128906.fb2
Jerusha westchnęła i odchyliła się w fotelu za biurkiem nocnej służby, błądząc oczyma po niemal opustoszałym pokoju. Dosłownie wszyscy policjanci patrolowali ulice tej ostatniej nocy Święta; spełniali swój końcowy, najbardziej nużący obowiązek na tej planecie. Nie mając nic, co chciałaby świętować, nie miała serca patrzeć na cały świat bawiący się bez niej, dlatego została w komendzie. Stała przed kilkoma poważnymi problemami; sama się dziwiła, jaką męczarnią była dla niej ta długa i pusta noc. Pusta… to odpowiednie słowo. Westchnęła znowu, nastawiła radio trochę głośniej, by zagłuszyć przyszłość. Bogowie, co jest gorsze, nie wiedzieć, co się ze mną stanie, czy znać to na pewno!
Tor Starhiker poruszyła się i przetarła oczy na pustej ławce pod ścianą, na której zasnęła kilka godzin temu. Najpewniej zasłabła. Jerusha czuła wyraźnie, co od niej jechało, gdy przyprowadziła tu jednostkę Polluksa… czy raczej on ją przyprowadził, cuchnącą, brudną i pełną tkliwych uczuć. Polrobot stał nieruchomo u końca ławki, można było odnieść wrażenie, że czuwa nad śpiącą. Jerushy trudno było uwierzyć, że ktoś mógłby płakać nad robotem, choćby po pijanemu. Ale kto wie? W ostatnich dniach straciła więcej niż tylko robota. Jeśli pragnęła spędzić te ostatnie godziny, trzymając jego mechaniczną dłoń — lub upić się do nieprzytomności — to jej sprawa.
Jerusha wyciągnęła paczkę iestów, najsilniejszą z rzeczy, jakie miała odwagę brać w ciągu ostatnich pięciu lat. Posłała wiadomość rodzinie LiouxSkeda na Newhaven, przekazała im wszystko, czego się wreszcie dowiedziała… Może przyniesie to im więcej dobra niż mnie.
— Co? — Tor nagle usiadła i się przeciągnęła. — Och. — Złapała się za głowę i brzuch. — Nie dożyję przyjścia Letniaków.
Jerusha uśmiechnęła się lekko i pochyliła nad konsoletą komputera.
— Jeśli chcecie wymiotować, idźcie do łazienki, nie róbcie tego tutaj.
— Jasne. — Tor oparła głowę na dłoniach. — Która godzina? Jerusha zerknęła na zegarek.
— Zbliża się pora, bym ruszyła do portu. — Na częstotliwości łączności policyjnej wezwała kilku dodatkowych ludzi, by doglądali komendy, gdy wyjdzie, i by towarzyszyli jej przy spełnianiu ostatniego obowiązku na tej planecie.
— To znaczy… na ofiarę? — Tor uniosła głowę. Jerusha przytaknęła. — Hmm. Wiecie, chciałam tylko powiedzieć… podziękować, że pozwoliliście mi zatrzymać Polluksa aż do wygaśnięcia jego kontraktu. To znaczy, wiem, że wiedzieliście, że słyszałam… no wiecie. — Wzdrygnęła się.
— Nie przypominajcie mi. — Jerusha wstała i przeciągnęła się. Ślamazara. PalaThion, jesteś ślamazarą, pomyślała, radując się przyznaniem do tego.
— No, jednak, Polly i ja… — Tor urwała, zwróciła do Polluksa, gdy do komendy wszedł ktoś jeszcze, wysoki mężczyzna, pozaziemiec.
Jerusha złapała się za narożnik biurka.
— Miroe!
Stanął z dala od Tor na środku pokoju.
— Jerusho. — Jego głos brzmiał równie głupio co jej. — Nie sądziłem, że cię tu zastanę… ale nie wiedziałem, gdzie indziej mogę cię szukać. — Wydawało się, że nie wie, co powiedzieć, gdy wreszcie ją odnalazł. Był ubrany jak każdy zimacki żeglarz, miał zaczątki brody.
— Tak, nadal pracuję, Miroe. Aż do Nowego Tysiąclecia — powiedziała z gorzką bezmyślnością.
— Bałem się, że nie zdążę dopłynąć do Krwawnika na czas; na wybrzeżu pogoda jest paskudna. — Dostrzegła, jak bardzo jest zmęczony. — Jeszcze jeden dzień i bym się spóźnił, wszystko by przepadło.
Pokręciła głową, starała się utrzymywać spokojną twarz i głos.
— Nie. Jutro przestaniemy tu istnieć technicznie, ale zostaniemy jeszcze kilka dni, by upewnić się, że nie zostawiamy czegoś ważnego. Co tu robisz, Miroe? Twoi ludzie mówili… nie wiedzieli nawet, dokąd popłynąłeś.
— Była to decyzja podjęta w jednej chwili. — Przeszukał oczyma puste kąty pokoju. — Nie planowałem tego rejsu. Bogowie wiedzą, że nie znalazłbym na niego czasu. Jest tyle do roboty — przygotowania do odlotu, pokazywanie ludziom, jak mają sobie radzić w nowej sytuacji… starej nowej sytuacji. — Jerusha miała wrażenie, że słyszy więcej, niż rozumie, może nawet więcej, niż chce wiedzieć.
— Odlatujesz stąd? — Zapytała z nagłą ciekawością Tor. Ngenet spojrzał na nią, jakby po raz pierwszy zauważył, że na komendzie jest jeszcze ktoś. — Szukasz żony, przystojniaku?
Ngenet wydawał się tylko trochę zaskoczony.
— Może. Ale nie takiej, która chce opuścić Tiamat. Boja stąd nie odlatuję. — Spojrzał znów na Jerushę i przeszedł przez pokój.
— Och. — Było to powiedziane bardziej z głęboką niewiarą niż rozczarowaniem. — Dziękuję, że mnie ostrzegłeś. Kto chciałby się ożenić z pomyloną. Prawda, Polluksie? — szturchnęła robota.
— Jak powiedziałaś, Tor.
Roześmiała się głośno, nie wiadomo dlaczego.
Jerusha pochyliła się nad biurkiem.
— A więc rzeczywiście zostajesz tu na resztę życia. Na zawsze. — Była bardzo rozczarowana, choć nie miała do tego prawa. — Nie przybyłeś tu, by odlecieć.
— Nie, Jerusho. Uważam Tiamat za swój dom. Nic tego nie zmieniło. Nie spodziewam się też, by cokolwiek zmieniło twój zamiar opuszczenia planety. — Powiedział to tak, jakby był pewien odpowiedzi.
— Nie. — W miejsce zdecydowania usłyszał tony słabości, chwilowe zawahanie. Z jednej strony spodziewał się tego, z drugiej nie. Z rezygnacją kiwnął głową; nie pytał więcej, uznał po prostu jej postanowienie — tak samo jak podczas ich poprzedniego spotkania. Jakby nie miało to dla niego znaczenia. — Dlaczego więc tu przypłynąłeś? — zapytała odrobinę zbyt dobitnie. — Powiedziałeś, że nie chcesz oglądać tego Święta.
— Nie chcę — odpowiedział równie ostro. — Przybyłem, by się z tobą pożegnać. To jedyny powód.
Jedyny powód? Poczuła, jak czerwieni się z zaskoczenia i zakłopotania. Niech cię diabli, Ngenet! Zupełnie cię nie rozumiem. Nie dociekała jednak, dlaczego on nie naciska, nie mogła się zmusić do zapytania go, skoro on tego nie czyni.
— Jestem… no, jestem zadowolona, że przypłynąłeś. Zaszczyca mnie, że przybyłeś z tak daleka po to tylko, by się pożegnać. — Spojrzawszy z roztargnieniem na Tor, dostrzegła, że znowu się od siebie odsuwają, i spróbowała go przyciągnąć. — W ten sposób mogę cię zawiadomić osobiście — twoja młoda przyjaciółka Moon żyje.
— Moon? — Potrząsnął głową, odrzucając włosy do tyłu. — Jak? Nie mogę uwierzyć… — Roześmiał się, ujrzała, jak ożywa w nim coś, co uważała za przepadłe na zawsze tego dnia na plaży.
— Została zabrana przez koczowniczych Zimaków; ale uciekła od nich razem z porwanym przez nich jednym z moich inspektorów.
— Jest więc tu, w mieście? — Jerusha zobaczyła, jak nagle spogląda w bok, ku niewidocznemu wnętrzu komendy. — Gdzie?
— Nie w celi, Miroe. — Jerusha wyprostowała się nad biurkiem. — O ile wiem, wraz ze swym kuzynem Sparksem panuje nad Świętem. Została Królową Lata.
Wyglądał na zaskoczonego, podobnie jak i stojąca za nim Tor. Szybko jednak zmienił minę na bardziej osobistą, pełną triumfalnej wiedzy.
— Doskonalszej Królowej nie można było wybrać… Dziękuję ci, Jerusho. — Skinął głową.
— Mnie? Nie miałam z tym nic wspólnego.
— Miałaś wszystko; mogłaś temu zapobiec.
Niemal się uśmiechnęła.
— Nie. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł temu zapobiec.
— Może masz rację. — Uśmiechał się. — Jednak znalazła swego kuzyna Sparksa? Po takim czasie?
— Wyrwała go z buduaru Królowej Śniegu. Był Starbuckiem.
— Bogowie… — Twarz mu znieruchomiała. — Starbuckiem. — Wypowiedział to słowo z równym wstrętem co ona. — A… Moon?
Przytaknęła z zaciśniętymi ustami.
— Wiem. Dziwna para kochanków: sybilla i potwór. Wiem jednak, że uparła się na Sparksa jeszcze przed Arienrhod. I ciągle widzi w nim chłopca, choć zna prawdę o nim. Może ma rację, może nie; kto wie? Dzięki bogom nie mnie o tym sądzić.
— Czyli pozwoliłaś mu odejść? To nie wymazuje jego win. Nie zmienia niczego! — Mówił z coraz większym gniewem.
A więc nawet ty przedkładasz zemstę nad sprawiedliwość, jeśli tytko rana jest dostatecznie głęboka, pomyślała. Nawet ty. A przez wszystkie te lata miałam cię za cholernego świętego. Nie czuła rozczarowania, raczej ulgę, zrozumiawszy, że nawet on okazał się w końcu człowiekiem, że ma prawo do ludzkich uczuć i błędów.
— Wiem, Miroe… Oni też to wiedzą. W najlepszych dniach ich życia będzie to tkwić miedzy nimi jak otwarty grób, zabierze im całe szczęście, jak dym stosu pogrzebowego. — Widziała, jak wiedza o tym, co Starbuck zrobił merom, walczy w nim z uczuciami wobec Moon.
Wreszcie spuścił wzrok, skinął raz głową, godząc się z tym.
— Zresztą dostałam prawdziwego winowajcę… mam na myśli Arienrhod. To ona go do tego zmusiła. Próbowała też zapanować nad miastem poprzez wywołanie wśród Letniaków epidemii. Ale nie ucieknie od kary, o świcie jej nienaturalnie przedłużane panowanie spotka równie nienaturalny koniec.
Ngenet znowu uniósł głowę.
— Spróbowała to zrobić? Królowa Zimy?
— Powiedziałam ci, kim była. Powiedziałam też, że przypilnuję, by winni zapłacili. Teraz spełniłam wszystkie dane tu obietnice. — Oprócz tych, które złożyłam sobie.
— Winien ci więc jestem kolejne podziękowanie za sprawienie, iż dokonała się sprawiedliwość. Prawdziwa, a nie Ślepa. — Uśmiechał się nieznacznie. — Przy naszym ostatnim spotkaniu, tak samo jak przy pierwszym… Gdzie się teraz udasz, Jerusho? Jaki jest twój nowy przydział?
Gwałtownie odepchnęła się od biurka.
— Wysyłają mnie na Wielką Niebieską. — Bezustannie chodziła w kółko, trzymając się za rękawy kurtki.
Ngenet uniósł brwi, gdy nie powiedziała nic więcej.
— Gdzie? Mam nadzieję, że nie do żużlowego obozu — powiedział, starając się zażartować.
— Tak — zwróciła się do niego jak ukłuta. — Tam właśnie się udaję. Mam kierować miejscowymi koloniami karnymi.
— Co? — Roześmiał się wymuszenie, nie mogąc uwierzyć, że nie odpłaciła się żartem za żart.
— To nie żart — powiedziała bezbarwnym głosem.
Przestał się śmiać.
— Ty… komendantem takiego miejsca? — Spojrzał na biurko, jakby po nim spodziewał się wyjaśnień. — Czy tak mało cenisz Tiamat, że kolonia karna jest dla ciebie awansem?
— Nie, Miroe. — Tak mało cenią mnie. Palcami zasłoniła oznaki komendanta na kołnierzu. — Możesz to uznać za przypadek ślepej sprawiedliwości.
— Czy chcesz tej pracy? — Pogładził wąsy.
— Nie. — Skrzywiła się. — To ślepa uliczka, obraza… — zadławiła się.
— Czemu więc się nie odwołujesz? Mimo wszystko jesteś komendantem policji… — Też się skrzywił, starając się zrozumieć rzeczy nagle dlań niepojęte.
Teraz ona zaśmiała się bez powodu.
— Jestem żartem, niczym więcej. — Pokręciła głową. — Mogę albo wyjechać tam, gdzie mnie przydzielą, albo złożyć dymisję.
— No to złóż.
— Cholera, tylko to słyszę zawsze od mężczyzn! Poddaj się… zrezygnuj… nie dasz sobie rady! Dam, u licha! Spodziewałam się od ciebie czegoś więcej, ale powinnam była wiedzieć…
— Jerusho — pokręcił głową — na miłość bogów. Nie zmieniaj mnie w rzecz.
— To nie traktuj mnie jak przedmiot.
— Nie chcę, byś sama się w niego przekształciła! Co z tobą będzie, jeśli pokierujesz takim miejscem… gdy innych ludzi traktujemy jak zwierzęta, sami stajemy się zwierzętami. Albo zniszczysz to, co w tobie ludzkie, albo zwariujesz. A nie chciałbym pamiętać cię zmierzającej do tego; ani wyobrażać sobie… — Rozłożył bezradnie swe wielkie dłonie.
— A co innego mogę uczynić? Zawsze chciałam coś zrobić w życiu, coś wartościowego, ważnego. Zostanie oficerem policji dawało mi to. Może nie zawsze i do końca to, czego się spodziewałam — ale czy coś innego jest w ogóle możliwe? — Gdyby tylko coś było.
— Uważasz za wartościowe to, co tu robiłaś? — zapytał głosem przesyconym sarkazmem. Wsunął ręce do kieszeni.
— Już na to odpowiedziałam. — Odwróciła się. — Po jakimś czasie może uda mi się załatwić przeniesienie. A zresztą, czy mam inne możliwości? Żadnych.
— Możesz zostać tutaj — mruknął z niepewnym zaproszeniem.
Pokręciła głową, nie patrząc na niego.
— I co bym robiła? Nie urodziłam się na żonę rybaka. — Powiedz mi coś innego.
Jeśli jednak miał inną odpowiedź, to w podaniu jej przeszkodziło mu przybycie dwóch wezwanych przez nią oficerów. Mieli we włosach konfetti, a na twarzach miny lekkiego męczeństwa, lecz zasalutowali jej z pewnym szacunkiem.
Odpowiedziała im tym samym, doprowadzała do porządku mundur i myśli.
— Zróbcie z sobą porządek, pójdziecie ze mną na uroczystość Zmiany, gdy tylko wróci tu Mantagnes.
Rozjaśnili się na perspektywę oglądania ludzkich ofiar z pierwszego rzędu; odchodząc zerkali z ciekawością na Tor Starhiker. Jerusha z niewczesnym zmartwieniem przypomniała sobie o jej obecności, lecz Tor znowu zasnęła.
Miroe stał ponuro, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Weźmiesz udział w… w ofierze? — Wydawało się, że podobnie jak Tor, z trudem wypowiada to słowo. — W śmierci Królowej Śniegu?
Kiwnęła głową, ta myśl nie dawała jej spokoju, choć od tak dawna wiedziała, co ją czeka. Śmierć Królowej Śniegu. Ofiara z człowieka. O bogowie. Mimo to dziwiła się, dlaczego perspektywa czystej, publicznej egzekucji kobiety, która po stokroć na to zasłużyła, wydaje się czymś straszniejszym, niż śmierć za życia skazanych na pobyt w takim miejscu jak to, do którego ją wysyłano. Bogowie wiedzą, że mało było społeczeństw, których całkowita przebudowa zakończyłaby się jedynie dwiema egzekucjami.
— To mój ostatni urzędowy obowiązek jako przedstawiciela Hegemonii; można to nazwać wręczeniem nowej Królowej kluczy do jej królestwa. — I patrzeniem, jak tonie Arienrhod. Opuściła niepewnie wzrok. — Pójdziesz ze mną, Miroe? Wiem, że wolałbyś na to nie patrzeć, ale nie proszę cię dla kaprysu.
Poruszył się, ciągle patrząc w podłogę.
— Tak, pójdę. Masz rację, wolałbym nie patrzeć na takie rzeczy. Skoro jednak wiem o niej to co teraz… Powiadają, iż przyglądanie się śmierci żywego symbolu starego ładu ma być katharsis; niezbędnym każdemu oczyszczeniem duszy z całego brudu. Cóż, nigdy nie uważałem, że tego potrzebuję… ale może jednak nie jestem wcale lepszy od innych.
— Witamy w klubie — powiedziała, nie do końca się uśmiechając. — Zaraz wrócę. — Poszła do swego gabinetu po płaszcz i hełm.
Gdy wróciła, zobaczyła wezwanego przez nią, czekającego z butną powściągliwością Mantagnesa. Obojętnie odpowiedziała na jego zasalutowanie i rozkazała, by zastąpił ją na komendzie.
Wychodząc już, zatrzymała się i podeszła do Tor.
— Obudź się, Zimaczko. Już niemal świt.
Tor usiadła, rozcierając zaropiałe, nieszczęśliwe oczy.
— Idę teraz na uroczystość Zmiany — powiedziała Jerusha łagodniejszym głosem. — Nie wiem, czy chcecie ją zobaczyć. Jeśli tak, możecie iść z nami. — Choć nie będę cię winić, jeśli wybierzesz przespanie jej tutaj.
Tor pokręciła głową i rozciągnęła ramiona. Patrzyła już bystro.
— Nooo… chyba jednak pójdę. Nie mogę zostać tu na zawsze, prawda? — Pytanie było retoryczne. Wstała i zwróciła się do Polluksa, stojącego cały czas nieruchomo przy ławce. — Polly, lepiej pójdę zobaczyć koniec świata; nie doczekam innego. A jeślibym go nie ujrzała, mogłabym w niego nie uwierzyć.
— Żegnaj, Tor. — Miał głos cieńszy i słabszy, niż zapamiętała Jerusha. — Zegnaj.
— Cześć, Polly. — Usta jej drgały. — Nie zapomnę cię. Zaufaj mi.
— Ufam ci, Tor. — Polrobot uniósł dłoń w geście pożegnania.
— Dobry chłopiec. — Odwróciła się powoli.
Jerusha zauważyła, jak Tor wyciera oczy, wychodząc wraz z nimi z komendy.