129086.fb2
Następnie zabrał się do robienia noża. Błękitny krzemień rzeczywiście nietrudno było rozłupać. Z odłamka trzydziestocentymetrowej długości sporządził niezbyt zgrabne, ale wystarczająco groźne narzędzie. Z witek krzewu splótł pas, za który mógł wsadzić kamienny nóż, aby się z nim nie rozstawać, a jednocześnie mieć wolne ręce.
Powrócił teraz do badania krzaków. Znalazł jeszcze trzy inne odmiany. Jedna była bezlistna, sucha, łamliwa, przypominała zeschłe łodygi chwastów stepowych. Druga miała gałęzie miękkie, kruche, gąbczaste, prawie jak huba. Nadawałyby się doskonale na rozpałkę. Trzecia odmiana była najbardziej zbliżona do drzewa. Miała delikatne liście, które więdły przy dotknięciu, ale pędy, chociaż krótkie, były proste i mocne.
Upał był nadal potworny, nie do zniesienia.
Carson pokuśtykał do, bariery, pomacał, żeby się, upewnić, że bariera wciąż jeszcze jest.
Stał przez chwilę obserwując Kulistego. Kulisty trzymał się w bezpiecznej odległości od bariery, poza zasięgiem skutecznego rzutu kamieniem. Snuł się tam w głębi i coś robił. Carson nie mógł się zorientować, co on robi.
Naraz Kulisty zatrzymał się, potoczył się bliżej bariery i jak gdyby skupił uwagę na Carsonie. Carson znów musiał pokonać falę mdłości. Cisnął w Kulistego kamieniem. Kulisty wycofał się szybko i powrócił do przerwanej roboty.
Carson potrafił już przynajmniej zmusić Kulistego, żeby się trzymał w przyzwoitej odległości.
No i dużo z tego mam! — pomyślał z goryczą.
Mimo to następną godzinę czy dwie spędził na zbieraniu kamieni odpowiedniej wielkości i na układaniu ich w różne stosy po swojej stronie bariery.
W gardle paliło go teraz jak ogniem. Trudno mu było myśleć o czymkolwiek innym prócz wody.
Musiał jednak myśleć i o innych rzeczach. O tym, jak przedrzeć się przez tę przeklętą barierę — albo przedostać się nad nią czy pod nią — jak dotrzeć do tej czerwonej kuli i jak zabić ją, zanim to piekło skwaru i pragnienia zabije jego.
Bariera ciągnie się od ściany do ściany. Ale jak wysoko i jak głęboko sięga pod piaskiem?
Przez chwilę Carsonowi za bardzo mąciło się w głowie, żeby mógł się spokojnie zastanowić nad tym, jak ma to zbadać. Siedząc bez ruchu na rozpalonym piasku — choć wcale nie pamiętał, żeby siadał. — patrzył bezmyślnie na błękitną jaszczurkę, która spod jednego krzaka przebiegała pad drugi. Po chwili wyjrzała i zerknęła na Carsona.
Carson uśmiechnął się do niej. Może całkiem już w piętkę goni, bo przypomniało mu się naraz zasłyszane gdzieś opowiadanie o pierwszych kolonistach na pustyni marsjańskiej, zapożyczone ze starszych jeszcze opowieści o wędrowcach na pustyniach ziemskich: Po pewnym czasie samotność tak człowiekowi doskwiera, że zaczyna gadać do jaszczurek, a wkrótce potem słyszy nawet, że jaszczurki mu odpowiadają…
Powinien by oczywiście skupić wszystkie myśli na tym, jak zabić Kulistego, zamiast tego jednak uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Halo, jak się masz!
Jaszczurka podbiegła trochę bliżej.
— Halo — powiedziała.
Carson w pierwszej chwili osłupiał, a potem ryknął wielkim śmiechem. Przy tym gardło wcale go od śmiechu nie zabolało — widocznie pragnienie nie było jeszcze aż tak groźne.
Czemu nie? Czemu by Jestestwo, które wymyśliło to koszmarne miejsce, nie mogło oprócz innych właściwości mieć również poczucia humoru? Gadające jaszczurki, które potrafią odpowiadać mi w moim własnym języku… Świetny kawał.
Raz jeszcze uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Chodź no tu.
Ale jaszczurka zawróciła i uciekła, przebiegając od krzaka do krzaka, aż wreszcie znikła mu z oczu.
Znów poczuł pragnienie.
Ale musi przecież coś przedsięwziąć. Nie wygra tego turnieju, jeżeli będzie tak siedział, oblewając się potem i litując się nad sobą. Musi coś przedsięwziąć. Ale co?
Pokonać barierę. Ale nie może przedostać się przez nią ani nad nią. A czy na pewno nie można przedostać się pod nią? Na dodatek, jeżeli wykopie dość głęboki dół, może nawet dokopać się do wody… Złapałby dwie sroki za ogon…
Carson z najwyższym już wysiłkiem pokulał do bariery i zaczął kopać, wygarniając po dwie garście naraz. Praca była ciężka, mozolna, bo piasek osypywał się, im głębszy więc był dół, tym większą musiał mieć średnicę. Ile godzin mu to zajęło, nie wiedział, ale na głębokości metra dotarł do skalnego podłoża. Sucha skała, ani śladu wody.
Pole elektromagnetyczne bariery sięgało aż do podłoża skalnego. Żadnego przejścia. Ani kropli wody. Wszystko na próżno.
Wygramolił się z dołu i leżał oddychając z trudem… Potem podniósł głowę, żeby zobaczyć, co robi Kulisty. Bo przecież musi coś robić…
Owszem, robił. Budował coś z grubszych gałęzi, powiązanych cienkimi witkami. Jakąś dziwną konstrukcję, z grubsza biorąc czworokątną i mającą około metra wysokości. Żeby lepiej się przyjrzeć, Carson wdrapał się na górkę piasku, który wykopał z dołu, stanął na niej i patrzał.
Z tylnej części konstrukcji sterczały dwie długie dźwignie, jedna zakończona czymś na kształt czaszy. To mi wygląda na swego rodzaju katapultę, pomyślał Carson.
Rzeczywiście, Kulisty wziął właśnie pokaźnej wielkości kamień i włożył go do owej niby-czaszy. Za pomocą jednej z macek podnosił i opuszczał przez chwilę drugą dźwignię w górę i w dół, potem obrócił nieco machinę, jak gdyby nastawiając ją na cel, a dźwignia z kamieniem podniosła się raptownie w górę i do przodu.
Kamień zatoczył łuk kilka metrów nad głową Carsona, tak daleko, że nie trzeba było przed nim się uchylać. Carson ocenił jednak dystans przebyty przez kamień i cicho gwizdnął. On, Carson, nie zdołałby rzucić takiego kamienia dalej niż na połowę tej odległości. Co gorsza, nawet wycofując się w głąb swego terytorium, będzie wciąż pozostawał w zasięgu machiny, jeżeli Kulisty przesunie ją naprzód, prawie pod barierę.
Jeszcze jeden kamień świsnął mu nad głową. Tym razem upadł już nie tak daleko.
Machina może być niebezpieczna, stwierdził Carson. Chyba lepiej będzie jakoś temu zaradzić.
Przesuwając się to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż bariery, żeby utrudnić nastawianie katapulty, zaczął ciskać w nią kamieniami. Ale przekonał się niebawem, że to na nic. Kamienie musiały być lekkie, w przeciwnym razie nie mógł rzucać ich tak daleko. Jeżeli trafiały w konstrukcję, odbijały się od niej nie wyrządzając najmniejszej szkody. A przy tej odległości Kulisty bez trudu usuwał się przed tymi, które padały blisko niego.
Poza tym Carson już się zmęczył i wszystkie mięśnie bolały go z wyczerpania. Gdyby mógł chwilę odpocząć, gdyby nie musiał wciąż uskakiwać przed kamieniami, wyrzucanymi przez katapultę w regularnych odstępach mniej więcej trzydziestu sekund…
Potykając się odszedł w głąb areny. Zaraz się jednak przekonał,. że to też na nic. Kamienie dolatywały także i tutaj, tyle że w dłuższych odstępach, jak gdyby potrzeba było więcej czasu na nakręcenie zagadkowego mechanizmu katapulty.
Powlókł się znów pod barierę. Padał kilka razy i z najwyższym trudem przesuwał nogi. Czuł, że jest u kresu wytrzymałości. Nie śmiał się jednak zatrzymać, dopóki nie uda mu się unieruchomić katapulty. Jeżeli zaśnie, nigdy się już nie obudzi.
Jeden z pocisków katapulty podsunął mu zaczątek pomysłu, Pocisk ten uderzył w stos kamieni, które Carson zgromadził przy barierze jako amunicję — i wzniecił iskry.
Iskry. Ogień. Człowiek pierwotny rozniecał ogień krzesząc iskry, a jeśli użyć tych suchych, gąbczastych pędów w charakterze hubki…
Na szczęście miał w pobliżu i krzak tej odmiany. Nałamał gałęzi, położył je przy stosie zamieni, potem zaczął cierpliwie uderzać kamieniem o kamień, aż wreszcie iskra padła na gąbczaste pędy. Zajęły się ogniem tak szybko, że osmaliły Carsonowi brwi i spaliły się na popiół w ciągu paru sekund.
Ale Carson wiedział już teraz, do czego dąży, po kilku minutach rozniecił małe ognisko, płonące pod osłoną górki piasku, którą usypał, gdy przed godziną czy dwiema kopał dół. Rozpalił je za pomocą niby-hubki, a dorzucając pędy innych krzaków, palące się wolniej, utrzymywał równy płomień.
Mocne cienkie witki, przypominające drut, nie paliły się łatwo, dzięki temu mógł sporządzać i rzucać bomby zapalające. Bombę taką stanowiła po prostu wiązka suchych patyków z małym kamieniem w środku, żeby dodać jej wagi, zakończona pętlą z witki, żeby można było ją rozkołysać i rzucić.
Carson przygotował cały tuzin tych bomb, zanim zapalił i rzucił pierwszą. Chybiła celu, ale Kulisty rozpoczął szybki odwrót, ciągnąc za sobą katapultę. Carson miał jednak następne pociski w pogotowiu i rzucał je błyskawicznie, jeden po drugim. Czwarty utkwił w ramie katapulty i zrobił swoje. Kulisty rozpaczliwie usiłował zagasić szerzący się ogień, Posypując go piaskiem, lecz jego szponiaste macki mogły nabrać co najwyżej łyżkę piasku naraz, toteż wszystkie te usiłowania spełzły na niczym. Katapulta płonęła.
Kulisty potoczył się na bezpieczną odległość od ognia i znów skupił uwagę na Carsonie. Carson znów poczuł falę nienawiści i towarzyszące jej mdłości. Ale tym razem odczuł je słabiej: albo Kulisty zaczynał tracić siły, albo też Carson wyrobił już w sobie odporność na jego — psychiczne ataki.
Zagrał Kulistemu na nosie, a następnie zmusił go do ucieczki, ciskając w niego kamieniem. Kulisty wycofał się w głąb swojej połowy areny i zaczął znów łamać gałęzie. Przypuszczalnie chciał zrobić nową katapultę.
Carson sprawdził — po raz setny — że bariera wciąż działa, gdy wtem spostrzegł, że siedzi przy niej na piasku. Ogarnęła go naraz słabość tak wielka, że nie mógł ustać na nogach.
Ból w nodze pulsował ustawicznie, pragnienie stawało się coraz dokuczliwsze. Ale wszystko to bladło wobec skrajnego fizycznego wyczerpania, które owładnęło całym jego ciałem.