128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 57

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 57

56

Jerusha stała w ognistej, piekielnej poświacie czerwono oświetlonego doku, pod olbrzymim parasolem wiszącego statku w kształcie monety. Ostatniego już, zabierającego resztę oficerów policji — ostatnich pozaziemców odlatujących z Tiamat. Przez poprzednie kilka dni statki Rady w gorączkowym pośpiechu przeniosły się na orbitę planety, gdzie dołączyły do innych, odbierających promy z najbardziej wytrwałymi handlarzami i wyczerpanymi uczestnikami Święta.

Cierpliwie znosiła remanenty, ciągłe sprawdzanie i potwierdzanie danych z raportów i zapisów, chciała mieć pewność, że niczego nie pozostawiono, nie zapomniano zrobić czegoś ważnego, wszystko rozstrzygnięto i zamknięto. Na niej spoczywała odpowiedzialność za dopilnowanie, by wszelkie prace wykonano do końca, dokładnie. Czyniła to najlepiej, jak potrafiła, upewniała się, czy żaden policjant nie zostawił żadnego zasilacza, czy wszystko tu wyłączył, zabezpieczył. A przy tym cały czas wiedziała, w dziwnym podwójnym widzeniu, że jutro zacznie się starać odwrócić to wszystko, co właśnie robi dzisiaj.

Ale, na bogów, niczego sobie nie ułatwię! Wiedząc, że skoro już kończy zdradą swą karierę, która dotąd tyle dla niej znaczyła, nigdy nie zdoła zbudować nowego życia na nic nie wartym fundamencie. Nic, co warte zdobycia, nie jest łatwe do osiągnięcia. Odwróciła wzrok od załadunku różnorodnych towarów, od grupy niebieskich mundurów i pojemników tkwiących przy rampie towarowej statku monetowego. Statek, dok, cała tętniąca ruchem złożoność portu gwiezdnego przywodziła na myśl żywy organizm — wszystko, co symbolizował, a z czego rezygnowała. Nie za rok, za tydzień czy nawet za dzień — już za niecałą godzinę wszystko to zostawi za sobą, będzie przez to pozostawiona. Porzuca to wszystko… dla Krwawnika. A nim ostatni statek gwiezdny opuści przestrzeń wokół Tiamat, wyśle sygnał wysokiej częstotliwości, który zniszczy czułe mikroprocesory, od których zależało działanie dosłownie każdego urządzenia. Całe chomikowanie gromadzących zakazane sprzęty pójdzie na mamę i Tiamat powróci na zerowy poziom techniki. Nagle przypomniała sobie widok wiatraka na samotnym wzgórzu, na plantacji Ngeneta Miroe. Niezupełnie zerowy. Przypomniała sobie też, że wtedy nie miała pojęcia, jaki może być z niego pożytek. Nikt nie jest równie ślepy jak ten, który nie chce widzieć. Uśmiechnęła się nagle.

— Pani komendant?

Wróciła oczyma do przestrzeni wokół siebie, spodziewając się kolejnej prośby czy potwierdzenia.

— Tak, słucham — Gundhalinu! — Zasalutował. Uśmiechem rozświetlał wychudzoną twarz, mundur wisiał na nim, jakby go od kogoś pożyczył.

— Co, u diabła, tu robicie? Powinniście być…

— Przyszedłem się pożegnać, pani komendant.

Urwała, odłożyła sterownik komputera na prowizoryczne biurko, stojące w pustym doku załadowczym.

— Och.

— KerlaTinde powiedział mi, że… że pani rezygnuje, że zamierza pozostać na Tiamat? — Mówił z nutą zdumienia, jakby spodziewał się, iż zaprzeczy.

— To prawda — przytaknęła. — Zostaję tu.

— Dlaczego? Przez przeniesienie? O tym też słyszałem. — Teraz mówił ze złością. — Nikt tego nie lubi, pani komendant.

Znam paru, którzy bardzo by się ucieszyli.

— Tylko częściowo z tego powodu. — Skrzywiła się na myśl, że cała policja plotkuje o jej rezygnacji, niby starcy na rynku miasteczka. Zdecydowawszy, że nie ma co się skarżyć, nie okazywała gniewu, nie była jednak w stanie ukryć przed innymi faktu swego poniżenia. Odmawiała też wszystkim rozmów na temat swej decyzji czy rezygnacji — nie była pewna, czego się obawiała, że będą się starali namówić ją do zmiany zdania czy że nie będą.

— Czemu mi pani nie powiedziała? Przestała się krzywić.

— Na bogów, BZ, mieliście i tak za dużo własnych kłopotów, bym dokładała wam swoje.

— Gdyby mnie pani nie kryła, pani komendant, miałbym ich dwa razy więcej. — Zacisnął zęby. — Wiem, że gdyby nie pani, nie miałbym prawa do noszenia tego munduru. Wiem, ile zawsze dla pani znaczył… o wiele więcej niż dla mnie, aż do teraz, bo nigdy nie musiałem o niego walczyć. A teraz się pani poddaje. — Spuścił wzrok. — Gdybym mógł, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by pomóc w zmianie przydziału. Ale… — Popatrzył na swe dłonie. — Nie jestem już synem mego ojca. Inspektor Gundhalinu, tylko tyle mi zostało. Jestem po dziesięciokroć pani wdzięczny, że mam tak wiele. — Znowu na nią spojrzał. — Wszystkim, czym mogę pani za to podziękować, jest zapytanie, dlaczego tutaj? Dlaczego Tiamat? Nie winie pani za rezygnację, ale u diabła, jeśli pragnie pani rozpocząć nowe życie, każda planeta Hegemonii nadaje się do tego lepiej od tej. Przynajmniej można je opuścić, gdyby się pani nie spodobała.

Pokręciła głową z nikłym, zdecydowanym uśmiechem.

— Nie poddaję się łatwo, BZ. Nie zrobiłabym tego, gdybym nie znalazła sobie czegoś lepszego. I myślę, że jest tu coś takiego, choć może się to wam wydać nieprawdopodobne. — Rozejrzała się, utkwiła wzrok w szeregu wysokich okien wyglądających na pole, na pustą halę, w której Ngenet Miroe skrycie obserwował odlot Hegemonii, czekając na chwilę, w której Jerusha ostatecznie i nieodwołalnie stanie się cząstką tego świata.

Zaskoczony Gundhalinu podążył oczyma za jej spojrzeniem.

— Zawsze nienawidziła pani tego świata, bardziej nawet niż ja. W imię dziesięciu tysięcy bogów, co mogła pani tu znaleźć…?

— Odtąd będę się klęła tylko na jednego. — Pokręciła głową. — I przypuszczalnie dla Niej będę pracować.

Patrzył z całkowitym zdumieniem, dopiero po chwili zaczął coś rozumieć.

— Ma pani na myśli… Królową Lata? Chodzi o Moon… pani i Moon?

— Zgadza się. — Kiwnęła głową. — Skąd wiecie; BZ? Że wygrała?

— Przyszła do szpitala i powiedziała mi. — Mówił to bezbarwnym głosem. — Widziałem maskę Królowej Lata. Była jak sen. — Poruszył dłońmi w powietrzu, dotykając nimi czegoś tkwiącego we wspomnieniach, zamknął oczy. — Był z nią Sparks.

— BZ, co będzie z tobą?

— Też mnie o to zapytała. — Otworzył oczy. — Mężczyzna bez tarczy jest bezbronny, komendancie. — Uśmiechnął się, nieśmiało, nikle. — Ale może jest bez niej swobodniejszy. Ten świat… ten świat o mało mnie nie złamał. Ale Moon dowiodła mi, że nawet ja mogę się nagiąć. We mnie, we wszechświecie jest więcej, niż podejrzewałem. Jest w nim miejsce na wszystkie marzenia, jakie miałem kiedykolwiek, na wszystkie koszmary na bohaterów w rynsztoku i w lustrze; na świętych w mroźnym pustkowiu; na głupców i kłamców na tronie mądrości, na ręce wyciągające się z zachłannością, której nic nie zaspokoi… Nic nie jest możliwe, jeśli nie znajdziemy w sobie odwagi przyznania, że nic nie jest pewne. — Jego uśmiech skurczył się bezwiednie. Jerusha słuchała go w cichym zdumieniu.

— Komendancie, kiedyś patrzyłem na życie jak przez cięty kryształ — widziałem je ostro, dokładnie i doskonale. Fantazje trzymałem w kieszeniach, gdzie było ich miejsce. Ale teraz… — Wzruszył ramionami. — Czyste, twarde krawędzie załamują światło w tęcze, wszystko staje się miękkie i zamglone. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zdołam patrzeć prosto. — W jego głos wkradła się nuta beznadziejności.

Ale dzięki temu będziesz lepszym Sinym. Jerusha widziała, jak przeszukuje oczyma połacie posępnego pola, skupia je na najbliższym wejściu, jakby spodziewając się, że swym nowym wzrokiem zdoła po raz ostatni zerknąć na Moon.

— Nie, BZ. Nie ma jej tutaj. Nie może wchodzić do portu gwiezdnego.

Jego spojrzenie nagle się zaostrzyło i oczyściło.

— Tak jest. Znam prawo. — Ale tonem mówił, iż rozumie teraz, że nawet prawa przyrody nie są doskonałe; że prawo ludzkie jest równie ułomne, co tworzący je człowiek; że nawet on może pojąć, kim jest Moon i w czym ona, Jerusha, zamierza jej pomóc… że patrzy inaczej. — Może tak i lepiej. — Nawet temu nie wierzył.

— Zrobię, co tylko będę mogła, by się nią opiekować zamiast ciebie, BZ.

Roześmiał się wstydliwie, z odrobiną czułości.

— Wiem, komendancie. Ale czy jest w galaktyce siła mocniejsza od niej?

— Obojętność. — Sama Jerusha zdziwiła się tą odpowiedzią. — Obojętność, Gundhalinu, jest najpotężniejszą siłą we wszechświecie. Wszystko, czego tknie, staje się bez znaczenia. Miłość i nienawiść są wobec niej niczym. Dzięki niej zaniedbanie, gnicie i najstraszniejsze niesprawiedliwości przechodzą bez echa. Nie działa sama, tylko dopuszcza. To właśnie daje jej taką moc.

Powoli kiwnął głową.

— I może to dlatego ludzie chcą ufać Moon. Bo dla niej coś znaczą, tak jak wszystko; bo przy niej wiedzą, że znaczą coś dla siebie. — Wysunął przed siebie ręce, patrzył na szramy, które dopiero będą usunięte. — Dzięki niej zniknęły me blizny…

— Możesz zostać, BZ.

Pokręcił głową i opuścił dłonie.

— Był na to czas… ale już minął. Nie tylko moje życie się zmieniło. Nie należę już tu. Nie — westchnął — są dwa światy, których już pewnie nie zobaczę, wyjąwszy Tysiąclecie. Ten i mój własny.

— Kharemough?

Przysiadł niepewnie na stosie skrzynek.

— Mój lud zawsze dostrzeże me blizny, choćby całkowicie zginęły. Ale, u diabła, mogę wybierać między sześcioma innymi planetami. I kto wie, co znajdę, gdy na którąś trafię? — Ale oczy wróciły mu do pustego wejścia, szukały czegoś, czego nigdy już nie znajdą.

— Chwalebną karierę. — Pstryknęła w przełącznik na gardle, gdy nadajnik zaczął znowu buczeć.

Siedzący na skrzynkach Gundhalinu patrzył cierpliwie na załadunek ostatniej partii sprzętów, słuchał złożonego Jerushy ostatniego meldunku, potwierdzenia nadawanego do serca wiszącego statku. Stali obok siebie, gdy reszta ludzi zasalutowała jej po raz ostatni i złożyła niepewne życzenia pomyślności, nim zniknęła w luku towarowym.

Gundhalinu wskazał na nich.

— Nie wejdzie pani na pokład, by złożyć ostateczny raport?

Pokręciła głową, czując nagle, jak w tej chwili odszczepienia serce ściska jej bezlitosna dłoń.

— Nie. Nie potrafiłabym tego znieść. Gdybym teraz postawiła nogę na statku, to chyba nie zdołałabym już z niego wyjść, choćbym była nie wiem jak pewna, że mam rację. — Podała mu sterownik komputera. — Inspektorze Gundhalinu, możecie im za mnie powiedzieć, że wszystko w porządku. I weźcie to. — Znowu sięgnęła do swego kołnierza, odpięła oznaki komendanta i wręczyła mu. — Nie zgubcie ich. Pewnego dnia będą wam potrzebne.

— Dziękuję pani, komendancie. — Jego zmarszczki pociemniały, wywołując u niej uśmiech. Zdrową rękę zacisnął na metalowych blaszkach, jakby były cennym skarbem. — Mam nadzieję, że będę je nosił równie honorowo co pani. — Wysunął skaleczoną dłoń w instynktownym geście Kharemoughi; uścisnęła ją na pożegnanie.

— Żegnajcie, BZ. Oby bogowie uśmiechali się do was, dokądkolwiek polecicie.

— I do pani, komendancie. Oby pani po wielekroć pra-pra-wnuki czciły pani pamięć.

Spojrzała ku dalekim, ciemnym oknom, za którymi czekał Ngenet; uśmiechnęła się. Ciekawa była, co te prawnuki będą mogły powiedzieć, gdy pozaziemcy tu wrócą.

Gundhalinu z trudem wyprostował swe dochodzące do zdrowia ciało i zasalutował z doskonałą precyzją. Odpowiedziała tym samym — uczyniła ostatni salut w swej karierze, pożegnała nim dotychczasowe życie i galaktykę.

— Nie zapomnijcie zgasić świateł. — Zerknął ku windzie, w której czekał na niego ostatni policjant. Odwróciła się od tego plecami, winda wydała się jej otwartymi ustami nawołującymi ją i nazywającymi szaloną… Najszybciej jak mogła, niemal biegiem ruszyła do najbliższego wyjścia z pola.

Gdy weszła do opustoszałej sali, zastała czekającego na nią przy drzwiach Ngeneta. Stanęła obok niego przed ścianą ze zbrojonego szkła, razem patrzyli na płytę, na której tkwiła bezwładna masa jedynego już statku w kształcie monety, samotnego w ogromnej, rudawej jamie, tak samo samotnego jak oni. Miroe spokojnie chwalił ją za umiejętności, zadawał niewinne pytania; mówił ściszonym głosem, jakby uczestniczył w obrzędzie religijnym. Odpowiadała mu z roztargnieniem, ledwo słuchała, co oboje mówili.

Statek długo tkwił na swym stanowisku, ciągle nie mogła się doczekać spełnienia własnych oczekiwań. Pozwalała Ngenetowi śledzić w swych słuchawkach ostateczne wciąganie dźwigów i sprzętu, meldunki oficerów statku, dokonujących ostatnich sprawdzianów i kontroli.

— Jesteście bezpieczna, obywatelko PalaThion?

Jerusha wzdrygnęła się z zaskoczenia, gdy kapitan statku zwrócił się do niej bezpośrednio.

— Tak. Tak, jestem bezpieczna. — Obywatelko. Poczuła nieuzasadnione rozczarowanie. — Wszystko w porządku, kapitanie.

— Na pewno chcecie tu zostać?

Miroe spojrzał na nią z wyczekiwaniem.

Odetchnęła głęboko, kiwnęła głową… jakby po namyśle powiedziała:

— Tak, na pewno, kapitanie. Ale dziękuję za pytanie.

Jeszcze przez kilka sekund z drugiej strony dobiegały ich odgłosy życia, nim nadajnik umilkł całkowicie. Jerusha długo stała całkowicie nieruchomo, jakby wsłuchiwała się we własną śmierć, aż wreszcie zdjęła z głowy delikatną siatkę.

Pod sobą zobaczyła zapalające się i gasnące na kadłubie statku holograficzne światła zapłonu, usłyszała głuche ostrzeżenie. Patrzyła do bólu oczu, czekając na ruch.

— Patrz. Unoszą się.

Teraz i ona to zobaczyła, ujrzała, jak statek podnosi się z drżeniem — to włączyły się kraty odpychaczy portu gwiezdnego — i jak lekko zawirowało powietrze. Wzbijał się powoli ku otwierającej się jak kwiat części kopuły osłaniającej port gwiezdny, pokazującej teraz nocne niebo przesłonięte rudawą poświatą pochłaniającą gwiazdy. Statek minął otwór, kierując się do mroków, w których gdzieś bardzo wysoko dołączy do karawany kilku innych spośród floty liczącej dziesiątki jednostek. Stamtąd napęd jądrowy zaniesie je do Czarnych Wrót. Przebędą je i nigdy za życia Jerushy nie wrócą na tę planetę.

Wysoko w górze kopuła zamknęła się znowu, przesłaniając gwiazdy.

Jerusha spojrzała w dół, na żarzącą się kratę płyty, na siebie, stojącą samotnie w tej ciemnej, pustej hali, tkwiącą tu niby porzucony mebel. Och, bogowie… Zasłoniła twarz rękoma i zachwiała się.

— Jerusho — Miroe podtrzymał ją z wahaniem. — Obiecuję ci, nie będziesz żałować.

Kiwnęła głową, ściskając mocno usta.

— Czuję się dobrze. Czy raczej poczuję za chwilę, gdy tylko odetchnę. — Opuściła dłoń, odpięła klamrę kurtki. — Jak każdy noworodek. — Uśmiechnęła się niepewnie do Ngeneta; podsycał jej uśmiech swoim, aż wreszcie się rozszerzył.

— Należysz tu, do Tiamat. Wiedziałem to od pierwszego z tobą spotkania. Musiałem jednak zaczekać, aż sama się o tym przekonasz… Myślałem już, że to nigdy nie nastąpi. — Nagle się zakłopotał.

— Czemu nie powiedziałeś mi czegoś, cokolwiek, bym łatwiej zrozumiała? — głos zaostrzył się jej niemal w rozdrażnieniu.

— Próbowałem! Bogowie, jak bardzo próbowałem. — Potrząsnął głową. — Ale się bałem, że powiesz mi “nie”.

— A ja się bałam, że powiem ci “tak”. — Znowu wyjrzała przez okno. — Ale należałam także do tego portu gwiezdnego. Jak i ty… — Z westchnieniem wróciła wzrokiem do Ngeneta. — Skończyło się to już dla nas obojga, Miroe. Lepiej stąd wyjdźmy, nim zamkną nas tu jak w grobie.

Uśmiechnął się lekko.

— To krok we właściwym kierunku. Tak właśnie zabierzemy się do wszystkiego — krok po kroku. — Znowu spoważniał. — Gdy tylko będziesz gotowa.

— Nigdy nie będę bardziej niż teraz, Miroe. Cokolwiek nastąpi. — Stwierdziła, że wraca do niej podniecenie i odwaga. — Zaczyna się robić ciekawie. — Poczuła, jak jej twarz rozgrzewa się pod jego dotykiem. — Czy wiesz, Miroe — roześmiała się nagle — że wśród moich rodaków życzenie “Obyś żył w ciekawych czasach” nie jest bynajmniej błogosławieństwem?

Uśmiechnął się, a zaraz potem roześmiał i oboje ruszyli do wyjścia z opuszczonych sal — wracali do Krwawnika, do domu.