie, że może zniknąć. — Mogą być inne, o których nie wiem.
Na twarzy PalaThion odbiła się świadomość lat niepotrzebnych cierpień, podważania własnej normalności… świadomość, że wreszcie nadszedł temu kres.
— Zawsze pragnęłam zmienić to muzeum z powrotem w prawdziwy pokój. Ale jakoś nigdy się do tego nie zabrałam… — Znowu przybrała minę suchego rozczarowania. — Cóż, Moon. Masz już wszystko, po co tu przyszłaś. Cieszę się z tego, ze względu na kogoś innego. Gdy tylko Sparks złoży zeznanie, możecie oboje przestać dla mnie istnieć. Zakończy to kłopoty, jakie przez was miałam… Mam nadzieję, że zdołacie uporać się ze swoimi. — Minęła ich i weszła do dalszych pokoi mieszkania.
— O co jej chodzi? — zapytał Sparks.
Moon pokręciła głową, unikała jego oczu.
— Chyba o wszystko, co się wydarzyło w ostatnim roku. — Pięciu latach, poprawiła się w duchu. — I o wszystko, co się stanie po Zmianie. — Spojrzała na maskę Królowej Lata.
— Co to? — Podążył za jej wzrokiem.
— Maska Królowej Lata. — Poczuła, jak sztywnieje i odsuwa się.
— Twoja? Zdobyłaś ją? — Głos mu spochmurniał. — Nie! Nie mogłaś, nie mogłaś jej uzyskać, chyba że oszukiwałaś.
Moon ujrzała, jak się odbija w jego oczach w postaci Arienrhod.
— Zdobyłam, bo miałam wygrać! Musiałam — i nie dla siebie!
— Przypuszczam, że dla Tiamat! Ona też ciągle to powtarzała. — Odsunął się jeszcze dalej.
— Jestem sybillą, Sparksie, to dlatego zwyciężyłam! I tak, troszczę się o Tiamat. Arienrhod też to robiła. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, czym był ten świat, jak się zmienia i czym ma zostać znowu… I troszczyła się o ciebie, nie możesz temu zaprzeczyć.
Sparks obejrzał się nagle; Moon poczuła w piersi rodzące się różne bóle.
PalaThion wróciła do pokoju ubrana w mundur, minęła ich i wyszła, nic nie mówiąc. Drzwi otworzyły się i zamknęły za nią, odcinając ich ponownie od świętującego na dworze świata. Moon przesunęła palcami po gładkich krzywiznach maski Królowej Lata. Jej maski… Mojej maski.
— Sparks, proszę cię, uwierz, że to dobrze. To, iż zostałam Królową, jest cząstką czegoś znacznie większego, znacznie bardziej ważniejszego niż ty czy ja. Nie mogę ci teraz tego wyjaśnić… — Zrozumiała z żalem, że nigdy nie będzie mogła; że jej ukochany zawsze będzie wrogi prowadzącej ją bezcielesnej mądrości. — Musimy jednak skończyć z wykorzystywaniem Tiamat przez inne planety. Gdy stąd odleciałam, spotkałam na Kharemough sybille; dowiedziałam się, że są one na wszystkich światach Starego Imperium, że głównym powodem ich istnienia jest pomaganie planetom w odbudowie i odzyskiwaniu wiedzy. Mogę odpowiedzieć na każde pytanie. — Zobaczyła, jak rozszerzają się i zmieniają jego oczy.
— I będąc na Kharemough, zaczęłam dostrzegać to, co ty widziałeś zawsze, patrząc na postęp, technikę; pojęłam, że magia pozaziemców nie jest dla nich żadnymi czarami. Tyle więcej wiedzą… nie muszą bać się chorób, złamania nogi czy porodu. Twoja matka nie umarłaby… Mamy prawo żyć tak jak oni, bo inaczej na naszej planecie nie byłoby sybilli.
Dostrzegła w jego oczach głód tego, co widziała, a czego on nigdy nie zobaczy. Ale powiedział tylko:
— Nasz lud jest szczęśliwy z tym, co ma. Jeśli zacznie pragnąć władzy, pragnąć tego, czego nie ma, skończy jak Zimacy. Jak my.
— Cóż w nas złego? Nic! — Pokręciła głową. — Pragniemy wiedzy, żądamy należnych nam praw. To wszystko. To pozaziemcy chcieli, byśmy uważali, iż niezadowalanie się tym, co się ma, jest czymś złym. Ale nie jest gorsze od bycia zadowolonym z siebie. Zmiana nie jest zła — całe życie to zmiany. Nic nie jest wyłącznie dobre czy wyłącznie złe. Nawet Krwawnik. Jak morze, ma swoje fale, przypływy i odpływy… Nieważne, co zdecydujesz uczynić ze swym życiem, dopóki masz prawo decydować o czymkolwiek. My nie mamy żadnego wyboru. A mery nie mają nawet prawa do życia. — A muszą tyć… to klucz do wszystkiego.
Sparks skrzywił się.
— Zgoda, wykazałaś swoje! Ktoś musi to zmienić. Ale dlaczego my? — Zacisnął dłoń na medalu. — Wiesz, mój… ojciec powiedział, że może nas zabrać z Tiamat. Jest w stanie załatwić nam wyjazd na Kharemough. Byłoby to takie łatwe…
— Na Kharemough nas nie potrzebują. Tu jesteśmy potrzebni. — Kharemough, Targ Złodziei, nocne niebo; byłoby to takie łatwe. Jeśli nawet uda nam się tu zasiać ziarno, to nigdy nie doczekamy ostatecznych żniw, nigdy się nie dowiemy, czy przegraliśmy, czy zwyciężyliśmy…
— Obu tym miejscom jesteśmy coś winni, a ten dług możemy spłacić tylko tutaj. — Głos jej posmutniał.
— Niektórych długów nie można nigdy spłacić. — Sparks podszedł do okna, Moon zobaczyła, że któryś z przechodniów mu pomachał. — A konieczność przebywania tutaj, w Krwawniku, w pałacu… — urwał. — Nie wiem, Moon, czy to wytrzymam. Nie mogę zacząć znowu od tego samego miejsca, w którym…
— Spójrz na tamtych ludzi — nalegała. — To Noc Masek — noc przejścia. Nikt nie jest tym samym, kim był i kim będzie… nie jesteśmy niczym, mamy nieograniczone możliwości. Powiadają, że zdejmując maski, odrywamy z nimi warstwy naszych grzechów, możemy o nich zapomnieć i zacząć wszystko od początku. — Mogę dowieść umysłowi sybilli, że jesteś taki, jakim cię widzę, a nie tym, noszącym stale maskę śmierci.
Podeszła i stanęła obok niego.
— Po dzisiejszej nocy nic nie pozostanie takie jak przedtem. Nawet Krwawnik. Przybywają tu Letniacy, a z nimi usiłuje dostać się przyszłość. To będzie nowy świat, nie należący już do Arienrhod. — Ale też i jej; zawsze tak zostanie. Wiedziała o tym, ale zachowała dla siebie. — I obiecuję ci, że nigdy więcej nie postawię nogi w pałacu. — I nigdy nie powiem nikomu dlaczego.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem; gdy uwierzył w to, co zobaczył, na jego twarzy ukazała się ulga. Dalej jednak wzdychał i czuł, że coś ich dzieli.
— To za mało. Potrzebuję czasu, czasu na zapomnienie; na ponowne uwierzenie w siebie… na uwierzenie w nas. Jedna noc nie wystarczy. Może i całe życie okaże się na to za krótkie. — Znowu odwrócił się do okna.
Moon wyjrzała na ulicę, nie mogąc patrzeć na niego; tłumy zamazywały się w jej oczach i przepływały niewyraźnie jak oleiste plamy na powierzchni wody. Tu nigdy nie pada. Powinno padać… nigdy nie ma tęczy.
— Zaczekam — powiedziała, cedząc każde słowo, starała się nimi nie zadławić. — Ale nie potrwa to tak długo. — Odnalazła jego rękę na parapecie, ścisnęła. — Dziś mam obowiązek bycia szczęśliwą. — Usta jej zadrgały. — To Święto powinno być nasze, na zawsze zapaść nam w pamięć. Jest Świętem ostatnim; zapamiętamy je. Czy chcesz tam wyjść i tak jak zamierzaliśmy, skończyć z dotychczasowym życiem? Może, jeśli spróbujemy, uda się nam dziś uczynić coś, co zechcemy zapamiętać na zawsze.
Przytaknął, kąciki jego ust podniósł niepewny uśmiech.
— Możemy spróbować.
Spojrzała na maskę Królowej Lata, ujrzała jej oblicze ginące pod innymi, zalały ją liczne twarze, które poświęciły tak wiele, by mogła ją założyć. Jedna…
— Ale najpierw… muszę się z kimś pożegnać. — Przygryzła usta, uprzedzając ból.
— Z kim? — Sparks spojrzał tam gdzie ona.
— Pozaziemiec. Inspektor policji. Uciekłam z nim od koczowników. Teraz jest w szpitalu.
— Siny? — Próbował ukryć ton swego głosu. — A więc to ktoś więcej niż Siny, jest przyjacielem.
— Więcej niż tylko przyjacielem — powiedziała słabo. Stanęła przed nim, czekając, aż zrozumie.
— Więcej niż… — Skrzywił się nagle i zobaczyła, jak czerwienieje mu twarz. — Jak mogłaś? — Głos mu się załamał, jak pękający kij. — Jak mogłaś… Jak mogłem? My. Nam…
Opuściła wzrok.
— Porwał mnie sztorm, a on był moją kotwicą. A ja jego. Gdy ktoś kocha cię bardziej, niż ty siebie…
— Wiem. — Jednym westchnieniem pozbył się gniewu. — Ale co teraz, z tobą i z nim? I ze mną?
Przesunęła palcami po kolorowym przedzie swej koczowniczej tuniki.
— Nie prosił mnie o miłość na zawsze. — Bo wiedział, że i tak to niemożliwe. — Wiedział od początku, że nikt nigdy nie będzie dla mnie ważniejszy od ciebie, nie stanie między nami ani cię nie zastąpi. — Choć sądził, że może spróbować. Chciał to uczynić; uczynił. Poczuła, jak jego twarz stara się wejść między zacięte oblicze Sparksa i jej własne. — Nikt! — powtórzyła, mocno mrugając oczyma. — Pomógł… pomógł mi cię znaleźć. — Zrezygnował z wszystkiego, dał mi tak wiele; a co ja mu dałam? Nic. — Muszę wiedzieć, na pewno, że… że będzie z nim dobrze, gdy stąd odleci.
Sparks roześmiał się, chrapliwie i gardłowo.
— A co z nami? Czy będzie z nami dobrze, gdy stąd odlecą? Gdy tu ugrzęźniemy, gdy będziemy musieli żyć obarczeni wspomnieniami o nich, przypominającymi nam, że złamaliśmy nasze śluby, nasze obietnice — i łamiemy nadal?
— Złożymy następne. Jutro — naszym odrodzonym duszom. — Nie dzisiaj. Podniosła maskę Królowej Lata. Po świcie. — Myślę jednak, że w głębi serca nigdy nie złamaliśmy poprzednich.
Pocałował ją raz, nim znowu założyła maskę.
— A co z twoją maską?
— Nic. — Pokręcił głową. — Nie potrzebuję żadnej. Swoją już zdjąłem.