128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

5

— Bogowie, nie znoszę tego obowiązku! — Inspektor policji Geia Jerusha PalaThion wyszarpnęła rąbek szkarłatnej peleryny z drzwi patrolowca. Samochód zadrżał lekko, spoczywając na odbojnikach dziedzińca pałacu na górnym końcu ulicy Krwawnika.

Sierżant spojrzał na nią z ironicznym uśmieszkiem wykrzywiającym blade zmarszczki jego ciemnej, delikatnej twarzy.

— Nie lubi pani odwiedzać władczyni, pani inspektor? — zapytał niewinnie.

— Wiecie, o co mi chodzi, Gundhalinu. — Zarzuciła pelerynę na jedno ramię, skrywając pod nią praktyczny szaroniebieski mundur. Spięła ją broszą z pieczęcią Hegemonii. — Chciałam powiedzieć, BZ — wskazała — że nienawidzę ubierać się tak pstrokato, by grać kosmonautę przed Królową Śniegu.

Gundhalinu ustawił tarczę przeciwodblaskową na przedzie swego błyszczącego hełmu. Jej był pokryty złotem, jego zachował biel, sierżant nie miał także peleryny.

— Powinna pani być zadowolona, pani inspektor, że dowódca nie umieścił tu kwiatka w doniczce, by wywołać większe wrażenie… Musi pani odpowiednio wyglądać, gdy idzie pani tłumaczyć powszechne prawo tym maminsynkom, prawda?

— Gnój. — Ruszyli ku potężnym wrotom głównego wejścia po delikatnych spiralnych wzorach, wyrytych na bladych kamieniach. W drugim kącie dziedzińca dwaj służący Zimacy szorowali kamienie szczotkami na długich kijach. Zawsze tam byli, usuwając najdrobniejsze plamki. Alabaster? Zastanowiła się, patrząc pod nogi, i pomyślała o piasku, cieple i niebie. Tu nie było żadnej z tych rzeczy, podobnie jak w całym zimnym, kamiennym, wyrafinowanym mieście. Ten dziedziniec stanowił początek Ulicy, początek miasta, początek wszystkiego w Krwawniku. Albo koniec. Widziała za murami sztormowymi pałające bezradnie lodowate niebo terenów polarnych. — Ta szarada równie mało obchodzi Arienrhod, jak nas. Jedynym pożytkiem, jaki może dzięki niej osiągniemy, to przekonanie jej, że jesteśmy tacy głupi, na jakich wyglądamy.

— Tak, ale co z ich prymitywnymi obrzędami i przesądami, pani inspektor? Przecież wierzą ciągle w ofiary z ludzi. Kto nakłada maski i odbywa orgie na ulicach za każdym razem, gdy przybywa z wizytą Zgromadzenie…

— Czy nie świętujecie, gdy Premier raz na kilkadziesiąt lat przybywa do Kharemough, byście mogli ucałować mu nogi?

— To nie to samo. On jest Kharemoughi. — Gundhalinu wyprostował się, jakby broniąc przed skalaniem. — Nasze uroczystości są szacowne.

— To tylko kwestia stopnia — uśmiechnęła się Jerusha. — A nim zaczniecie tak lekko oceniać inne kultury, sierżancie, nauczcie się etnografii, aby naprawdę zrozumieć tradycje tego świata. — Zmieniła swą twarz w oficjalną maskę, tak wobec niego, jak i gwardzistów Królowej, którzy stali sztywno na baczność w mundurach naśladujących pozaziemską policję. Ogromne, nadwerężone przez czas wrota otworzyły się przed nią natychmiast.

— Tak jest, pani inspektor — powiedział Gundhalinu, gdy ich lśniące buty zastukały na korytarzach prowadzących do Sali Wiatrów, lecz wyglądał na dotkniętego. Był na Tiamat niecały rok standardowy i prawie od początku służył jako jej asystent. Lubiła go i sądziła, że z wzajemnością, uważała, że szybko zostanie sprawnym oficerem. Lecz pochodził z Kharemough, planety kierującej Hegemonią, zdominowanej przez technokrację, wytwarzającej większość najnowocześniejszych towarów. Podejrzewała, że Gundhalinu jest młodszym synem dość znacznej rodziny, pchniętym na tę drogę kariery przez sztywne zasady dziedziczenia swego świata, techem do szpiku kości. Jerusha pomyślała z pewnym smutkiem, że nawet setki przesłuchań taśm ukierunkowujących nie nauczą go choćby odrobiny tolerancji.

— Dobrze — powiedziała łagodniej. — Powiem ci, że jeden człowiek w masce prawdopodobnie pasuje do wszystkich twoich i moich uprzedzeń. Jest nim Starbuck. A pomijając wszystko inne, jest on pozaziemcem. — Spojrzała na freski sieni wejściowej, ukazujące chłodne sceny zimy, zastanawiając się, ile razy były one malowane i przemalowywane. Przebijał się jednak przez to obraz Starbucka stojącego po prawicy Królowej, z pogardliwą miną pod przeklętym kapturem kata, gdy spoglądał na spętanych obowiązkami przedstawicieli Prawa.

— Nosi maskę z tych samych powodów, co każdy złodziej i morderca — powiedział ponuro Gundhalinu.

— To prawda. Stanowi żywy dowód, że żaden świat nie ma monopolu na zacofanie… i że męty łatwo wypływają na wierzch. — Jerusha zwolniła, słysząc westchnienie drzemiącego głęboko w trzewiach planety giganta. Sama odetchnęła, gotując się na Próbę Powietrza, będącą częścią obrzędu każdych odwiedzin pałacu, i zadrżała pod peleryną nie tylko od narastającego chłodu. Nigdy nie pozbędzie się lęku, tak jak nigdy nie przestanie się dziwić jego źródłu — miejscu zwanemu Salą Wiatrów.

Ujrzała jednego z dostojników, czekającego na skraju otchłani, zadowolona, że choć raz Królowa uznała za stosowne nie kazać im czekać. Im krócej będzie stać, myśląc o przejściu, tym mniej kłopotów jej sprawi. Może to oznaczać, że Arienrhod jest w dobrym humorze albo po prostu zbyt zajmują ją inne sprawy, by dzisiaj napawać się drobnymi szykanami. Jerusha dobrze wiedziała o systemie wywiadowczym, który Królowa kazała założyć w całym mieście, a szczególnie tu, w pałacu. Królowa lubiła przygotowywać mniejsze próby, aby zdemoralizować opozycję… i Jerusha nie miała wątpliwości, że bawi ją także przyglądanie się poceniu ofiar.

Jerusha poznała Kirarda Seta, Starszego rodziny Wayawayów, jednego z faworytów Królowej. Plotkowano, że widział cztery wizyty Zgromadzenia, lecz jego twarz pod modnym turbanem ciągle wyglądała chłopięco.

— Starszy — pozdrowiła go sztywno Jerusha, boleśnie świadoma kurzych łapek pojawiających się w kącikach jej oczu; a jeszcze bardziej jękliwego wezwania z otchłani, przypominającego głodny śmiech nie skruszonych grzeszników. Kto mógł wznieść coś takiego? Podziwiała to z każdą wizytą w pałacu, zastanawiając się, czy szlochy wiatru nie są w istocie głosami jego twórców, zapomnianych przodków, którzy wymarzyli i zbudowali na północy to nawiedzone miasto. Nie słyszała o nikim, kto wiedziałby, kim byli i co tu robili przed załamaniem się imperium międzygwiezdnego, przy którym obecna Hegemonia wydawała się niczym.

Gdyby znajdowała się gdziekolwiek indziej, mogłaby poszukać sybilli i próbować uzyskać odpowiedź, choć prawdopodobnie byłaby ona ciemna i niezrozumiała. Tu, na Tiamat, sybille krążyły po dalekich wyspach jak wędrowni magicy, myśląc, że przemawiają głosem Matki Morza. Ich mądrość była jednak nawet tutaj rzeczywista i nietknięta, choć Tiamatanie utracili kryjącą się za nią prawdę, tak jak zapomnieli pochodzenia Krwawnika. W mieście nie było żadnych sybilli — zgodnie z prawem Hegemonii, wspieranym przez wstręt Zimaków do wszystkiego, co choćby trochę trącało “prymitywizmem”. Precyzyjna i wysoce skuteczna propaganda Hegemonii podtrzymywała w nich przekonanie, że stoi za tym jedynie mieszanina zabobonów, oszustwa i chorobliwego szaleństwa. Lecz nawet Hegemonia nie ważyła się usunąć sybilli z zamieszkałej planety… utrudniając tylko do nich dostęp. Sybille przechowywały utraconą mądrość Starego Imperium, miały ją przekazać nowej cywilizacji, która powstanie na jego ruinach, wraz z kluczem do zaginionych tajemnic. A jeśli było coś, czego nie chciała bogata i potężna Hegemonia, to właśnie ujrzenia, jak ten świat staje na własne nogi i nabiera takiej siły, by odmówić jej wody życia.

Jerusha przypomniała sobie nagle i żywo jedyną sybille, jaką widziała w Krwawniku — przed dziesięciu laty, wkrótce po przybyciu tutaj, na jej pierwsze stanowisko. Zobaczyła, bo wysłano ją, by dopilnowała jej wygnania z miasta. Ujrzała wtedy wrzeszczący tłum, prowadzący do portu swego przerażonego, protestującego ziomka i wsadzający go do łodzi. Na jego szyję założono nabitą kolcami, strzegącą przed czarownikami, żelazną obrożę z przyczepionym długim drągiem, za pomocą którego wleczono skazańca z obawy przed zbrukaniem.

Na stromym zejściu do portu szarpnięto nim zbyt mocno i upadł. Kolce wbiły mu się w gardło i bok twarzy, rozdzierając ciało. Krew sybilli, której rozlania tak lękał się tłum, spływała mu teraz po piersi jak naszyjnik klejnotów, plamiąc koszulę (była ciemnobłękitna; uderzyło ją wtedy piękno kontrastu z czerwienią). Tak jak wszyscy opanowana strachem, patrzyła, jak siedzi, jęcząc z rękoma przyciśniętymi do gardła, nic nie zrobiła, by mu pomóc…

Gundhalinu z wahaniem dotknął jej łokcia. Spojrzała, zakłopotana, na lekko drwiącą twarz Starszego Wayawayów:

— Jeśli jesteś gotowa, inspektorze.

Kiwnęła głową.

Starszy uniósł mały gwizdek, zwisający mu z łańcuszka na szyi, i wszedł na most. Jerusha poszła za nim z oczyma utkwionymi przed siebie. Wiedziała, co ujrzałaby, patrząc na dół, i wcale nie pragnęła zobaczyć straszliwego szybu, umożliwiającego dostęp do obsługujących miasto automatycznych zakładów, choć nie słyszała, by w ciągu znanego Hegemonii tysiąclecia wymagały one napraw. Zamknięte kabiny wind pozwalały badającym je technikom bezpiecznie docierać na niezliczone poziomy. Szybem tym wznosiła się także spiralna kolumna powietrza, wychodząca z wydrążonej podstawy Krwawnika i tworząca w górze otwarty komin. Było to jedyne miejsce w mieście nie osłonięte całkowicie murami sztormowymi, wysysające dech z podziemnych jaskiń. W powietrzu utrzymywał się zawsze mocny zapach morza i jęk, gdy wiatr wciskał się w szczeliny i występy szybu.

W powietrzu wisiały także swobodnie, jak ogromne rzeźby, przezroczyste płyty z jakiegoś sprężystego materiału, unoszące się i wzdymające niby chmury, powodujące w nigdy nie ustającym wietrze zdradzieckie zawirowania i prądy. Tędy właśnie prowadziło jedyne przejście do wyższych poziomów pałacu. Przed nią korytarz przechodził w most przekraczający przepaść jak wiązka światła. Był na tyle szeroki, by iść nim swobodnie przy braku wiatru, lecz stanowił śmiertelną pułapkę przy byle jego podmuchach.

Starszy Wayawayów zagwizdał coś i ruszył śmiało, gdy wokół niego ucichło wycie powietrza. Jerusha poszła za nim, niemal następując mu na pięty, by zmieścić się wraz z Gundhalinu w bezwietrznej bańce. Starszy szedł spokojnym, równym krokiem, gwiżdżąc drugą, a potem trzecią nutę. Nadal otaczała ich kula spokojnego powietrza, lecz Jerusha usłyszała za sobą, jak Gundhalinu wypowiedział na próżno imię jakiegoś boga, gdy spóźnił się odrobinę i wiatr smagnął go po plecach.

To szaleńcze! Powtarzała litanię strachu i niechęci, jak przy każdym przejściu. Jakiż maniak mógł zbudować to wesołe miasteczko dla sadystów…? Wiedziała przy tym, że technika, dzięki której go wzniesiono, łatwo mogła pokonać ten środek bezpieczeństwa, gdyby tylko o to chodziło. Na poziomie techu, dopuszczonym teraz dla Zimaków na Tiamat, był on wystarczająco skuteczny. Bez względu na pozbawionego nerwów szaleńca, który go wymyślił, na pewno aż za dobrze służy celom obecnej Królowej.

Byli już na środku. Utkwiła wzrok w plecach starszego, słuchając atonalnych nut zaklinacza wiatrów, które odganiały w jęczącą jamę piski śmierci. Nie było to rzucanie jakiegoś magicznego zaklęcia, lecz pobudzanie automatycznych urządzeń, które tak ustawiały wiatrowe ekrany, by chroniły idących. Ta wiedza nie była dla niej wielką pociechą, gdy brała poprawkę na ludzką omylność lub nagłą awarię tak starych urządzeń. Kiedyś to samo co dmący w gwizdek robiły pudełka sterujące, lecz jedyne, o którym wiedziała, że nadal działa, zwisa z pasa Starbucka.

Bezpieczni. Stanęła butem na krawędzi drugiego brzegu. Opanowała przemożne pragnienie, by pozwolić nogom załamać się i usiąść. Spocona twarz Gundhalinu uśmiechała się do niej śmiało. Ciekawa była, czy tak jak ona stara się nie myśleć o drodze powrotnej. Patrząc znów przed siebie, odczytała triumf w chodzie Starszego Wayawayów prowadzącego ich do sali audiencyjnej.

Nawet tu, tak blisko iglicy Krwawnika, sala porażała swym ogromem. Zmieściłaby się w niej cała willa z Newhaven, jej macierzystej planety. Chłodne, pastelowe draperie z włókien zwisały z geometrycznych łuków wspartego na kolumnach sklepienia, migając i dźwięcząc egzotyczną pieśnią tysięcy maleńkich, ręcznie robionych srebrnych dzwoneczków.

Za przestworem białego dywanu, sprowadzonego z innej planety, zasiadała na swym tronie Królowa Śniegu, wcielenie bogini, jak szponiasty sokół śnieżny w lodowym gnieździe. Jerusha bezwiednie mocniej otuliła się peleryną.

— Zimniej niż w Karoo — mruknął Gundhalinu, rozcierając ręce.

Starszy Wayawayów gestem kazał im zaczekać, a sam poszedł oznajmić ich przybycie. Jerusha była pewna, że ciemne, dalekie oczy pod koroną jasnych włosów już ich dostrzegły, choć Arienrhod nie okazała tego, patrząc na salę. Jak zwykle to ją pierwszą dostrzegła Jerusha, lecz teraz, podążając za wzrokiem Królowej, ujrzała świetlistą linię, jej uwagę zwróciło buczenie uderzającego w cel promienia energii.

— Szakt! — syknął Gundhalinu, gdy rozległy się krzyki i ujrzeli rozstępującą się grupę szlachty, pozostawiającą jednego spośród nich rozciągniętego uderzeniem na dywanie. — Pojedynek? — zapytał z niedowierzaniem.

Dłoń Jerushy zacisnęła się na imperialnym krzyżu na klamrze pasa, ledwo zapanowała nad nagłym gniewem. Czy Królowa aż tak bardzo gardzi policją, że dopuszcza do morderstwa na jej oczach? Otworzyła usta, by protestować, żądać. Nim jednak znalazła właściwe słowa, ofiara przekręciła się i usiadła, bez pęcherzy i zwęgleń, bez plam krwi na śnieżnej czystości kobierca. Jerusha dojrzała, że to kobieta; dziwactwa mody szlachty nie zawsze pozwalały tak łatwo to określić. Poruszała się wśród lekkich zawirowań powietrza, otaczało ją pole odpychające. Wstała zgrabnie i złożyła Królowej wypracowany ukłon, a pozostali klaskali i śmieli się radośnie. Gdy szlachta się przesunęła, Jerusha spostrzegła czarną postać i zimny błysk metalu. Zrozumiała, że rolę mordercy grał Starbuck.

Bogowie! Jacyż to nędzni pomyleńcy starają się dla żartu spalić? Bawią się bronią, która może kaleczyć i zabijać, nie bardziej rozumieją prawdziwe funkcje i znaczenie techniki, aniżeli rozpieszczone zwierzątko pojmuje wysadzaną klejnotami obrożę. Tak — któż jednak inny jest temu winny, jak nie my? Wzrok Arienrhod przyłapał ją nagle w połowie myśli. Spoczywały na niej oczy o dziwnych barwach, Królowa się uśmiechała. Nie miała przyjemnej miny. Któż może wiedzieć, czy zwierzęta nie wiedzą, czym jest obroża? Jerusha uparcie wytrzymywała wzrok władczyni. Ani czy dzikusy nie rozumieją kłamstwa, które czyni z nich niepełnych ludzi?

Starszy Wayawayów ogłosił ich przybycie i wracał od Królowej, gdy Starbuck stanął obok tronu. Zwrócił ku nim zasłoniętą twarz, jakby ciekaw skutków swego przedstawienia. W głębi serca wszyscy jesteśmy dzikusami.

— Możecie podejść, inspektorze PalaThion. — Królowa uniosła dłoń w przypadkowym geście.

Jerusha zdjęła hełm i wystąpiła naprzód. Z tyłu postępował Gundhalinu. Była pewna, że tak ona, jak i on, okazują minami jedynie konieczne minimum szacunku. Dostojnicy skupili się z boku, przyjmując pozy znane z licznych holograficznych makiet handlarzy, patrząc ze szczerym brakiem zainteresowania, jak czyni gest powitania. Zastanowiła się przelotnie, dlaczego tak ich bawi igranie ze śmiercią. Wszyscy byli faworytami o młodych twarzach, choć tylko bogowie wiedzieli, jak naprawdę są starzy. Słyszała zawsze, że zażywający wodę życia obsesyjnie chronią swą przedłużoną młodość. Czy naprawdę można dożyć czasu, kiedy to doświadczyło się wszystkiego, co tylko można wymarzyć? Nie, nawet półtora stulecia na to nie wystarczy. A może po prostu o niczym nie wiedzieli, może Starbuck nie ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem.

— Wasza Wysokość. — Uniosła wzrok, najpierw na Starbucka, potem na podwyższenie, na którym stał tron Arienrhod. Słodką, dziewczęcą twarz królowej wykrzywiała szydercza maska, z nadmiarem mądrości w oczach.

Arienrhod uniosła palec, przecinając słowa tym drobnym gestem.

— Postanowiłam, że od teraz będziecie klęczeć, przybywając tutaj, inspektorze.

Jerusha zacisnęła mocno usta. Odczekała chwilę i głęboko odetchnęła.

— Jestem oficerem Policji Hegemońskiej, Wasza Wysokość. Złożyłam Hegemonii przysięgę wierności. — Patrzyła umyślnie na wznoszące się oparcie tronu Królowej, przez nią i wokół niej. Dęte i zgrzewane powierzchnie szkła, lśniące spirale i ocienione szpary oślepiały jej oczy hipnotycznym zaklęciem Labiryntu; jego dziwacznej sztuki wyrosłej z żyznej gleby zmiennej mieszanki kultur Krwawnika.

— Ale Hegemonia umieściła tu wasz oddział, by mi służył, inspektorze. — Głos Arienrhod przyciągnął znowu jej uwagę. — Domagam się jedynie hołdu należnego każdemu niezależnemu władcy — zaakcentowała lekko określenie niezależnemu — ze strony przedstawicieli innego.

— Domaga się, przeklęta! — Jerushę dobiegł niemal niesłyszalny szept Gundhalinu; dojrzała spoczywające na nim, zapamiętujące go oczy Królowej. Starbuck zszedł niemal ospale o jeden stopień niżej z pistoletem bujającym się w okrytej czarną rękawiczką dłoni. Stanął jednak w milczącym oczekiwaniu, gdy Królowa ponownie uniosła rękę.

Jerusha zawahała się, czując zwisający jej ciężko u boku ogłuszacz i drżącego obok z oburzenia Gundhalinu. Moim obowiązkiem jest utrzymywanie spokoju. Obróciła się lekko w stronę Starbucka i Gundhalinu.

— W porządku, BZ — powiedziała równie cicho co on, ale jednak niedostatecznie. — Uklękniemy. Ta prośba nie jest całkowicie nierozsądna.

Gundhalinu odpowiedział coś w nieznanym jej języku, źrenice mu się zmniejszyły. Pięść stojącego na podwyższeniu Starbucka zacisnęła się na broni.

Jerusha zwróciła się ku Królowej, czując na sobie oczy obecnych, już nie obojętnych, wpatrujących się pilnie, jak klęka i schyla głowę. Po sekundzie usłyszała chrząknięcia i skrzypienie skóry, gdy obok ciężko opadł Gundhalinu.

— Wasza Wysokość.

— Możecie wstać, inspektorze.

Jerusha zerwała się na nogi.

— Ty nie! — smagnęła głosem Królowa zaczynającego wstawać Gundhalinu. — Będziesz klęczał, póki nie pozwolę ci wstać, pozaziemcze.

Gdy mówiła, Starbuck, jakby kierowany jej wolą, podszedł do sierżanta i położył mu na ramieniu ciężką rękę odzianą w płynną czerń, zmuszając do powrotu na kolana. Starbuck mruknął coś w nieznanym języku. Jerusha wolno rozwarła dłonie zaciśnięte w pięści pod peleryną. Łamiącym się głosem powiedziała:

— Zabierz od niego łapy, Starbuck, bo oskarżę cię o napaść na oficera.

Starbuck uśmiechnął się. Pod gładką powierzchnią maski dostrzegła zwężające się bezczelne oczy, zmieniającą się twarz. Nie ruszył się, nim Królowa nie nakazała tego gestem.

— Wstań, BZ — powiedziała łagodnie Jerusha, z trudem panując nad głosem. Wyciągnęła rękę, by mu pomóc, wyczuła, jak drży z wściekłości. Nie patrzył na nią; na jego ciemnej skórze uwydatniły się zmarszczki, czerwone jak krew z upokorzenia.

— Gdyby był moim człowiekiem, ukarałabym go za taką zuchwałość — powiedziała obserwująca ich teraz z nieruchomą twarzą Arienrhod.

Już został ukarany. Jerusha odwróciła się od niego i uniosła głowę.

— Jest obywatelem Kharemough, Wasza Wysokość; należy wyłącznie do siebie. — Spojrzała celowo na stojącego obok władczyni Starbucka.

Królowa uśmiechnęła się, tym razem z cieniem uznania.

— Może jednak komendant LiouxSked przysyła was do mnie nie tylko ze względu na płeć.

To dowodzi, że nie jesteś wszechwiedząca. Usta Jerushy ściągnęły się w nieznacznym uśmiechu.

— Ośmielam się prosić o wybaczenie, lecz chciałabym zaznaczyć — podeszła szybko i po nagłym ciosie paraliżującym nerwy zabrała Starbuckowi pistolet — że to nie zabawka. — Chwyciła za uchwyt z matowego metalu, kierując ostrzegawczy palec lufy w stronę zbliżającego się mężczyzny. Usłyszała podniecone głosy obecnych. — Nie należy nigdy celować bronią energetyczną w coś, czego nie chcemy rozwalić.

Starbuck zastygł w połowie ruchu, widziała jego napinające się, drżące mięśnie. Opuściła pistolet.

— Przy bezpośrednim trafieniu pole odpychające zawodzi co piąty raz. Wasi dostojnicy powinni o tym pamiętać. — Królowa wydała jakiś dźwięk i głowa Starbucka pochyliła się nad tronem, a światło zatańczyło na kolcach jego hełmu.

— Dziękuję, inspektorze — Arienrhod kiwnęła głową, czyniąc przy tym dziwny gest palcami — ale znamy doskonale ograniczenia i zagrożenia związane z waszym pozaświatowym wyposażeniem.

Jerusha ukryła swe zwątpienie i wysunęła w milczeniu broń, kolbą naprzód, w stronę Starbucka.

— Pożałujesz tego, suko — mruknął głosem docierającym tylko do niej. Brutalnie wydarł jej pistolet i wrócił do podwyższenia.

Skrzywiła się bezwiednie.

— W takim razie…za pozwoleniem Waszej Wysokości przedstawię comiesięczny raport Komendanta, dotyczący stanu przestępczości w mieście.

Arienrhod kiwnęła głową i wychylona położyła władczo dłoń na ramieniu Starbucka, jakby uspokajała rozdrażnionego psa. Dostojnicy poczęli odpływać sprzed oblicza Królowej. Jerusha powściągnęła uśmiech bolesnego zrozumienia. Ten raport nie był bardziej znaczący od setek poprzednich czy następnych; wkrótce sama znajdzie się gdzieś indziej. Sięgnęła do urządzenia rejestrującego przy pasie i usłyszała głos swego przełożonego, recytujący statystykę napaści i włamań, aresztowań i skazań, pozaziemskich oraz miejscowych sprawców i ofiar przestępstw. Słowa zlewały się w jej umyśle w nic nie znaczącą melodię, wzbudzając dobrze znany gniew i żal. Bez znaczenia… wszystko to jest bez znaczenia.

Policja Hegemońska była formacją paramilitarną stacjonującą na wszystkich planetach Hegemonii, broniącą interesów jej obywateli i jej samej… co zwykle wiązało się z ochroną struktur władzy każdego świata. Na słabo rozwiniętej i zaludnionej Tiamat (połowa jej mieszkańców w ogóle nie zetknęła się z Hegemonią) liczebność policji ograniczała się do jednego pułku, zaznaczającego przeważnie swą obecność w rejonie portu kosmicznego i Krwawnika.

Podobnie ograniczona, powściągliwa, wręcz spętana była jej działalność, sprowadzająca się do przerywania pijackich bójek, aresztowania drobnych złodziejaszków, nie kończących się wycierań nosów i nadaremnych oskarżeń, podczas gdy tuż przed jej nosem chodzili spokojnie najbardziej okrzyczani łajdacy cywilizowanej galaktyki, a niektóre najwystępniejsze zakały ludzkości spotykały się otwarcie w piekłach rozkoszy, gdzie czuły się jak u siebie.

Premier może i symbolizuje Hegemonię, lecz nią nie kieruje, jeśli w ogóle czynił to kiedykolwiek. Rządzi w niej ekonomia, kupcy i handlarze zawsze byli jej prawdziwym rdzeniem, a oni uznają nad sobą tylko jednego pana — Zysk. Istnieje jednak wiele różnych rodzajów handlu i wiele odmian handlarzy… Jerusha spojrzała na Starbucka sterczącego wyniośle po prawicy Królowej, żywy symbol szczególnego sojuszu Arienrhod z mocami ciemności i światła, wykorzystywania ich przez nią. On był wszystkim, co zgniłe, sprzedajne i zepsute w ludzkości i Krwawniku.

Na Tiamat — a w istocie w Krwawniku — tak jak na innych światach Hegemonii, wina i kara podlegała jurysdykcji dwóch trybunałów. Jeden, kierowany przez wybranego przez Zimaków miejscowego urzędnika, sądził według praw miejscowych. Drugiemu przewodniczył Sędzia Najwyższy spoza planety, wydający wyroki na nieziemców zgodnie z kodeksami Hegemonii. Policja dostarczała plew do obu młynów i według Jerushy plony winny być obfite. Arienrhod tolerowała jednak, a nawet popierała podziemie Hegi, tworząc z niego rodzaj czyśćca, neutralnego gruntu wygodnego dla Wrót. A LiouxSkedowi, tej pompatycznej, wazeliniarskiej parodii człowieka i dowódcy brakowało kręgosłupa, by to zmienić. Gdyby tylko miała jego władzę i połowę możliwości…

— Czy macie jakieś uwagi do raportu, inspektorze?

Zaskoczona Jerusha poczuła się niebacznie przejrzana. Wyłączyła rejestrator, wykorzystując to dla opuszczenia wzroku.

— Żadnych, Wasza Wysokość — Żadnych, jakich chciałabyś posłuchać, ani takich, jakie mogłyby cokolwiek zmienić.

— Może nieoficjalne, Geio Jerusho? — spytała Królowa zmienionym głosem.

Jerusha spojrzała w twarz Arienrhod, otwartą i zachęcającą, twarz prawdziwej kobiety, a nie maskę władczyni.

Niemalże mogła zaufać temu obliczu… uwierzyć, iż za obrzędami i podstępami kryje się człowiek, do którego da się dotrzeć… niemalże. Jerusha spojrzała na stojącego przy boku Królowej Starbucka, jej giermka i kochanka.

Westchnęła.

— Nie mam żadnych nieoficjalnych uwag, Wasza Wysokość. Reprezentuję Hegemonię.

Starbuck powiedział coś w nie znanym jej języku; zjadliwość obelgi poznała jedynie po tonie.

Królowa wybuchnęła wysokim, niepohamowanym, niewinnym śmiechem i skinęła ręką.

— W takim razie możecie odejść, inspektorze. Gdy zechcę posłuchać zapuszkowanych wyznań lojalności, sprowadzę coppoka. Ma przynajmniej ładniejsze upierzenie.

Pojawił się pochylony w ukłonie Starszy Wayawayów, by wyprowadzić ich sprzed oblicza władczyni.

Jerusha znalazła się wreszcie na dziedzińcu pałacu, patrząc uważnie na pojazd patrolowy. Od osmalonego punktu trafienia rozchodziły się przez całą szybę pęknięcia spowodowane wybuchem. To i do tego doszło?

— Pewna jestem, że można by o tym długo mówić — wskazała ręką na obraz zniszczenia i opuściła ją na klamkę — lecz niech mnie licho, jeśli zrobię tu przedstawienie. — Opadła na wyściełane siedzenie, a Gundhalinu zajął miejsce kierowcy. — Ponadto — zamknęła drzwi — nie potrafię powiedzieć więcej, niż że jestem zmęczona i czuję się jak wypluta. — Wygrzebała z kieszeni paczkę iestów i wysypała kilka na dłoń. Włożyła je do ust i rozgryzła twarde, skórzaste mieszki, czując kojący nerwy cierpki smak. — Wreszcie… chcecie trochę? — Wyciągnęła paczkę.

Gundhalinu siedział sztywno za przyrządami, patrząc na dzikie macki zniszczenia. Milczał przez całą drogę powrotną, idąc Salą Wiatrów, jakby była to pusta ulica. Zaczął wprowadzać szyfr zapłonu, nic nie odpowiadając.

Schowała paczkę.

— Czy jesteście w stanie prowadzić, sierżancie? Może mam was zastąpić? — Wzdrygnął się od nagłej oficjalności jej głosu.

— Nie, pani inspektor! Jestem w stanie. — Kiwnął głową, patrząc prosto przed siebie. Widziała, jak w gardle więźnie mu więcej słów; oddychał ciężko jak rozzłoszczone dziecko. Pojazd cofnął się powoli i skręcił w stronę miasta.

— Co powiedział Starbuck tuż przed odesłaniem nas przez Królową? — zapytała bezosobowym tonem. Odczytywała niektóre ze znaków obrazkowego pisma Kharemough, głównie na instrukcjach obsługi większości ze sprowadzanego sprzętu, nigdy jednak nie chciało się jej nauczyć mówić sandhi. Policja jako wspólnego języka używała mowy miejsca swego stacjonowania.

Gundhalinu odchrząknął i przełknął ślinę.

— Przepraszam panią bardzo, ale ten bękart powiedział… “Hegemonii musi teraz brakować jaj, skoro przysłała ciebie.”

— To wszystko? — Jerusha niemal się roześmiała. — To przecież komplement… Dziwie się, że rozśmieszył królową. Może go nie zrozumiała albo wyczuła tylko, że to krytyka pod naszym adresem.

— Ponadto — mruknął Gundhalinu złośliwie — mamy go.

Teraz się roześmiała.

— No. A więc Starbuck jest z Kharemough.

Ponowne skinienie.

— A co wam powiedział?

Pokręcił głową.

— Nie mógł powiedzieć nic takiego, czego bym już nie słyszała, BZ.

— Wiem, pani inspektor. — Spojrzał na nią wreszcie, blade zmarszczki znów pokraśniały. — To znaczy, nie mogę pani powiedzieć, to mógłby zrozumieć tylko ktoś wychowany na Kharemough. Sprawa Honoru.

— Rozumiem. — Słyszała już przedtem, jak mówił o Honorze, wymawiając ze szczególnym naciskiem duże H.

— Dziękuję pani za wzięcie mnie w obronę przed Starbuckiem. Nie mogłem sam odpowiedzieć na jego zniewagi bez dalszej utraty twarzy. — Zadziwiła ją ceremonialność tych słów i ton nagłej wdzięczności.

Spojrzała na szlachtę i służbę gapiącą się na nich przez strzaskaną szybę, gdy mijali rezydencje górnego miasta.

— Nie traci się honoru, będąc znieważonym przez człowieka nie rozumiejącego znaczenia tego słowa.

— Dziękuję. — Ruszył w górę, omijając skaczące przed nimi dziecko. — Wiem jednak, że sam zawiniłem. Przysporzyłem też kłopotu pani i służbie. Jeśli zechce pani mnie zwolnić, zrozumiem to.

Odchyliła się na miękkiej wyściółce siedzenia, rozcierając posiniaczone przez Starbucka dłonie.

— Może wystarczy, jak nigdy więcej nie pójdziecie ze mną na wezwanie królowej, BZ. Nie dlatego, bym potępiała to, co zrobiliście, lecz z tego prostego względu, że teraz Starbuck ma przeciw nam broń. Przez to ciężej będzie wam, i pośrednio mnie, powstrzymać ich przed nurzaniem w błocie dobrego imienia Hegi. Tak w ogóle to naprawdę was lubię, BZ, i będę cholernie rozczarowana, jeśli zechcecie ode mnie odejść. — Choć prawdopodobnie nie byłbyś pierwszy.

Lekki uśmiech ulgi rozjaśnił mu twarz.

— Nie, proszę pani. Jestem zadowolony… bardziej niż zadowolony. A zostawanie w domu, gdy odwiedza pani królową, to sam miód. — Uśmiechał się zaraźliwie.

Kiwnęła głową.

— Proszę nie myśleć, że gdybym tylko mogła, nie wysłałabym was, zamiast iść samej — uśmiechnęła się znowu, odprężona. Rozpięła i strąciła ciężki płaszcz, zdjęła hełm, patrząc na zaoblenia złotej skorupy. — Ktoś powinien zawiesić go na drzewie. Bogowie, mam tego dosyć! Dałabym wszystko za uczciwą pracę tam, gdzie trzeba prawdziwej policji, a nie pośmiewiska.

Gundhalinu patrzył na nią bez uśmiechu.

— Czemu nie załatwi sobie pani przeniesienia?

— Czy macie pojęcie, ile na to trzeba czasu? — Pokręciła głową, kładąc hełm na kolana, i poluzowała wysoki kołnierz munduru. — Zresztą próbowałam — westchnęła — bez skutku. “Jestem tu potrzebna” — powiedziała głosem gorzkim jak kwas.

— Czemu pani nie złożyła rezygnacji?

— Czemu się nie zamkniecie?

Gundhalinu posłusznie spojrzał na przyrządy. Znajdowali się teraz w Labiryncie, posuwając się wolno zatłoczoną ulicą. Wieczór mroczył już niebo za murami przeciwsztormowymi. Jerusha obserwowała obdrapane alejki, jaskrawe piekła frontonów domów, przemykające jak jej marzenia i ambicje… Czy naprawdę dałaby wszystko za lepszą pracę? Czy zaryzykowałaby utratę rangi, choć wiedziała, iż otrzymała ją od LiouxSkeda tylko dlatego, by stanowić znaczniejszą ofiarę dla Królowej? Założyła za lewe ucho kosmyk ciemnokasztanowych włosów. Przecież za pięć lat i tak wszystko się zmieni. Hegemonia opuści Tiamat, a mnie poślą w lepsze miejsce — każde będzie lepsze. Cierpliwość to wszystko, czego potrzebuję. Bogowie wiedzą, jak ciężko kobiecie zrobić jakąkolwiek karierę u Sinych, nawet teraz, nie mówiąc już o dojściu do jakiejś władzy.

Zerknęła w jeden z mijanych zaułków. Był zdecydowanie fioletowy — tę barwę miały ściany, lampy, wywieszki — Aleja Indyga… Była niemal pewna, że wysłano ją na Tiamat, bo była kobietą, i początkowo była zadowolona. Wkrótce jednak zgorzkniała. Była Siną, bo lubiła tę pracę, a jeszcze jej nie skończyła…

Dostrzeżony przelotnie ruch zaalarmował jej podświadomość.

— W tył, BZ! Zapal migacz, coś widziałam w alejce. — Założyła hełm, dopinając rzemień pod brodą i jednocześnie otwierając drzwi. — Za mną. — Wyskoczyła i zaczęła biec, gdy tylko patrolowiec zahamował ostro przed wejściem do mrocznego zaułka. W powietrzu wisiały ciężkie zapachy z kuchni; wąską alejkę wypełniały klitki jadłodajni, pustych po kolacji. Kilka obecnych postaci wtopiło się w mury na widok czerwonego światła i szaroniebieskiego munduru. W połowie, gdzieś w połowie… Zwolniła, sięgając po włącznik lampy na hełmie, kierując ją na czarne jamy w dwupiętrowym, wzniesionym prowizorycznie budynku po jej lewej ręce. Zapalone światło ukazało w pierwszej jedynie stos metalowych bębnów, nic w następnej. Słyszała dudniące po chodniku kroki nadciągającego Gundhalinu… głosy.

Zalała światłem lampy kolejną dziurę w murze, głębszą od innych. Ukazało trzy postacie — nie, cztery — pięć, jedna klęczała przy znieruchomiałej ofierze, trzymając w ręce coś świecącego.

— Stać! — krzyknęła, mierząc wyciągniętym ogłuszaczem.

— Sini! — zmieszane ruchy, jak owadów zaskoczonych światłem, jeden się jej nie spodobał.

Strzeliła i zobaczyła broń wylatującą z dłoni padającego.

— Powiedziałam stać! Wstawaj, ty z ostrzem; wyłącz je i rzuć tutaj. Już! — Poczuła stającego przy niej Gundhalinu z wyciągniętym ogłuszaczem, skupiła całą swą uwagę na spełniającym jej rozkaz mężczyźnie. Świetlny ołówek poleciał chodnikiem, uderzając w jej but. — Teraz kłaść się na brzuchy. BZ, wyrwij im zęby. Będę cię osłaniać.

Gundhalinu ruszył od razu, patrzyła, jak klęka kolejno przy zatrzymanych i szuka u nich broni. Czekając, aż skończy, spojrzała na ofiarę leżącą bezradnie na boku; skrzywiła się i podeszła bliżej, by spojrzeć jej w twarz.

— Och… — W mętnym świetle dojrzała młodą twarz o rudych włosach i zbielałych z przerażenia oczach, usłyszała nierówny, szarpany oddech. Opadła obok na kolana. Gundhalinu przeszukiwał ostatniego z pojmanych. — BZ, znajdź kluczyki do kajdanek, którymi skuli chłopca. Nieźle oberwał, przyda mu się coś przeciw paraliżowi. — Otworzyła zawieszony przy pasie pakiet pierwszej pomocy i wyjęła strzykawkę ze środkiem pobudzającym. — Nie wiem, czy mnie widzisz, mały, ale wyobraź sobie szeroki uśmiech. Wszystko będzie dobrze. — Uśmiechając się rozpięła koszulę chłopca i wstrzyknęła mu lekarstwo w mięśnie piersiowe. Jęknął cicho z bólu lub sprzeciwu. Podniosła mu głowę i położyła na swych kolanach, podczas gdy Gundhalinu zbliżył się z kluczykiem do kajdanek. Ręce chłopca opadły bezwładnie wzdłuż boków.

— Wiem, co można z nimi zrobić. — Uśmiechnął się Gundhalinu, unosząc kajdanki.

Kiwnęła głową.

— Dobra. Użyj ich. — Odpięła i podała swoje. — Masz. Równe traktowanie wobec prawa.

Gundhalinu wstał ponownie. Patrzyła, jak skuwa trzech pojmanych. Przez ciało chłopca przeszło drżenie. Gdy opuściła oczy, zobaczyła, jak z ulgą łapie powietrze. Powieki skryły jego dzikie oczy barwy morza. Odsunęła mu z twarzy mokre kosmyki rudych włosów.

— Lepiej idź do radia, BZ; nie zmieścimy tego tłumu na tylnym siedzeniu. Nasz młody przyjaciel chyba wyjdzie z tego cało.

Gundhalinu pochylił głowę.

— Tak jest, pani inspektor. — Pętany przez niego napastnik uniósł twarz i splunął.

— Baba! Pieprzona Sinica. Jak może ci się to podobać! Ulec babie. — Gundhalinu szturchnął go mocno butem, aż jęknął.

Jerusha oparła się plecami o ścianę, opierając ogłuszacz na kolanie.

— Nigdy o tym nie zapominaj, sukinsynie. Może nie wolno nam sięgnąć do sedna tego, co psuje to miasto, lecz możemy mu odciąć kilka palców.

Gundhalinu wrócił alejką do patrolowca. Jeśli nawet zaszłe wydarzenia kogoś zdziwiły, to nikt o nic nie pytał. Jerusha wiedziała, że wszyscy naprawdę zainteresowani zostali już powiadomieni. Chłopiec jęknął cicho na próbę i położył ręce na piersiach. Otworzył oczy i zaraz je zmrużył w świetle lampy.

— Czy zdołasz usiąść?

Kiwnął głową i wyciągnął ręce. Szarpnęła je i oparła go o ścianę. Na pierś chłopca skąpy wała krew z nosa. Grzebał między wiszącymi mu na szyi sznurami jaskrawych, połamanych paciorków.

— Cholera. Och, cholera… właśnie je kupiłem! — Oczy miał nadal szkliste.

— Nie martw się o opakowanie, skoro towar jest ca… — przerwała na widok bujającego się wśród paciorków zmatowiałego medalu. — Skąd to masz? — zapytała z niezamierzoną natarczywością.

Zacisnął pięść na krążku.

— To moje!

— Nikt temu nie przeczy. Stój! — Kącikiem oczu dojrzała jakiś ruch i wyszarpnęła broń. Leżący najbliżej wylotu alejki jeniec zachwiał się, niemal zdołał się wyprostować pomimo skutych na plecach dłoni. — Padnij i czołgaj się, bo dostaniesz tak jak chłopak. — Położył się na brzuchu, miotając na nią obelgi.

— Chciał… — zaczął chłopiec i przycisnął dłoń do ust. — Chciał… mi obciąć. Chcieli mnie sprzedać! Powiedzieli, że… będę… — Zadrżał.

Patrzyła, jak stara się opanować.

— Niemi nie opowiadają… choć tam, dokąd miałeś trafić, i tak nikt by cię nie zrozumiał. Zresztą, nikogo by to nie obeszło… To niezbyt miła myśl, co? — Łagodnie ścisnęła jego chude ramię. — Tak jednak dzieje się ciągle, tylko że już bez udziału tych poczciwców. Jesteś z innego świata?

Znów chwycił za medal.

— Taa… to znaczy nie. Moja matka jest stąd. Ojciec nie. — Mrużył mocno oczy.

Ukryła zdziwienie.

— Medal masz od niego — stwierdziła rzeczowo, nie interesując się, gdzie go zdobył, węsząc teraz za większym przestępstwem. — Ale wychowałeś się tutaj? Uważasz się za obywatela Tiamat?'

Ponownie potarł usta.

— Chyba tak — powiedział z nutą wahania lub podejrzliwości.

Alejką wracał Gundhalinu; światła ich lamp połączyły się, odganiając cienie.

— Zaraz po nich przyjadą, pani inspektor. — Kiwnęła głową. — Jak się czujesz? — zapytał chłopca.

Ten zapatrzył się w ciemną, pomarszczoną twarz Gundhalinu, zapominając na chwilę o właściwych manierach.

— Chyba dobrze. Dziękuję… dziękuję — Zwrócił głowę w stronę Jerushy i napotkawszy jej wzrok, spuścił oczy, by znów je zaraz podnieść. — Sam nie wiem jak… mogę tylko… podziękować.

— Chcesz się nam odwdzięczyć? — Uśmiechnęła się, gdy kiwnął głową. — Bardziej uważaj, gdzie chodzisz. Przysięgnij też podczas nagrywanego przesłuchania, że jesteś obywatelem Tiamat. — Zwróciła się do Gundhalinu. — Nie tylko porwanie i napad, lecz i próba zabrania obywatela planety obłożonej zakazem. Czuję się coraz lepiej.

Gundhalinu wybuchnął śmiechem.

— A niektórzy coraz gorzej. — Wskazał głową na pojmanych.

— Co to znaczy? — Chłopiec dźwignął się na nogi i oparł ciężko o ścianę. — Czy nigdy nie będę mógł wyjechać na inną planetę, choćbym tego chciał?

Gundhalinu podtrzymał go wyciągniętą ręką.

Jerusha spojrzała na zegarek.

— Tobie może się udać, bo masz ojca nie stąd; jeśli tylko zdołasz tego dowieść. Gdy odlecisz, nie będziesz mógł oczywiście nigdy tu wrócić… Musisz się poradzić prawnika.

— Dlaczego pytasz? — zainteresował się Gundhalinu. — Gdzieś się wybierasz?

Chłopiec spojrzał nieprzyjaźnie.

— Może kiedyś zechcę. Dlaczego nas nie wypuszczacie, skoro sami tu przylatujecie?

— Ponieważ twoja kultura nie osiągnęła dostatecznego stopnia dojrzałości — wyrecytował Gundhalinu.

Chłopiec spojrzał wymownie na pozaziemskich jeńców, a potem na Gundhalinu, który przyjął to grymasem.

Jerusha włączyła urządzenie zapisujące.

— Jeśli pozwolisz, zarejestrujemy kilka rzeczy. Potem zabierzemy cię do ośrodka medycznego, by…

— Nie trzeba. Czuję się dobrze. — Chłopiec wyprostował się i obciągnął ubranie.

— Sam wiesz, że raczej nie jesteś w stanie ocenić się właściwie. — Spojrzała ostro w jego pałające oczy. — Ale to twoja sprawa. Jeśli wolisz, idź do domu się przespać. W każdym razie musimy wiedzieć, gdzie cię można w razie czego znaleźć. Wymień swoje nazwisko.

— Sparks Dawntreader Letniak.

— Letniak? — Z opóźnieniem wyczytała zawahanie się jego głosu. — Od jak dawna jesteś w mieście, Sparks?

Wzruszył ramionami, uciekając wzrokiem.

— Niezbyt długo.

— Hmm. — To wiele tłumaczy. — Dlaczego przybyłeś do Krwawnika?

— Czy to też sprzeczne z prawem? — zapytał głosem ociekającym sarkazmem.

— Nic o tym nie wiem. — Usłyszała oburzone prychnięcie Gundhalinu. — Czy pracujesz, a jeśli tak, to co robisz?

— Pracuję. Gram na ulicy. — Ręce chłopca zaczęły nagle macać wokół, przeszukując koszulę, pas, powietrze. — Moja piszczałka

Jerusha omiotła ciemne kąty światłem lampy zamocowanej na hełmie.

— To ta?

Chłopiec opadł na ręce i kolana przy jednym z jeńców i podniósł kawałki.

— Nie, nie! — Twarz i dłonie stężały mu z bólu. Pojmany zaśmiał się i otrzymał cios w usta.

Jerusha odciągnęła chłopca.

— Wystarczy, Letniaku… Wpadłeś w niezłą kabałę, bo nikt nie nauczył cię reguł. I nie nauczy, w tym rzecz. Póki jeszcze możesz, wracaj na swe spokojne, nie znające upływu czasu wyspy. Wracaj do domu, Letniaku… i odczekaj pięć lat. Po Zmianie będziesz tu u siebie.

— Wiem, co robię.

Diabła tam wiesz, pomyślała, patrząc na jego posiniaczoną twarz i ściskaną w dłoniach połamaną piszczałkę.

— Skoro brak ci teraz środków utrzymania, mogę cię oskarżyć o włóczęgostwo. Chyba że w ciągu dnia opuścisz miasto. — Wszystko, bylebyś wrócił na statek i odpłynął, nim Krwawnik pochłonie następne życie.

Chłopak patrzył z niedowierzaniem. Potem opanował go gniew i wiedziała już, że przegrała.

— Nie jestem włóczęgą! Wytwórczyni masek z Alei Cytrynowej. Mieszkam tam.

Jerusha usłyszała nadjeżdżający patrolowiec i tupot nóg w alejce.

— Dobra, Sparks, skoro masz gdzie mieszkać, możesz chyba wrócić do domu. — Tylko że tego nie zrobisz, idioto. — Ciągle jednak potrzebne mi są nagrane zeznania ofiary, by na dobre załatwić te pijawki. Wstąp jutro na komendę policji, przynajmniej tyle możesz dla mnie zrobić.

Chłopiec kiwnął głową i ruszył alejką. Nie spodziewała się go więcej zobaczyć.