128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

7

— Wprowadzenie…

Ocean powietrza… ocean kamienia. Leciała. Moon wpatrywała się obcymi oczyma w sklepione ściany prążkowanej skały, wbijającej się lejem w wąwóz, w niezmierzoną przestrzeń” zniszczonej erozją powierzchni, przypominającej wymyślną koronkę, z plamami fioletu, zieleni, czerwieni, szarości. Była zamknięta w wolu przezroczystego ptaka, bujającego w locie; przed nią migały i trzaskały monitory i wyświetlacze dziwnych symboli. Jednakże unieruchomiona swym transem nie mogła ich dotknąć, gdy pędziła prosto na wznoszący się jak mur grzebień purpurowej skały.

Statek wzbił się w górę, przeskoczył grzbiet i runął w głębszą otchłań, aż zakręciło się jej w głowie. Coś na tablicy zapłonęło czerwienią, pikając krytycznie, gdy ponownie nabrała wysokości. Skąd się tu wzięła, do czego ją przywiązano, gdzie znajdowało się to skamieniałe morze, to były zagadki, na które nigdy nie zdołała odnaleźć odpowiedzi; tak samo na pytania: z kim, jak i dlaczego… Niebo nad nią było bezchmurne, o barwie indyga, ciemniejące w zenicie, oświetlone przez jedno tylko, małe, srebrne słońce. Nigdzie nie widziała wody…

— Wprowadzenie…

Ocean piasku. Ciągnąca się nieskończenie plaża, bezbrzeżne morze wydm, poruszane nieustającymi falami pędzonymi wiecznym wiatrem… Jej statek przesuwał się nad zmarszczkami piasku i ze swego miejsca, osłoniętego przed palącym światłem, z wysokim, chroniącym ją oparciem, nie wiedziała na pewno, czy żyje naprawdę, czy nie…

— Wprowadzenie…

Ocean ludzi. Tłumy kołysały się wokół niej na narożniku dwóch ulic, popychając ją i wlokąc jak zdradziecki prąd. Obok ryczały i grzechotały maszyny zatykające drogi, wypełniające jej nos gorzkim smrodem i maltretujące uszy… Ciemnolicy obcy, odziany cały na brązowo, w spiczastym kapeluszu i błyszczących butach, złapał ją za ramię; wypytywał o coś podniesionym głosem w nieznanym języku. Zobaczyła, jak jego twarz zmienia się nagle i ją puszcza…

— Wprowadzenie…

Ocean nocy. Całkowity brak światła i życia… poczucie wieku makrokosmosu… świadomość aktywności mikrokosmosu… wiedza, że nigdy nie przeniknie jego tajemnego sedna, choćby nie wiadomo jak często wracała tu, wracała do mrocznej otchłani nicości, nicości absolutnej…

— …Koniec analizy! — Usłyszała, jak słowa te odbijają się echem, poczuła opadającą swobodnie głowę, złapała oddech, gdy koniec następnego transu powrócił ją własnemu światu. Siedziała w przyklęku, w narastającym tempie rozluźniała mięśnie ciała… oddychała głęboko, świadoma każdej dzwoniącej w niej odpowiedzi.

W końcu otworzyła oczy i ujrzała uspokajający uśmiech Danaquila Lu, siedzącego na niezdarnym drewnianym krześle w drugim końcu komory. Teraz już panowała nad swym ciałem podczas Przekazu; nie musiano więcej jej przytrzymywać, wiązać z prawdziwym światem. Uśmiechnęła się do niego z dumą i zmęczeniem, usiadła po turecku na tkanej macie.

W drzwiach ukazała się Clavally, odcinając pasmo promieni słońca, które ogrzewało plecy Moon. Przeszła do następnej sadzawki światła, rozlanej pod zniszczoną framugą okna, i bezwiednie wysunęła rękę, by pogładzić zawsze rozczochrane brązowe włosy Danaquila Lu. Był on człowiekiem spokojnym, a nawet nieśmiałym, łatwo jednak wybuchał śmiechem po kolejnym kaprysie Clavally. Moon wydawało się, że niezbyt dobrze się tu czuje, nie pasował do tej wyspy, do pokoi wyciosanych w porowatej skale. Nie potrafiła stwierdzić, gdzie byłby u siebie, lecz niekiedy dostrzegała w jego oczach tęsknotę. Czasami też przyłapywała go, jak się jej przygląda z wyrazem twarzy, którego nie potrafiła określić — jakby kiedyś już ją widział. Na szyi i boku twarzy miał brzydkie szramy, wyglądające na pamiątkę po zwierzęcych pazurach.

— Co widziałaś? — Clavally zadała pytanie będące niemal rytuałem. Aby pomóc jej nauczyć się kontrolować Przekaz, opanować obrzędy ciała i umysłu tworzące sybille, zadawali jej pytania o znanych odpowiedziach — takie same, jakie tworzyły część ich szkolenia. Moon nauczyła się, że nigdy nie będzie wiedzieć, jakimi słowami odpowie na zadane jej pytanie. Zamiast nich otrzyma wizję: trafi do jamy mroku ogromnej jak śmierć… do pulsującego marzeniem świata, gdzieś w środku innej rzeczywistości. Mistyczne włókna wiązały każde pytanie z oddzielnym snem, tak iż Clavally lub Danaquil Lu mogli kierować doznawanymi przez nią Przekazami, zmniejszać straszliwą obcość przewidywaniami, co zobaczy.

— Znów trafiłam do Miejsca Pustki. — Moon potrząsnęła głową, pozbywając się przyprawiających o szaleństwo resztek snu, rozpraszając cienie ciągle dźwięczące w jej pamięci. Pierwszymi rzeczami, jakich nauczyła się po inicjacji, były blokady umysłu i kontrolowane skupienie, które zapewni jej zdrowie psychiczne, zapobiegnie wysłuchiwaniu tysięcy ukrytych myśli wszystko dostrzegającego umysłu Pani i wpadaniu w uniesienie, gdy ktoś przy niej o coś zapyta. — Dlaczego idziemy tam głębiej niż ktokolwiek inny? To jak tonięcie.

— Nie wiem — odparła Clavally. — Może naprawdę toniemy. Podobno tonący także mają wizje.

Moon poruszyła się niespokojnie.

— Mam nadzieję, że nie.

Ich śmiech rozbrzmiał echem w małym pomieszczeniu. Clavally przycupnęła obok Danaquila Lu, w roztargnieniu zaczęła rozcierać mu z czułością ramiona, aż zagrzechotał melodyjnie jego naszyjnik z muszelek. Wilgotny chłód nocy w kamiennych komorach wywoływał u niego sztywność i ból, lecz nigdy się nie skarżył. Może to dlatego… Moon zacisnęła dłonie na kolanach, patrząc na nich oboje.

— Dobrze już kontrolujesz, Moon — uśmiechnął się Danaquil Lu, na wpół do niej, na wpół do rąk Clavally. — Robisz postępy z każdym Przekazem, masz bardzo silną wolę.

Moon powstała.

— Przyda mi się chyba trochę świeżego powietrza. — Sama uznała swój głos za słaby i cienki. Wyszła szybko, bo tak naprawdę to nie powietrza potrzebowała.

Niemal biegła ścieżką prowadzącą do zatoczki z ich łodziami; skręciła w inną, wznoszącą się niebieskozielonym, wietrznym przylądkiem nad niebieskozielonym morzem. Oddychając ciężko, rzuciła się na długą, pokrytą solą trawę, zanurzyła w niej nogi, oglądając się na zwrócone ku południu urwisko, gdzie od miesięcy mieszkała jak ptak w gnieździe. Spojrzała znów na morze, dostrzegając w błękitnej dali poszarpany grzbiet Wyspy Wyboru, na której, mniejszej siostrze, przebywała teraz… przypomniała sobie z wyrazistością snu Przekazu chwilę postanowienia Pani, które rozdarło życie jej i Sparksa. Nie żałuję! Uderzyła mocno pięścią w zbitą trawę i rozwarła ją bezsilnie.

Uniosła rękę, by przyjrzeć się cienkiej, białej linii przez nadgarstek, ślad po nacięciu wykonanym przez Clavally metalowym sierpem wiele miesięcy temu. Potem przecięła swą rękę, a Danaquil Lu połączył ich nadgarstki, aż krew zmieszała się i kapała razem, gdy w tym właśnie miejscu śpiewał hymn do Matki Morza. Tu, zwrócona ku oceanowi, została poświęcona, tu zawieszono jej na szyi drucianą koniczynkę; tu przyjęto ją do nowego życia, gdy wszyscy po kolei upijali z czary słonej wody; tu dopuszczono ją dzięki więzi krwi do tego świętego kręgu ludzi'. Drżała ze strachu, poczuła nagle gorąco, zimno i zawroty głowy, gdy wypełniła ją obecność Pani… straciła między nimi przytomność, następnego dnia obudziła się słaba i rozgorączkowana, cała przerażona. Stała się jedną z niewielu wybranych. Po szramach na nadgarstkach Clavally i Danaquila Lu poznała, że przed nią wtajemniczyli tylko kilka osób. Ujęła w dłoń koniczynkę, przypomniała sobie Sparksa trzymającego swój symbol wszystkiego, co ich dzieli; ścisnęła ją ostrożnie ze względu na ostre występy. Śmierć za pokochanie sybilli… za bycie sybillą…

Ale nie za pokochanie innej sybilli. Patrzyła z zawiścią na urwisko, wyobrażała sobie Clavally i Danaquila Lu dzielących się miłością pod jej nieobecność. Gorzkie słowa żegnającego się Sparksa były teraz jedynie cienką białą linią na powierzchni jej umysłu, taką samą jak na nadgarstku. Czas i wspomnienia poprzedniego życia zatarły jej ból, jak fala zaciera ślady stóp na piasku, pozostawiając jasne lustro wody, odbijające miłość i potrzebę. Zawsze go kochała, zawsze go potrzebowała. Nigdy z niego nie zrezygnuje.

Clavally i Danaquil Lu zaprzysięgli sobie, i wiedza o tym była małym demonem, zamkniętym w jej piersi. Dla wyspiarzy seks był czymś równie naturalnym, co rośniecie, skrywali jednak swe życie osobiste; dlatego też spędzała wiele godzin na obowiązkowych samotnych medytacjach, które zbyt łatwo przechodziły w marzenia o pełnej zazdrości tęsknocie. A jedną z rzeczy, jakich dowiedziała się o sybillach, było to, że są tylko ludźmi. Żal, gniew i wszystkie drobne zawody życia nadal wyrastały z ziaren jej poświęcenia, jej najlepsze intencje ciągle owocowały złymi skutkami. Nadal śmiała się, płakała, czuła ból, wspominając jego dotknięcia…

— Moon?

Okręciła się z poczuciem winy na głos Clavally.

— Dobrze się czujesz? — Clavally usiadła obok niej na trawie, kładąc dłoń na jej ramieniu.

Moon poczuła nagły napływ uczuć, a także energii, jakie wyzwalało w niej teraz każde pytanie — niedola łaknie towarzystwa. Ledwo to opanowała.

— Tak — mruknęła — ale czasami… brak mi Sparksa.

— Sparksa? Twego kuzyna? — Przytaknęła. — Teraz go sobie przypominam. Widziałam was razem. Powiedziałaś, że chcesz, byście zawsze byli z sobą. Nie poszedł z tobą?

— Poszedł! Ale Pani odrzuciła go. Całe życie planowaliśmy, że zrobimy to razem… a potem go odrzuciła.

— Mimo to tu przybyłaś.

— Musiałam. Pół życia czekałam na zostanie sybillą. By znaczyć coś w świecie. — Moon zadrżała i objęła kolana, gdy nagle chmura zakryła słońce. Ocienione morze stało się matowoszare. — Nie mógł tego zrozumieć. Mówił głupie, nienawistne słowa. On… odszedł, do Krwawnika! Odszedł w złości. Nie wiem, czy kiedykolwiek wróci. — Uniosła głowę, spotkała wzrok Clavally, ujrzała w nim sympatię i zrozumienie, które odsuwała od siebie od tak dawna, i zrozumiała, że źle robiła, skrywając wszystko, samotnie dźwigając swe brzemię. — Dlaczego Pani nie wybrała nas oboje? Zawsze byliśmy razem! Czy nie wie, że jesteśmy tym samym?

Clavally pokręciła głową.

— Wie, że nie jesteście, Moon. To dlatego wybrała tylko ciebie. W Sparksie jest coś, czego ci brak — albo na odwrót — i gdy Pani wejrzała w jaskini w wasze serca, usłyszała w jego sercu fałszywą nutę.

— Nie! — Moon spojrzała przez wodę na Wyspę Wyboru. Na niebie gromadziły się chmury, grożąc następnym deszczem. — To znaczy… w Sparksie nie ma niczego złego. Czy to dlatego, że jego ojciec nie jest Letniakiem? Bo lubi technikę? Może Pani sądzi, że nie jest prawdziwym jej wyznawcą. Nie bierze Zimaków na sybille. — Moon zagłębiła palce w rzadką trawę, szukała usprawiedliwienia w splątanych źdźbłach.

— To nieprawda. Bierze.

— Tak?

— Danaquil Lu jest Zimakiem.

— On? — Moon uniosła głowę. — Ale… w jaki sposób? Dlaczego? Zawsze słyszałam… wszyscy mówią, że oni nie wierzą. I że nie… lubią nas — dokończyła pokornie.

— Pani wybiera dziwne drogi — odpowiedziała Clavally. — Gdy Dana był młody, jego rodzina posiadała ziemie graniczące z Letniakami. Raz, podjudzony, odwiedził miejsce wyboru sybilli. I Pani go wezwała. Został sybillą — nie mógł jej odmówić, tak samo jak ty nie mogłaś.

Moon spojrzała na morze, a potem na swą towarzyszkę, nie wiedząc, co powiedzieć.

Clavally uśmiechnęła się z żalem.

— Ludzie to owoc jednocześnie słodki i gorzki, zawsze. Pani wybiera to, co najbardziej odpowiada Jej smakowi, i nie dba, czy ktoś Ją czci, czy nie. — Spojrzała w dal, błądziła wzrokiem po komorach w ścianie urwiska. — Mało Zimaków próbuje zostać sybillą, bo są uczeni, że to szaleństwo albo zabobonne sztuczki. Rzadko widują sybille, nie wolno im wchodzić do Krwawnika. Pozaziemcy nienawidzą ich z tego samego powodu, a czego nie znoszą pozaziemcy, to odrzucają i Zimacy. Wierzą jednak w moc odpłaty Pani. — Zmarszczki pogłębiły się na jej twarzy. — Mają drąg zakończony kolczastą obrożą, by nikt się nie “splamił” krwią sybilli…

Moon pomyślała o Dafcie Naimy… i o Danaquilu Lu. Dotknęła trójlistnego tatuażu u podstawy szyi, pod białą wełną swetra.

— Danaquil Lu…

— …został skazany, wygnany z Krwawnika. Nie może tam wrócić; przynajmniej za władzy Królowej Śniegu. Spotkałam go podczas jednego z objazdów wysp. Wydaje mi się, że odkąd jesteśmy razem, jest szczęśliwy… a przynajmniej zadowolony. Wiele się od niego nauczyłam. — Opuściła wzrok, nagle niespodziewanie spojrzała na dziewczynę. — Wiem, że to może podłe z mej strony, lecz cieszę się, że go wygnali.

— Rozumiesz wiec, co czuję.

Clavally przytaknęła z uśmiechem. Podwinęła rękawy kurtki, odsłaniając dawno zagojone blizny na nadgarstku.

— Nie wiem, dlaczego zostajemy wybrani… ale nie z powodu naszej doskonałości.

— Wiem. — Moon skrzywiła usta. — Skoro jednak nie chodzi o zainteresowanie techniką, to jak Sparks może być mniej ode mnie doskonały…

— …skoro uważasz, że nie może być nic doskonalszego od pamiętanego przez ciebie kochanka?

Wstydliwe przytaknięcie.

— Gdy po raz pierwszy zobaczyłam was razem, miałam przeczucie, tak jak i ty, że jeśli tu przybędziesz, zostaniesz wybrana. Wydawałaś mi się słuszna. Ale Sparks… był w nim niepokój.

— Nie rozumiem.

— Powiedziałaś, że odpłynął, zły. Czy nie sądzisz, że odszedł z powodów słusznych i niesłusznych, że chciał cię skrzywdzić? Że winił cię za twe powodzenie i swą porażkę.

— Ale ja czułabym to samo, gdyby od został wybrany, a nie…

— Czułabyś? — Clavally spojrzała na nią. — Może czułby to każdy z nas… cała dobra wola świata nie zdoła nas powstrzymać przed połknięciem haczyka, na którym przynętą jest zazdrość. Ale Sparks wini ciebie za to, co się stało. Ty jedyna winiłabyś siebie.

Moon skrzywiła się i zamrugała, wspomniała ich dzieciństwo, jak rzadko próbował się jej sprzeciwiać. Gdy dochodziło już do sprzeczek, uciekał, zostawiając ją samą. Potrafił się gniewać wiele godzin, a nawet dni. W pozostawianej przez niego pustce pojawiał się jej gniew na samą siebie. Za każdym razem szła do niego i przepraszała, nawet wtedy gdy wiedziała, że to on się myli.

— Chyba tak. Choć nie ma w tym niczyjej winy. Ale to też źle.

— Tak… tylko że boli jedynie ciebie. Uważam, że to coś innego.

Dwie niespodziewane krople deszczu spadły na odkrytą głowę Moon; spojrzała w górę, zaskoczona i zmieszana. Naciągnęła kaptur, a Clavally wstała, wskazując na schronienie.

Pobiegły do kępy drzewiastych paproci. Po paru minutach deszcz zagłuszył wszystko. Stały w milczeniu, nic nie widząc za ścianą stopionej szarości, aż wiatr przegnał szkwał na morze. Moon oderwała się od ciemnego, soczystego pnia paproci; patrzyła na wzory kropelek zwisających jak perełki z delikatnych koronek liści, obserwowała, jak spadają. Wyciągnęła rękę.

— Już przestało. — Gniew na Sparksa minął jej równie szybko co deszcz, miał równie mały wpływ na większe wzory jej życia. Gdy znów się spotkają, będzie ich tyle dzielić…

— Wiem, że ludzie muszą się zmieniać. Zastanawiam się tylko, czy wiedzą, kiedy przestać.

Clavally pokręciła głową; ruszyły ścieżką z powrotem, wzdłuż powstałego nagle strumyczka.

— Nawet Pani nie zdoła dać na to odpowiedzi. Mam nadzieję, iż gdy się znowu spotkacie, przekonasz się, że Sparks odpowiedział sam na to pytanie.

Moon zawróciła, cofnęła się ścieżką kilka kroków, patrząc poprzez nigdy nie spoczywający ocean w stronę domu.