128906.fb2
Arienrhod zajęła miejsce na grubym stosie białych futer wyścielających stojący na pałacowym dziedzińcu obrzędowy wóz w kształcie łodzi. Spokojnie, z całkowitym opanowaniem wypełniała swą część rytuału, nie traciła zachowywanej przez niemal sto pięćdziesiąt lat królewskiej postawy. Pozdrowienia i złorzeczenia zgromadzonych Letniaków przyjmowała za równie nieuniknione co śmierć; rozlegały się też smutne zawodzenia zrozpaczonych Zimaków. Ich zmieszane głosy przypominały jęki głodnej Otchłani, na której dnie leżało oczekujące Morze… takie samo oczekuje teraz. Wreszcie zaspokoi swój głód.
Starbuck wcześniej już zasiadł na srebrzystych futrach, w masce i czarnym dworskim stroju wyglądał jak posąg z obsydianu. Zdziwiła się, że znalazł się tam przed nią. Kochany, byłeś zawsze taki niecierpliwy, ale nie spodziewałam się, że również tego nie będziesz mógł się doczekać. Poczuła, jak w jej wnętrzu kapnęła zimna, ciężka kropla. Boja nie. Wcale.
— Dzień dobry, Starbucku. Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
Odwrócił twarz, gdy spróbowała spojrzeć mu w oczy, i nic nie powiedział.
— Uważasz więc, że nigdy mi nie przebaczysz? Nigdy, to bardzo długo, Sparksie. A na tyle właśnie zostaniemy razem. — Objęła go miłośnie i poczuła, jak drży czy się wzdryga. Wydało się jej, że okryte grubą tkaniną i skórą ramiona są szersze, niż pamiętała. To tylko chłopiec, o sile mężczyzny… i jego słabości.
Przynajmniej na zawsze pozostaniesz młody, pomyślała, próbując jeszcze raz uwierzyć, tak jak wierzyła kiedyś, że woli umrzeć, niż żyć w świecie, w którym byłaby biedna, chora i stara…
Wokół wozu zebrała się eskorta z zimackich dostojników, wszyscy byli odziani w luźne białe szaty, nosili bezkształtne białe maski z równie białymi wizerunkami totemów ich rodów. Kilku z nich chwyciło za postronki, by pociągnąć wóz, sprowadzić go z góry; cała reszta, niosąc cenne pozaziemskie przedmioty, osłoniła pojazd ludzkim murem, przynajmniej częściowo broniąc Arienrhod przed wzrokiem, zniewagami, a nawet niekiedy odpadkami rzucanymi przez Letniaków, tłoczących się wzdłuż całej drogi. Obecność dostojników, ich godna służących praca, była zarówno zaszczytem, jak i rodzajem kary.
Ułożyła fałdy swego zabytkowego pierzastego płaszcza, roztapiającego się w bieli futer; tego samego, który zakładała przy wszystkich uroczystościach, który nosiła przez półtora wieku przy każdym pojedynku o tytuł Starbucka. Pod nim miała tylko prostą białą suknię. Biel, kolor Zimy i żałoby. Włosy jak welon opadały jej swobodnie na plecy, skrzyły się wśród nich diamenty i szafiry. Nie nosiła żadnej maski — tylko ona jedna miała odsłoniętą twarz — tak iż wszyscy wiedzieli na pewno, że jest Królową Śniegu.
Jestem Królową Śniegu. Patrzyła na mijane po raz ostami bogato ozdobione rezydencje szlachty; wyobrażała je sobie odarte z pozaziemskiej elegancji; wspominała lojalną służbę, jakiej nie szczędzili jej ich liczni mieszkańcy, którzy przez te lata byli jej dworzanami. I pełnią ją nawet dzisiaj. Patrzyła na boki na swój orszak, słuchała cichej pozaziemskiej pieśni, którą śpiewali, by uczcić ją i zagłuszyć tłum. Garść zamaskowanej gwardii honorowej była niemal równie stara co ona — choć ich młodość była trochę gorzej zachowana. Stale potwierdzali swą wierność i użyteczność i zawsze otrzymywali za to nagrodę, podczas gdy mniej pożyteczni i giętcy starzeli się i zostawali zsyłani na wieś. Wiedziała, że ich dzisiejszy żal jest szczery, podobnie jak wszystkich lamentujących, płaczących Zimaków — i jak wszyscy Zimacy, rozpaczali głównie nad sobą. Byli jednak tylko ludźmi. Ale tak naprawdę nie było pośród nich ani jednego, którego odejścia by żałowała; wielu lubiła czy nawet szanowała, ale do żadnego nie czuła osobiście nic cieplejszego od zadurzenia, które przeżyła bardzo dawno temu. Tylko jednego człowieka naprawdę kochała w życiu — a jego nie zostawia. Położyła dłoń na okrytym opończą kolanie Starbucka, odsunął ją, nim opadła. Po chwili jednak, jakby w przeprosinach, sam objął ją pod płaszczem. Uśmiechała się, połci na futrach nie wylądował łeb ryby.
Znaleźli się już na skraju Labiryntu. Czy to miasto jest naprawdę takie małe? Spojrzała na zaśmiecone boczne aleje, w ich wylotach kłębiły się tłumy; patrzyły na nią nic nie widzące oczy pustych wystaw sklepowych. Widzi to wszystko po raz ostatni… wspomniała nagle, jak ujrzała je po raz pierwszy, każdy widok był wtedy doskonały i nowy, jak chodzenie po świeżo spadłym śniegu. Pierwszy i ostatni raz są tym samym, nie mają nic wspólnego z wszystkimi niezliczonymi zdarzeniami zaszłymi między nimi.
I dosłownie miały z sobą wiele wspólnego — świętujące tłumy, porzucone, opustoszałe budynki. Ale gdy po raz pierwszy ujrzała Krwawnik, był koniec panowania Lata. Przybyła tu z rodzinnej plantacji na pierwsze od stu lat Święto. Chciała zobaczyć powrót pozaziemców i wziąć udział w wyborach nowej Królowej. Choć pochodziła ze szlacheckiego zimackiego rodu, wzrastała pod koniec Lata, a to oznaczało, że bardzo nieznacznie przewyższała kulturą Letniaków. Wszystkie wyroby pozaziemców, które zdają się jej teraz czymś zwyczajnym, dla naiwnej, wiejskiej dziewczyny były równie dziwne i cudowne, co dla każdego Letniaka.
Szybko jednak poznała się na użyteczności darów przywożonych na planetę przez pozaziemców — dziwnych czarów techniki, dziwnych zwyczajów i występków. Dowiedziała się także, czego dysponujący nimi wielcy panowie żądają w zamian od Tiamat i od jego niedoświadczonej władczyni — zaczęła się na własnych błędach uczyć, jak brać bez dawania i dawać bez ulegania, jak wyciskać krew z kamienia. Wzięła swego pierwszego Starbucka, którego obcych rysów już nie pamiętała, którego prawdziwe nazwisko zapomniała dawno temu. Po nim przyszło kilku innych, nim nie znalazła tego jedynego…
Przez cały czas obserwowała także, jak Krwawnik zmieniał się w kwitnący port gwiezdny; z roku na rok coraz lepiej orientowała się w użyteczności techniki, kruchości ludzkich charakterów, poznawała wszechświat w ogólności, a siebie w szczególności. Choćby żyła dziesięć razy dłużej, niż przeciętnie człowiek, to i tak dopiero zaczęłaby opanowywać to, czego można się było nauczyć, a dane jej były tylko dwa żywoty. Mimo to zrozumiała w końcu, że ten świat jest przedłużeniem jej ciała, że jego nieśmiertelności nigdy nie osiągnie żaden człowiek. Snuła plany, iż zakończywszy panowanie, zostawi go jako spadek po sobie, by mógł swobodnie rosnąć i nabywać wiedzę.
Lecz nie udało się jej. Nie zdołała zachować klucza do przyszłości Tiamat, nie zdołała przeprowadzić zmienionego planu osobistego nim kierowania, nie zdołała zatrzymać Moon, gdy dziewczyna okazała się być ostatnią nadzieją… Tymczasem zagubiła jakoś nadzieje na własną przyszłość. Kiedyś żyła tak jak Letniacy, ale było to zbyt dawno temu. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, że może się tak cofnąć, nic nie robić, prowadzić znowu życie barbarzyńcy. A gdyby nawet nie pozwoliła Letniakom na zniszczenia wszelkich resztek techniki, jakie znajdą w Krwawniku, to i tak miasto, podobnie jak i cała planeta, przestanie być nawet zamazanym hologramem kwitnącej, międzyplanetarnej przesiadki, jakim było przedtem.
Kiedyś — wierząc niezłomnie, że Moon, jej klon, wcieli się w nią — przekonana była, iż ochoczo odda się na ofiarę. Iż do końca zagra swą tradycyjną rolę, a śmierć okaże się ostatnim z nowych doznań ciała, które doświadczyło już wszystkich, jakie są tylko możliwe. Sądziła, że bez żalu rozstanie się z życiem, bo wraz z nią zginie wszystko to, co znała.
Gdy jednak straciła Moon i znalazła zamiast niej Sparksa, gdy zaczęła snuć nowe plany opierające się na niej samej, przestała myśleć o końcu. Zapomniała, iż ona i jej kochanek będą musieli się postarzeć i ciężko pracować nad utrzymywaniem przy życiu Zimy i własnego dziedzictwa. Nie, nie zapomniała — zlekceważyła to, skupiając się na większym celu, na większej szansie nieśmiertelności.
Ale teraz — teraz przegrała, ostatecznie, całkowicie. O świcie spotka ją wieczny kres; stanie się jeszcze jednym ogniwem w nieskończonym łańcuchu zapomnianych Królowych, żyjących i umierających nadaremnie. A na taką śmierć nie jest przygotowana! Nie, nie — nie bez zostawienia dziedzictwa! Niech ich diabli, tych cholernych pozaziemców, którzy zniszczyli jej przyszłość, by zapewnić sobie własną. Niech diabli wezmą bezdenną głupotę Letniaków, tych żałosnych, śmierdzących idiotów, którzy tak się cieszą, że wyrzygają całą wiedzę… Rozejrzała się na boki, gotując się od bezsilnej wściekłości.
— Czemu się złościsz, Arienrhod? Zrozumiałaś wreszcie, że to koniec?
Zamarła i wpatrzyła się w Starbucka. Kim jesteś? Ten szept krzyczał głośniej w jej myślach niż wszystkie wrzaski tłumu.
— Kim jesteś? Bo nie Starbuckiem! — Wyrwała się z jego objęć. Sparks — och, bogowie, co z nim zrobiliście?
— Jestem Starbuckiem. Nie mów, Arienrhod, że już mnie zapomniałaś. — Złapał jej dłoń w żelazny chwyt. — Minęło zaledwie pięć lat. — Odwracał okrytą czarnym hełmem głowę, aż mogła ujrzeć jego oczy, bezlitosne brązowe oczy z długimi ciemny mi rzęsami…
— Herne! — Pokręciła głową. — To niemożliwe, bogowie, nie możecie mi tego zrobić! Ty kulasie, umarlaku, nie możesz być tutaj, nie pozwalam ci! — Sparks… cholera, gdzie jesteś! — Powiem im, że nie jesteś właściwym człowiekiem!
— To ich nie obchodzi. — Poczuła, jak się uśmiecha. — Chcą tylko zobaczyć wpadające do morza ciało pozaziemca. Obojętnie, kim jest. Czemu dla ciebie stanowi to różnicę?
— Gdzie on jest? — pytała gorączkowo. — Gdzie Sparks? Co mu zrobiłeś? I dlaczego?
— A więc naprawdę bardzo go kochasz. — Głos Herne'a stwardniał. — Na tyle mocno, że chcesz, by wraz z tobą wszedł do grobu? — Zaśmiał się ponuro. — Ale za mało, by pozwolić mu żyć bez ciebie… albo z twoim drugim ja. Zachłanna aż do końca. Zamieniłem się z nim miejscem, Arienrhod, bo nie kochał cię na tyle, by z tobą umrzeć — inaczej niż ja. — Przycisnął jej rękę do swego czoła. — Arienrhod… należysz do mnie, jesteśmy tacy sami. Różnimy się od tych mięczaków; za mało było w nim mężczyzny, by cię docenić.
Gdy ją puścił, schowała dłonie pod płaszczem.
— Herne, gdybym miała nóż, zabiłabym cię sama! — Zaduszę cię gołymi rękoma…
— Rozumiesz, co mam na myśli? — Znowu się roześmiał. — Któż inny oprócz mnie godziłby się wiecznie na coś takiego? Suko, już raz próbowałaś mnie zabić i chciałem, byś dokończyła roboty. Ale tego nie zrobiłaś i teraz zamierzam mieć to, co chciałem, to moja zemsta. Mam cię teraz na zawsze, tylko dla siebie; a jeśli spędzisz to zawsze w nienawiści do mnie — tym lepiej. Jak jednak sama powiedziałaś, kochanie, “zawsze to bardzo długo”.
Arienrhod otuliła się płaszczem, zamknęła w sobie, zacisnęła oczy, by nie patrzeć na niego. Ale śpiewy dostojników nie były w stanie zagłuszyć lamentów i szyderstw tłumów; wsączały się przez skórę, dawały jej rozpaczy zabójczą wagę i wartość.
— Nie chcesz wiedzieć, jak to zrobiłem? Nie chcesz wiedzieć, kto mnie do tego namówił? — Krzyki tłumu odbijały echem drwiący głos Herne'a. Nie odpowiedziała mu, wiedząc, że i tak powie. — Moon. Twój klon, Arienrhod, twoje drugie ja. Zrobiła to — w końcu zabrała go tobie. Jest rzeczywiście twoim klonem… nikt inny nie potrafiłby tak jak ty postawić na swoim.
— Moon. — Arienrhod zacisnęła zęby, nadal miała zamknięte oczy. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przestraszyła się, że może publicznie stracić panowanie nad sobą. Nic oprócz tego nie mogło jej załamać — nic, oprócz utraty wszystkiego, co miało dla niej jakieś znaczenie. A jeszcze dowiedzieć się, że ostatni cios padł z jej ręki! Nie, do diabla, ta dziewczyna nigdy nie była mną — jest obca, jest niewypałem! Ale obie kochały jego — Sparksa z zielonymi jak lato oczyma, z ognistą czupryną i duszą.
To ułomne odbicie jej własnej duszy nie tylko sprzeciwiło się jej woli, nie tylko umknęło jej przekleństwu, ale i wykradło Sparksa. Zastąpiła go tym… tym… Spojrzała na Herne'a, wbijając paznokcie w ciało. Poczuła powiew morskiego powietrza, byli już w dolnym mieście. Kres jej ziemskiej podróży był na wyciągnięcie ręki. Proszę, proszę, niech to się tak nie skończy! Nie wiedziała, kogo prosi — na pewno nie pustych bogów pozaziemców, nie Morze Letniaków… tak, może jednak Morze, które weźmie ofiarę jej życia, obojętne na to, czy wierzy w starą religię, czy też nie. Odkąd została Królową, nigdy nie uznawała żadnej innej mocy poza własną. A ta została jej teraz odebrana. Opadła na nią świadomość swej pełnej bezradności, zalała jak zimne wody morza…
Procesja osiągnęła ostatni skłon początku Ulicy i zaczęła schodzić na szeroką rampę prowadzącą do leżącego w dole portu. Wszechobecna masa ludzi tłoczyła się tu jeszcze mocniej, tworzyła zbity mur ciał, ścianę twarzy groteskowych zwierząt. Okrzyki radości i żalu wzbiły się z dołu na powitanie nadjeżdżającego wozu, odbijając się echem w ogromnej morskiej grocie. Otoczyło ich wilgotne, chłodne powietrze świata zewnętrznego. Arienrhod dygotała skrycie pod maską dumy na twarzy.
Przed i pod sobą widziała obite czerwonymi draperiami podwyższenia na samym końcu nabrzeża, stopnie pełne pozaziemskich dostojników i wpływowych przedstawicieli letniackich rodów. Na estradzie zapewniającej najlepszy widok ujrzała Premiera w otoczeniu członków Rady — już bez masek, jakby uczestnictwo w tym pogańskim obrzędzie było poniżej ich godności, wypatrywali, jak nadjeżdża. Zobaczywszy ich, doznała migotliwego deja vu. Widziała już kiedyś tę scenę, kilkakrotnie, lecz tylko raz tak jak teraz; dawno temu, gdy jako nowa Królowa stała na nabrzeżu i patrzyła na odpływającą ostatnią z Królowych Lata — gdy triumfalnie wysyłała do zimnej wody swą poprzedniczkę.
Wszystkie inne razy, pozostałe świąteczne korowody, były jedynie próbami przed następną Zmianą, tą właśnie. Zgodnie z tymi samymi starożytnymi regułami dokonywano wyboru Królowej Dnia, panującej podczas Nocy Masek i o świcie udającej się w tą podróż. Wydała jednak rozkaz, by morze otrzymywało w ofierze jedynie parę kukieł, a nie ludzi.
Przez wszystkie te Święta, od długich lat, niezmienni jak sam obrzęd pozostawali tylko ona i członkowie Rady. Teraz jednak ujrzą kres jej i wszystkich czynionych przez nią wysiłków wyzwolenia się od nich. Sami będą żyć nadal, podobnie jak przetrwa wiecznie symbolizowany przez nich system. Zacisnęła dłonie na miękkiej tkaninie sukni. Gdybym tylko mogła zabrać ich wszystkich ze sobą! Ale było za późno, za późno na cokolwiek.
Zobaczyła wreszcie Królową Lata stojącą na nabrzeżu w wolnej przestrzeni między opatulonymi w czerwień podwyższeniami. Pod nią pluskała woda barwy goryczy. Miała przepiękną maskę, której widok wzbudził w sercu Arienrhod niechętny podziw. Ale to dzieło Zimaczki. A kto wie, jaką wiejską, nie zasługującą na taki zaszczyt twarz wyspiarki kryje; jakie krępe, chłopskie ciało i tępy umysł otula błyszcząca siatka na ryby z zielonego jedwabiu. Poczuła, jak przewraca się jej żołądek na myśl o zajmującym jej miejsce takim ciele i umyśle.
Obok siedział cicho Herne, równie milczący co ona. Zastanowiła się, o czym myśli na widok oczekującej elity swej ojczystej planety, oczekującego morza. Nie potrafiła odgadnąć, jaką minę kryje jego maska. Do diabła z nim. Modliła się, by żałował teraz swego samobójczego impulsu; by poczuł choćby cząstkę rozpaczy i żalu doznawanej przez nią, gdy stała na szczątkach dążeń swego życia. Niech śmierć okaże się zapomnieniem! Gdybym miała ją przetrwać z tym symbolem mych klęsk, byłoby to gorsze od wziętych razem wszystkich piekieł tych przeklętych pozaziemców!
Wóz podjechał, jak mógł najdalej, w wolną przestrzeń na końcu nabrzeża. Eskorta dostojników zwolniła, stanęła i wypuściła liny. Trzy razy okrążyli pojazd, wrzucając na jego tył pozaziemskie ofiary i żegnając Zimę swą ostatnią pieśnią. W końcu pokłonili się przed Arienrhod i zaczęli odchodzić od wozu, zagłuszając płaczami i lamentami krzyki tłumu. Niektórzy, mijając ją, po raz ostatni przyciskali do ust rąbek jej szaty. Paru odważyło się nawet dotknąć jej dłoni — ci najstarsi, stojący przy niej wiernie od półtora wieku — nagle, niespodziewanie, głęboko przejął ją ich żal.
Ich miejsce zajęli Letniacy, także zamaskowani, także śpiewający, lecz pean ku czci nadchodzących złotych dni. Zmusiła swe uszy, by ich nie słyszały. Oni również okrążyli wóz trzykrotnie, wrzucając do niego swoje ofiary — chrzęszczące, prymitywne naszyjniki z muszel i kamieni, barwne pływaki rybackie, gałązki ze zwiędłymi liśćmi.
Gdy skończyli swą pieśń, wśród oczekujących tłumów zapadła głucha cisza. Usłyszała w niej wyraźnie skrzypienie i jęczenie pracujących belek, uświadomiła sobie obecność pokrywających powierzchnię wody licznych obcych statków; tworzyły niemal nieprzerwaną płaszczyznę z drewna, płócien i dźwięczącego metalu. Krwawnik wisiał nad nimi jak nadchodząca burza, ale tu, na samym końcu podbrzusza miasta, mogła wyjrzeć poza jego cień, zobaczyć przestwór szarozielonego, otwartego morza. Bezkresne… wieczne… cóż dziwnego, że je czcimy? Przypomniała sobie, że kiedyś, w bardzo odległych czasach, nawet ona wierzyła w Morze.
Między nią i widok morza wsunęła się maska Królowej Lata, która weszła między liny wozu.
— Wasza Wysokość. — Królowa Lata pokłoniła się przed Arienrhod, która zrozumiała, że aż do śmierci jest władczynią. — Przybyłaś. — Głos był dziwnie niepewny i dziwnie znajomy.
Kiwnęła głową z królewską wyniosłością, panując znowu nad jedyną rzeczą, która pozostała w jej władzy.
— Tak — odparła zgodnie z rytuałem. — Przybyłam, by się zmienić. Jestem wcieleniem Morza; jak zmieniają się przypływy i pory roku, tak muszę i ja. Skończył się czas Zimy… śnieg topnieje na powierzchni Morza, rodzą się z niego łagodne deszcze. — Jej głos brzmiał niesamowicie w tej jaskini. Ukryte kamery zapisywały obrzęd, jego obraz i dźwięk docierał na ekrany w całym mieście.
— Lato następuje po Zimie jak noc po dniu — wyrecytowała Królowa Lata. — Morze styka się z lądem. Spotykające się połowy tworzą całość; któż może je rozdzielić? Kto może zająć ich miejsce czy czas, gdy ten nadejdzie? Narodziły się z mocy większej od każdej innej — ich prawda jest powszechna! — Królowa Lata uniosła ramiona w stronę tłumu.
Arienrhod poczuła lekkie zaskoczenie. Nigdy nie powiedziała ostatniego wersetu, nigdy go nie słyszała. Tłumy zamruczały, coś je niepokoiło.
— Kto przybywa z tobą, by się zmienić?
— Mój ukochany — odparła, starając się mówić równym głosem — którego ciało jest jak ziemia, zaślubiona z Morzem. Połączeni pod niebem, nigdy się nie rozstaniemy. — Zimny wiatr zapiekł ją w oczy. Herne nic nie mówił, nic nie robił, czekał z właściwym sobie stoicyzmem.
— A więc niech tak będzie. — Kobiecie załamał się głos. Wyciągnęła ręce, a dwaj stojący obok Letniacy położyli na ziemi miseczki z ciemną cieczą. Królowa Lata podała jedną Herne'owi; wziął ją chętnie. Drugą ofiarowała Arienrhod. — Czy chcesz wypić łaskę Pani?
Arienrhod poczuła, jak sztywnieją jej usta, w końcu powiedziała — Tak. — Czarki zawierały silny narkotyk, który stłumi jej strach i świadomość tego, co nastąpi. Obok Herne odchylił czarną maskę i z grymasem uniósł napój do ust. Arienrhod podniosła swój. Zawsze zamierzała odmówić przyjęcia go; nie zgodzić się na osłabienie doznawania chwili swego wielkiego triumfu. Teraz jednak pragnęła zapomnienia. — Za Panią. — Poczuła ostry aromat ziół, w usta zapiekła ją odrętwiająca gorycz. Przełknęła napitek paraliżujący gardło, powtórzyła to, a trzeci łyk był bez smaku, jak woda.
Gdy wypiła wszystko i zwróciła czarkę, ujrzała Letniaków nadchodzących z linami, którymi przywiążą ich do wozu i do siebie. Przerażenie ścisnęło jej pierś, strach zaćmił oczy. Oszołom mnie, na miłość bogów! modliła się o szybsze nadejście odrętwienia. Herne niemal się szarpnął, gdy Letniacy położyli na nim ręce; zobaczyła, jak napięły się i stwardniały jego mięśnie, nim słabość nie zwyciężyła siły. Siedziała całkowicie bez ruchu, pozwalając potulnie, by Letniacy spętali jej ręce i nogi, przywiązali ją mocno do Herne'a i przymocowali liny do wozu. Choć miał on kształt łodzi o zaokrąglonym dziobie, to wiedziała, że w dole, pod stosami futer i ofiar, jest dziurawy jak sito i że zatonie niemal natychmiast. Nie mogła powstrzymać dłoni przed szarpaniem się z więzami ani ciała od odsuwania się od Herne'a. Zwrócił ku niej zamaskowaną twarz, lecz na nią nie spojrzała.
Królowa Lata znowu stanęła przed nimi, lecz zwrócona przodem do wody, odmawiała ostatnią Inwokację do Morza. Gdy skończyła, tłum znów zamarł w milczeniu, tym razem milczeniu oczekiwania. Teraz, w każdej chwili może dać znak. Arienrhod poczuła, jak senne odrętwienie zaczyna pełznąć jej nogami, wzdłuż kręgosłupa, lecz myśli ciągle miała jasne. Czy tak miało być? W końcu ciało zbyt jej znieruchomiało, by ją zdradzić, dało dostojeństwo śmierci czy chciała tego, czy nie.
Ale Królowa Lata, zamiast się usunąć w bok, znowu zwróciła się do niej.
— Wasza Wysokość. — W stłumionym głosie wyczuła napięcie. — Czy… chcesz przed śmiercią spojrzeć na twarz Królowej Lata?
Arienrhod popatrzyła na nią ze zdumieniem, wyczuła, że to samo czyni Herne. Według tradycji nowa Królowa nie powinna zdejmować maski, odgradzającej ją od grzechów, dopóki poprzednia nie zniknie w morzu. Robi to dopiero wtedy, dając znak tłumowi, że ma iść w jej ślady. Ale ta kobieta wcześniej już zboczyła ze ścieżki rytuału. Czy jest aż taka głupia ? A może kryje się za tym coś innego?
— Tak, chciałabym ujrzeć twą twarz — mruknęła, wyduszając z trudem słowa zdrętwiałymi wargami.
Królowa Lata podeszła bliżej do wozu, tak by tłum nie mógł jej dobrze widzieć. Powoli uniosła ręce do maski i zdjęła ją z głowy.
Wypadła spod niej kaskada srebrzystych włosów. Arienrhod wpatrywała się w odsłoniętą twarz. Przyglądał się jej również krąg otaczających wóz Letniaków. Słyszała, jak mruczą z niezmiernym zdumieniem na widok tego, co ujrzała i ona… na widok twarzy dokładnie takiej samej jak jej.
— Moon… — ledwo zdołała zdradzić się szeptem. Ciało jej tkwiło w całkowitym bezruchu, jakby nie widziała niczego nadzwyczajnego, niczego niezwykłego, niewiarygodnego, niemożliwego. Nie na marne. Nie pójdzie na marnę!
— Bogowie — wymamrotał niewyraźnie Herne. — Jak? Jak to zrobiłaś, Arienrhod?
Uśmiechnęła się tylko.
Moon odrzuciła włosy, odpowiedziała na uśmiech własnym, pełnym wybaczenia, buntu i współczucia.
— Nadeszła Zmiana… dzięki tobie, wbrew tobie, Wasza Wysokość. — Znowu opuściła maskę na twarz.
Letniacy wokół wozu odsunęli się, patrzyli na twarze obu królowych, ich własne wyrażały coś pośredniego między zdumieniem a strachem.
— Królowa! Obie są Królową… — to znak, wróżba. Na gardle Moon widać było wyraźnie tatuaż sybilli; wskazywali na niego, coś mrucząc.
Herne z trudem zachichotał.
— Tajemnica się wydała… nareszcie. Była na innej planecie; dowiedziała się, kim jest.
— Co? Co, Herne? — Syknęła, usiłując skręcić głowę.
— Sybille są wszędzie! Nigdy się o tym nie dowiedziałaś; nigdy nawet nie podejrzewałaś. Tak samo jak te wypchane kukły. — Zerknął w stronę stojących na podwyższeniach pozaziemców. Zadławił się zduszonym śmiechem.
Sybille są wszędzie?… Czy to możliwe? Nie, to niesprawiedliwe, tak mało jeszcze wie! Zamknęła oczy, nie mogąc się skupić na spoglądaniu w głąb siebie. Ale nie poszło to na marne.
Chór jęków i złorzeczeń zaczął znowu ich ponaglać, nieuniknienie jak sama zmiana czekał niecierpliwie na ofiarę. Cały żal przepełniający tłum, cała jego wina, wrogość, niechęć i lęk zalewały teraz kruchą łódź, bezsilne postacie Arienrhod i Herne'a, by utonąć wraz z nimi w szczytowym momencie obrzędu. Królowa Śniegu nie unikała już zetknięcia się ciała jej i Heme'a, wdzięczna wreszcie, że ktoś dzieli z nią wyrok, ostatnie chwile… przejście gdzie indziej. Widziała zbyt wiele wizji niebios i piekieł, by wśród nich wybrać. Mam nadzieję, że trafimy do własnych.
Po raz ostatni spojrzała na świat i zobaczyła Moon stojącą z boku wozu. Ciało miała bardzo napięte, jakby składała nieodwołalną przysięgę, jakiej nigdy nie będzie mogła cofnąć. Czemu to ją boli? Cieszyłabym się… Nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego by się cieszyła ani nawet czy rzeczywiście. Po raz ostatni wysiliła umysł, by coś powiedzieć, nim Moon wypowie nieuchronne słowa.
— Mój ludzie… — Jej głos niemal utonął w krzykach tłumu. — Zima minęła! Bądźcie posłuszni nowej Królowej… jak bylibyście własnej. Teraz jest waszą. — Opuściła głowę, spojrzała w oczy Moon. — Gdzie… on?
Moon lekko, niemal niechętnie zwróciła głowę, spełniając ostatnią prośbę swej klonowej matki. Arienrhod podążyła za jej wzrokiem i ujrzała Sparksa stojącego wśród uhonorowanych Letniaków, obok pustego miejsca na podwyższeniu, należącego do Królowej Lata. Tkwił tam jednak z zamkniętymi oczami, jakby nie chciał patrzeć na ostateczne pożegnanie; albo bał się, że spojrzy na niego po raz ostatni… Czuje… czuł. Spojrzała znowu na Moon. Oboje czuli. W tej chwili opanowało ją nieskończone zadziwienie, wieczne zmieszanie obojętnością życia na słuszność czy sprawiedliwość.
Gdy znowu zwróciła głowę, czekało na nią płonące spojrzenie Herne'a — wiedział, o kim myślała w tej ostatniej chwili.
— Na zawsze… Herne.
Nieznacznie pokręcił głową.
— Jesteśmy na zawsze. Teraz. Jak śmierć. Życie… nie trwa.
— Żyjemy, póki ktoś o nas pamięta. A oni nigdy mnie teraz nie zapomną… — Bo zastąpiło ją jej wcielenie. Nie chciała teraz wrócić wzrokiem do Moon ani do Sparksa. Nigdy nie wracaj.
Moon wyciągnęła ręce w stronę Morza, krzycząc jak mewa w sztormie wyczekującego tłumu.
— Pani Morza, Matko nas wszystkich, przyjmij nasz dar i odpłać się po dziewięciokroć, przyjmij nasze grzechy i daj nam oczyszczenie, przyjmij duszę Zimy i pozwól się jej… odrodzić. — Nieznacznie zadrżała. — Niech do Lata przybędzie wiosna!
Arienrhod poczuła szarpnięcie wozu popchniętego przez Letniaków, patrzyła na zbliżającą się oleistą powierzchnię wody. Była pełnia przypływu, morze leżało tuż pod krawędzią nabrzeża niby krzywe zwierciadło. Niech się stanie. Nie poszło na mamę. Wrzaski i jęki tłumu były hymnem czczącym przyszłość, wysławiającym jej pamięć. Wóz zaczął się pod nią przekrzywiać; wychyliła się do przodu, patrząc na własne odbicie, gdy się zanurzała…