128906.fb2
Moon zobaczyła, jak wóz uderza w wodę, zanurza się i wypływa; usłyszała to, poczuła jak wstrząs wibruje w jej kościach. Wstrętne ryki tłumu ciągnęły się bez końca. Niezdarna łódź odpływała od nabrzeża, zagłębiając się coraz bardziej, obracając powoli, aż Moon ujrzała zasłoniętą twarz Starbucka i oblicze Królowej Śniegu, Arienrhod… własne; pogodna od oszołomienia narkotykami, przywiązana była do swego bezsilnego kochanka w groteskowej parodii objęcia. Wypełniająca się wodą łódka zaczęła krążyć coraz szybciej. Moon próbowała zamknąć oczy, lecz nie mogła ich oderwać od przyciągającego hipnotycznie tańca śmierci na wodzie. Przypomniała sobie własną próbę w morzu, przypomniała wszystko, co ją tu sprowadziło, każdą ofiarę po kolei. I ciągle nie mogła odwrócić wzroku…
Łódź przechyliła się nagle, gdy twarze były znowu zwrócone w stronę tłumów, i w mgnieniu oka zniknęła. Moon ciągle wpatrywała się w wodę, lecz na próżno. Powierzchnia morza falowała niezakłócenie, jedynie unoszące się gałązki świadczyły, iż Pani przyjęła ofiary swego ludu. Wrzaski tłumu przypominały sztorm, jaskinia pod miastem drżała. Moon przyglądała się leniwemu ruchowi fal, sama stała, kołysząc się płynnie i tajemniczo jak Morze.
Jeden z Letniaków podszedł do niej wreszcie, dotknął niepewnie ramienia. Moon wzdrygnęła się i ocknęła.
— Pani? — Skłonił się, gdy odwróciła się w końcu. Letniacy uważali, że ich Królowa jest wcieleniem Matki Morza, i nie używali sztucznych, pozaziemskich tytułów.
— Zdjęcie masek…
— Wiem. — Kiwnęła głową, oglądając się ciągle przez ramię na morze. Szczęśliwej podróży, pomyślnego dobicia do portu. Odeszła od skraju nabrzeża, spojrzała znowu w oczy tłumu. “ Pani”… jestem Królową.
— Królowa… Królowa… Królowa nie żyje. Niech żyje Królowa! — Krzyki Letniaków rozbrzmiewały w jej duszy jak szyderstwo.
Uniosła ręce do maski, dłonie miała wilgotne i zimne jak przebiegający podbrzusze miasta wiatr.
— Mój ludzie… — Poczuła, jak jej ciało opiera się przed odsłonięciem twarzy; nagle uświadomiła sobie z niepokojem niebezpieczeństwo wyzierające z oczu otaczających ją na nabrzeżu Letniaków. Teraz jej podobieństwo do Arienrhod stanie się oczywiste dla wszystkich — a zwłaszcza dla pozaziemców. Jeśli choćby podejrzę wali prawdę… Pokręciła głową, wyrzuciła z siebie resztę słów, jakie musiała powiedzieć oczekującemu tłumowi:
— Zima minęła, nadeszło wreszcie Lato. Pani przyjęła naszą ofiarę i odpłaci się po dziewięciokroć. Umarło poprzednie życie — odrzućcie je, jak znoszoną maskę, jak zbyt ciasną muszlę. Radujcie się i przystąpcie do nowego początku! — Uniosła maskę nad głowę.
W tym momencie wszystkie tłumy — Zimaków, Letniaków, a nawet pozaziemców — złączyły się w jeden krzyczący radośnie i rozbrzmiewający szumem niezliczonych masek, zrywanych z niezliczonych głów, odsłaniający twarze wolne już od wszystkich poprzednich smutków, grzechów i strachów. Wesołość i pochwały zgromadzonych wyniosły ją wysoko, zalały jej duszę. Ten świat będzie wolny!
Gdy jednak wypowiedziała te słowa z uniesioną wysoko maską, głosy tłumu uległy zmianie; olbrzymia grota drżała od krzyków ludzi widzących rzecz niezrozumiałą, ale też niezaprzeczalną…
— Arienrhod… Arienrhod! — Moon poczuła, jak Letniaków opanowuje przesąd, jak wśród zgromadzonych niby paranoja szerzy się niedowierzanie, wyobraziła sobie, jak wypełnia całe miasto. Wiedziała, że musi przerwać to natychmiast — nim utraci wszystko, zanim cokolwiek obejmie. Jak… jak mam ich powstrzymać? Powtarzała to jak modlitwę, przyciskając dłoń do znaku na gardle. Do znaku sybilli…
— Ludzie Tiamat, dzieci Morza! — Wyprostowała się, szarpnęła za kołnierz szaty, odsłaniając wytatuowaną koniczynkę. — Jestem sybillą! Patrzcie na mój znak — służę Pani wiernie i ufnie. Nazywam się Moon Dawntreader Letniaczka i będę czynić to samo jako wasza Królowa. Mówi przeze mnie źródło wszelkiej mądrości, ale tylko do was. Pytajcie, a odpowiem, nigdy fałszywie.
Szum opadł, cichł wraz ze swym echem; oczy wszystkich w mieście spoczywały na jej gardle, bezpośrednio lub poprzez któryś z ekranów. Zimacy umilkli z niepewności, Letniacy z szacunku na widok niezaprzeczalnego dowodu przemiany ich Królowej, symbolu jej odrodzenia i świętości. Kącikiem oka Moon dostrzegała dziwne spojrzenia wymieniane przez pozaziemskich dostojników stojących na podwyższeniach, patrzących na ten znak poniżej takiej twarzy…
Przypatrując się dalej z zapartym tchem, dostrzegła, jak spojrzenia rozpadają się w naturalną mnogość uczuć — pełne zgrozy zdumienie, fascynację, niesmak wywołany całym wydarzeniem… lecz także przeciągający się niepokój i niepewność. Nigdzie u pozaziemców nie dostrzegała śladu poczucia winy, szacunku czy rzeczywistego rozumienia oglądanej sceny. Następnym razem — następnym razem stojący tam dostrzegą te rzeczy.
Pozwoliła błąkać się swym oczom, aż trafiły do własnego miejsca pomiędzy starszyzną Letniaków. Sparks stał tam, gdzie powinien tkwić jej małżonek; jego płomienne włosy były jak latarnia morska… twarz miał napiętą jak naciągnięty łuk. W milczeniu stanęła obok niego, oderwała wzrok od tłumu, patrząc znowu na gałązki unoszące się na morzu. Tłum ciągle czekał, mrucząc z niepewności.
— Pani, spodziewają się, że im coś powiesz. — Nachyliła się nad nią jedna z kierujących obrzędem Goodventure. Wyczuwała, że mgła niepokoju otula i Letniaków.
Kiwnęła głową, zastanawiając się, tak jak czyniła to podczas usypiających myśli pieśni i uroczystości Nocy Masek, jakich słów ma użyć, by zdobyć posłuch u swego ludu. Jak może zmienić tak wiele, nie tracąc ich zaufania? Ale takie słowa muszą gdzieś być…
I przypłynęły do niej teraz, nie od dziwnego strażnika jej umysłu, lecz z siły własnych uczuć.
— Ludzie Tiamat, Pani raz już mnie pobłogosławiła, dając kogoś, z kim mogę dzielić życie. — Spojrzała na stojącego obok Sparksa, wzięła go za rękę, chłodną i bezsilną. — Pobłogosławiła po raz drugi, czyniąc mnie sybillą, a raz trzeci, dając mi maskę Królowej. Od wczoraj długo rozmyślałam nad swym przeznaczeniem i tym światem, który zamieszkujemy wszyscy razem. Modliłam się, by ukazała mi, jak mam spełniać Jej wolę i być Jej żywym symbolem. I wysłuchała mnie. — W sposób, o którym nigdy nawet nie śniłam. Moon spojrzała na morze, na tajemnicę skrytą pod jego ciemnymi wodami.
— Wiem, że jest powód, dla którego ukazała się wam jako sybillą, w mojej osobie. Nie znam jeszcze pełnego wzoru zamierzonej przez nią przyszłości, ale wiem, że aby go spełnić, potrzebna mi będzie pomoc — pomoc was wszystkich, a zwłaszcza innych sybilli. Lato przybyło do Krwawnika i miasto nie jest już dłużej zamknięte dla sybilli — należą one do niego bardziej niż ktokolwiek inny, bardziej niż możecie wiedzieć! Wyspiarze, po powrocie do domu poproście swe sybille, by jeśli mogą, przybyły tutaj — by mogły się ze mną spotkać i poznać swą rolę we wzorze przyszłości.
Przerwała, aby słyszeć szepty tłumu, starała się wyczuć, czy akceptują ją i jej słowa. Zerkała na Letniaków stojących obok, z ulgą stwierdziła, że patrzą na nią z dobrotliwym zdziwieniem. Wiedziała instynktownie, że Zimakom się to nie spodoba, znała z pierwszej ręki ich lęki i kpiny. Musi im coś dać, zapewnić miejsce w przyszłości. Spojrzała ponownie na czekających pozaziemców, wiedząc o ryzyku wiążącym się z takim ofiarowaniem, o konieczności zachowania chwiejnej równowagi, dopóki nie opuszczą całkowicie tego świata.
— Choćbyście uznali, że zbaczam z tradycyjnych mielizn Królowej Lata i wypływam na nie znane mapom głębiny, nie przestawajcie mi ufać. Nie zapominajcie, że jestem wybranką Pani i że wypełniam jedynie Jej wolę… — Wreszcie mogła się uspokoić, wiedząc, iż mówi prawdę. — Ona jest moim pilotem, wytycza mi kurs, kierując się dziwnymi gwiazdami. — Dziwniejszymi od tych, które świecą nad nami. Znowu spojrzała na pozaziemców. — Moim pierwszym rozkazem jako waszej nowej Królowej… — Zaszumiało jej w głowie od świadomości władzy, jaką może mieć — jest zezwolenie, by pozaziemskie przedmioty Zimaków nie zostały wrzucone do morza. Wysłuchajcie mnie! — krzyknęła, obawiając się, że tłum może ją zatopić. — Rzeczy zrobione przez pozaziemców kalają wody, wypełniają morze brudem. Pani wymaga od każdego Zimaka trzech rzeczy — i Zimacy sami wybiorą, co jej ofiarują. Czas… czas zajmie się resztą! — Przygotowała się na stawienie czoła wściekłości Letniaków.
Usłyszała jednak tylko niknące szybko pomruki niezadowolenia, gdzieniegdzie rozległ się śmiech czy oklaski zdumionego Zimaka. Moon odetchnęła głęboko, nie ośmielając się uwierzyć, że — Ufają mi! Posłuchają; zrobią, cokolwiek im powiem… Zrozumiała wreszcie to, co wiedziała Arienrhod, że władza, jak ogień, łatwo wyrywa się z wszelkich ograniczeń i niszczy to, czego miała strzec. Zacisnęła dłonie na poręczy.
— Dziękuję ci, mój ludzie. — Pochyliła przed nimi głowę.
Letniacy na podwyższeniu otoczyli ją z obojętną rezygnacją, lecz Sparks, odkąd wyczuł w niej moc, przyglądał się jej jak kot, podejrzliwie i niepewnie.
Odwróciła się szybko, starając zachować spokojną minę, choć widziała, jak Premier osobiście ruszył ku nim, by oficjalnie uznać jej władzę, złożyć pełen hipokryzji hołd jednego malowanego władcy wobec drugiego. Patrząc, jak schodzi ze swego podwyższenia, dostrzegła między członkami Rady pierwszego sekretarza Sirusa, przyglądającego się jej podejrzliwie, ze złymi przeczuciami. Szturchnęła Sparksa, wskazała mu ojca; zobaczyła, jak niepewnie odpowiada na jego nagły uśmiech. Sparks w milczeniu spuścił oczy, gdy zaczął przemawiać jego dziadek, Premier.
Mowy Premiera, głównego sędziego Tiamat i kilku innych dostojników, o których nigdy nawet nie słyszała, były krótkie i życzliwe. Stała cierpliwie, wysłuchując ich wszystkich, odgrodzona od ich pychy swą tajemną wiedzą, dostrzegała na każdej twarzy podejrzliwość i brak zaufania, wywołane jej słowami skierowanymi do tłumu. Główny Sędzia przyglądał się jej zbyt długo i zbyt badawczo; lecz tak jak inni, przekazywał ustami jedynie gratulacje, pochwały tradycji i obrzędu, spychającego gładko jej lud w otchłanie niewiedzy. Napomniał ją, by zbyt mocno nie zbaczała ze ścieżki tradycji, by nie zapominała o możliwych tego skutkach. Odpowiedziała mu uśmiechem.
Gdy odszedł sprzed jej oblicza, ujrzała podchodzącego ostatniego z hołdowników, spostrzegła, że jest nim komendant policji. Zauważyła też, że gdy PalaThion mijała głównego sędziego, wymienili w milczeniu spojrzenia, zobaczyła pustkę w oczach zbliżającej się Jerushy.
— Wasza Wysokość. — PalaThion zasalutowała jej z regulaminową dokładnością, pustka zaostrzyła się i rozjaśniła, gdy ujrzała ją nad sobą, opartą o pokrytą czerwonym materiałem poręcz. — Gratuluję wam. — Niestosowność podkreślała każde jej słowo.
Moon uśmiechnęła się szerzej.
— Dziękuję wam, komendancie. Jestem równie jak wy zaskoczona, że tu stoję. — Poczuła nagłe zakłopotanie, jakby przez jej usta przemawiał ktoś inny.
— Bardzo w to wątpię, Wasza Wysokość. Ale kto wie…? — PalaThion nieznacznie wzruszyła ramionami. Wzmocniła głos.
— Uznanie waszej władzy jako Królowej Lata kończy me obowiązki tutaj, Wasza Wysokość, jak też odpowiedzialność policji za wszystko, co dzieje się na Tiamat. A także na sto lat, do następnej Zmiany, wszelkie oficjalne panowanie Hegemonii. Od tej chwili odpowiedzialność za zachowanie porządku spada na was.
Moon kiwnęła głową.
— Wiem, komendancie. Dziękuję wam za służbę dla mego ludu… a zwłaszcza dla Letniaków, za uchronienie ich od… od zarazy. Nie jestem w stanie odpłacić się wam za tę przysługę… — za dwie przysługi, pomyślała, opierając się o barierkę.
PalaThion opuściła wzrok i znowu uniosła.
— Wasza Wysokość, wypełniałam jedynie mój obowiązek. — Ale na jej twarzy odczytać można było zaskakującą wdzięczność.
— Tiamat żałuje, iż traci w was prawdziwego przyjaciela, tak samo ja. Nie mamy ich zbyt wielu w galaktyce, a potrzebujemy wszystkich.
PalaThion uśmiechnęła się przelotnie.
— Przyjaciół można znaleźć w najmniej spodziewanych miejscach, Wasza Wysokość… Ale niekiedy przekonujemy się o tym, gdy jest już za późno. To samo odnosi się do wrogów. — Zniżyła głos. — Moon, stąpaj ostrożnie, póki ostatni statek nie odleci z portu gwiezdnego. Nie próbuj już dzisiaj przywoływać przyszłości. Zastanawiają się nad tobą nie tylko twoi poddani. Już znalazłabyś się w celi, gdyby główny sędzia nie miał świadomości, iż wywołałoby to powstanie… Jedynym powodem, dla którego upiekło ci się zmienienie obrzędu, jest to, że niczego to nie zmienia.
Moon zamrugała, na czerwonej tkaninie zbielały jej dłonie.
— Co macie na myśli?
— Hega ma swe sposoby rozprawiania się z gromadzącymi technikę. Nigdy jej nie lekceważ — nawet na sekundę. Jako przyjaciel, nie mogę ci dać teraz lepszej rady.
— Dziękuję wam, komendancie. — Moon wyprostowała ramiona, starając się ukryć strach. — Ale nawet to mnie nie powstrzyma. — Bo najważniejsze w tym wszystkim są mery.
PalaThion zaczęła się odwracać, zerknęła na swych ludzi i zawahała się.
— Wasza Wysokość. — Znowu spojrzała na Moon i zaczęła mówić miękko, niemal niesłyszalnie. — Wierzę w to, co chcesz uczynić. Wierzę, że jest to słuszne. Nie chcę, by cokolwiek temu przeszkodziło. — Zdawała się zbliżać, choć nie zrobiła żadnego ruchu. — Pragnę nawet pomóc ci, by to się stało — powiedziała nieśmiało. — Proponuję ci… proponuję moje usługi, wiedzę, doświadczenie, resztę mego życia, o ile je zechcesz. Jeśli tylko pozwolisz mi używać tego wszystkiego w celu, w który będę wierzyła.
Moon poczuła, jak gotowość PalaThion wznosi się coraz wyżej, dalej, głębiej, wykracza poza to, o co prosiła.
— Chcesz… chcesz tu zostać? Na Tiamat? — Jej szept brzmiał głupawo, nie po królewsku. Sparks przyglądał się ze zdumieniem.
Ale zapatrzona w swoją wizję PalaThion niczego nie widziała, niczego nie słyszała.
— Nie na Tiamat takim jak teraz, ale takim, jakim może być. — Jej ciemne, skośne oczy pytały, prosiły, obiecywały.
— Jesteś komendantem policji — pięścią Hegemonii… Dlaczego? — Moon pokręciła głową, pewna szczerości PalaThion starała się ustawić na nowo sypiący się piasek rzeczywistości.
— Nastała pora zmian — padła prosta odpowiedź.
— To za mało. — Sparks przechylił się przez barierkę. — Nie wystarczy tego, jeśli chcesz resztę swego życia spędzić na wtrącaniu się w nasze.
PalaThion potarła twarz.
— A ile wystarczy? Jakiej gwarancji żądałam od ciebie, Dawntreader?
Odwrócił wzrok, nic nie odpowiadając.
— Nie wystarczy całego mego życia, bym ci powiedziała, co wywołało we mnie zmianę. Ale uwierz mi, miałam powody — zwróciła się do Moon.
— Jeśli zmienicie zdanie, całe swe życie spędzicie tu na żałowaniu. Jesteście siebie pewna?
— Nie. — PalaThion spojrzała znowu na pozaziemców oczekujących na podwyższeniu, odległych o lata świetlne od świata, na którym stała. — Tak! Co, u diabła, mam do stracenia? Tak. — Uśmiechnęła się wreszcie.
— To zostań. — Moon uśmiechnęła się także. Jeśli ten świat zmienił ciebie, to może zmienić się i sam… możemy go zmienić… ja mogę. — Potrzebuję wszystkiego, co możecie mi dać, komendancie…
— Jerusho.
— Jerusho. — Moon wyciągnęła dłoń; PalaThion chwyciła ją za nadgarstek, zgodnie z miejscowym zwyczajem.
— Nie uwolnię się od tego — PalaThion wskazała na swój mundur — póki nie odleci stąd ostatni statek; ale także nikt z was. Potem skończę z Hegemonią, całym sercem będę mogła zwrócić się ku przyszłości.
Moon kiwnęła głową.
— A teraz, Wasza Wysokość, jeśli pozwolicie, opuszczę was. Póki jeszcze mam siły zmienić stare błędy na nowe. Chcę także powiedzieć parę ważnych rzeczy człowiekowi, który nie potrafi mówić za siebie.
Moon kiwnęła z roztargnieniem głową i patrzyła, jak Jerusha wraca samotnie przez pustą przestrzeń w szeregi pozaziemców. Gdy tylko zniknęła na podwyższeniu, głośno oznajmiła o zakończeniu uroczystości, Święta, Zimy… ale zaledwie początku Zmiany.
Zimny zmierzch wleciał na skrzydłach wiatru między ziejące pustką nabrzeża i magazyny podbrzusza miasta, gdzie równie chłodny świt był świadkiem, jak do Krwawnika przybyła Zmiana. Moon spacerowała ze Sparksem, ciągnąc za sobą dyskretną eskortę, wsłuchując się w skrzypienia i wzdychania niespokojnych statków, odległe, odbijające się echem głosy ich znużonych załóg. Kłębowisko zimackich i letniackich okrętów, które niedawno wypełniały każdy wolny skrawek powierzchni wody, zmniejszyło się już o połowę, obie grupy zaczęły opuszczać miasto.
Letniacy niedługo powrócą; Zmiana była dla nich znakiem rozpoczęcia przenoszenia się na północ, opuszczania regionów równikowych i wypełniania luk pomiędzy siedzibami Zimaków. W miarę zbliżania się Tiamat do Czarnych Wrót i wzmagania się aktywności słońc Bliźniąt, niskie szerokości geograficzne stawały się niezdatne do zamieszkiwania. Zmieniało się tam także morze, obecnie zasiedlające go formy życia chroniły się w głębinach lub na wyższych szerokościach, zmuszając do tego samego ludzi.
Zimacy będą musieli podzielić się z Letniakami rozrzuconymi wyspami i szerokimi przestworami oceanu, które dotąd należały tylko do nich, podobnie jak nowym, trudniejszym życiem, pozbawionym wsparcia pozaziemców. Szlachta zacznie opuszczać miasto i uczyć się od nowa prowadzenia własnych plantacji, które do tej pory były przeważnie jedynie terenami Łowów; zacznie przekształcać je w podstawę zapewniającą zachowanie cennej równowagi życia pozostawionego im przez pozaziemców.
A w samym środku tego cyklicznego chaosu ona, Moon, ma zapoczątkować nowy ład.
— Myślałam kiedyś, że gdy tylko dostanę się do Krwawnika, skończą się wszystkie moje kłopoty. Ale wtedy dopiero się zaczęły. — Ich smutne oddechy zamarzały w powietrzu. Nawet teraz, gdy spacerowali razem, kojeni obecnością morza, czuła, jak brzemię przyszłości przygniatają równie mocno, jak wiszący w górze ciężar miasta. Oparła się na poszarzałej od starości barierce, spojrzała na chłodną, zielonoczarną wodę. Obok pochylił się milczący od rana Sparks; starał się czynić jak najlepiej to, czego nie mógł zmienić — a zmiany przyjmować jednakowo, tak samo traktować tych, którzy na nich zyskiwali i tracili.
— Masz teraz sojuszników. Będzie ich coraz więcej. Nie będziesz musiała dźwigać wszystkiego sama. Zawsze znajdą się przy tobie. — W jego głos wkradła się nuta smutku, lekko się odsunął. Wszyscy ludzie, na których będzie musiała opierać się Moon, wiedzieli, kim był, i choćby nawet przestali go już za to nienawidzić, samą swą obecnością będą mu o tym przypominać i zmuszać do nienawidzenia siebie. — Nikt nie może panować zupełnie samotnie… nawet Arienrhod.
— Nie jestem Arienrhod! — Urwała, zrozumiawszy, że nie o to mu chodziło, lecz było już za późno. — Myślałam, że…
— Nie.
— Wiem. — Ale wiedziała też, że jakaś jego cząstka będzie zawsze widziała w niej Arienrhod, że ta nigdy go tu nie opuści; że będzie zawsze tkwić w mieście, powodując, że zaczną unikać swych oczu. Otarła z twarzy wieczorną rosę. Za odległym skrajem miasta dostrzegała na zachodzie pasek zanurzającego się w wodzie słońca, przypominającego gasnącą tęczę.
— Kiedy teraz ujrzymy znowu tęczę? Czy do końca życia nie zobaczymy żadnej?
W dole coś naruszyło powierzchnię wody, miękko wtrąciło się w ich słowa. Opuściwszy wzrok, Moon dostrzegła smukłą, cętkowaną głowę, unoszącą się na wężowatej szyi, by spojrzeć jej w oczy. Poczuła, jak wstrzymuje dech, usłyszała bezwiedny protest Sparksa…
— Nie!
— Sparks! — Chwyciła go za ramię, gdy odepchnął się od poręczy. — Poczekaj. Nie odchodź. — Przytrzymała go.
— Moon, co chcesz ze mną zrobić?
Nie odpowiedziała jednak, przyklękła tylko, pociągając go za sobą; paciorki, którymi wyszyty był jej cieniutki zielony szal, zachrobotały o drewnianą powierzchnię nabrzeża. Wyciągała rękę, aż dotknęła ją ciemna sylwetka mera, dowodząc swej realności.
— Co tu robisz? — Samotny mer spojrzał na nią hebanowymi, nic nie wyrażającymi oczami, jakby sam nie znał odpowiedzi na jej pytanie. Nic jednak nie zrobił, by stąd odpłynąć, uderzając rytmicznie płetwami w zasłaną odpadkami wodę, tkwił przy brzegu basenu. Zaczął smutnie zawodzić, jego samotny głos powtarzał melodie zagubionego chóru. Pieśni… dlaczego śpiewacie ? Czy to coś więcej niż tylko pieśni! Czy mogą opowiedzieć o waszym celu, waszych obowiązkach, przyczynach istnienia tutaj, jeśli kiedyś zostaną zrozumiane! Poczuła rodzące się podniecenie. Ngenet. Ngenet może pomóc jej się dowiedzieć. A jeśli ma rację, dowie się, jak ich uczyć…
Dostrzegła go wczoraj wśród tłumów, widziała na jego twarzy dumę i nadzieję, ale nie zdołała się do niego przecisnąć. Zauważyła także, że z nie wybaczającymi wspomnieniami wpatruje się w tkwiącego przy niej Sparksa.
Trzymała mocno Sparksa za rękę, przezwyciężając jego niepewny opór, zmuszała do patrzenia na wodę. Jęczał, jakby wsadziła mu dłoń do ognia. Mer patrzył nieodgadnionym wzrokiem to na nią, to na niego, nim powoli nie zanurzył się w ciemnej wodzie, nie próbując go dotknąć.
Moon puściła dłoń Sparksa, patrzyła, jak z własnej woli wychyla się nad wodę. Powoli cofnął rękę i przykląkł, przytrzymując się barierki.
Z tyłu dobiegły Moon zdumione pomruki letniackiej eskorty — wszechobecnych Goodventure, którzy niby trzymając się w tyle, przez cały dzień próbowali w rzeczywistości nią kierować. Nastawiła ich do siebie wrogo, umyślnym niespełnieniem oczekiwań związanych z obrzędem, wiedziała też, że ze względu na pochodzenie od poprzedniej Królowej Lata mogą się w przyszłości okazać groźnymi przeciwnikami. Teraz znielubiła ich jeszcze bardziej za przeszkadzanie Sparksowi w pozostawaniu tylko z nią i rozpaczą. Zrozumiała wreszcie, iż zostanie Królową nie oznacza uzyskania absolutnej swobody, lecz przeciwnie — skończenie z nią.
— Morze nigdy nie zapomina. Ale wybacza, Sparkie. — Moon sięgnęła do jego włosów, wzięła między swe zimne, wilgotne ręce zziębniętą, mokrą od łez twarz ukochanego, poczuła, jak jego wstyd staje się dla niej jeszcze jedną mroźną drzazgą wątpliwości. — Wystarczy poczekać.
— Życie okaże się na to za krótkie! — Jego słowa były jak sztylet wbijany własnoręcznie w serce. Nigdy nie będzie należał tu ani do żadnego innego miejsca, póki nie zawrze pokoju z samym sobą.
— Och, Sparks, niech Morze zaświadczy, że masz me chętne serce, tylko ty, teraz i zawsze. — Mówiła z wyzwaniem słowa przysięgi; jedyne, które spełniały jej pragnienie spełnienia jego pragnień.
— Niech Morze zaświadczy… — powtórzył te słowa, uspokajając się przy tym, pozbywając swej siły, oporu.
— Sparks… dzień kończy się tutaj, choć nigdy w Krwawniku. Znajdźmy sobie na noc jakieś miejsce, w którym zdołasz zapomnieć, że jestem królową, gdzie ja to zdołam… — Obejrzała się przez ramię na grupę Goodventure. Ale co z jutrem? — Jutro wszystko zacznie zajmować swe miejsce. Jutro uwolnimy się od dzisiaj; tak będzie z każdym następnym dniem… — Odgarnęła włosy znad oczu, spojrzała znowu na ciemniejące wody, na których nie pozostał już żaden ślad z ofiary, o świcie złożonej Morzu. Morze odpoczywało, czyste w swej obojętności, tworzyło nieskazitelne zwierciadło odbijające gwiaździste oblicze powszechnej prawdy. W Krwawniku dziś nigdy się nie kończy… Czy naprawdę nadejdzie jutro? Widziała przyszłość umierającą pod ciemnymi wodami; przyszłość, jaka nigdy już nie nastąpi, jeśli tylko choć na chwilę zawiedzie, potknie się, osłabnie… przytknęła usta do jego ucha, szepnęła z mocą: — Sparkie, boję się.
Objął ją mocno i nic nie odpowiedział.