129107.fb2
Zakończone powodzeniem lądowanie Tytana Alfa na zakrytej chmurami powierzchni największego księżyca Saturna nie było jedynym sensacyjnym wydarzeniem, jakie miało miejsce na pokładzie habitatu Goddard. Dzień wcześniej Pancho Lane zapewniła mieszkańcom inne przedstawienie.
Choć oficjalnie zrezygnowała już ze sprawowania funkcji dyrektora zarządzającego Astro Corporation, Pancho nadal miała wystarczające wpływy, by zarekwirować szybki statek z napędem fuzyjnym Starpower III na sześć tygodni i polecieć na dalekiego Saturna. I zabrać ze sobą całą bandę grubych ryb z MKU i mediów, oraz oczywiście osobistego ochroniarza i kochanka.
Pancho kroczyła centralnym korytarzem Starpower III w stronę mostka, by obejrzeć cumowanie na Goddardzie przez znajdujący się tam bulaj ze szkłostali. Jako że sama kiedyś była astronautką, nie miała ochoty siedzieć cierpliwie w kajucie i oglądać wszystkiego na ekranie. Nie była też w nastroju, by spotykać się z pozostałymi pasażerami w głównym salonie: przeważnie były to lądowe szczury, dżdżownice, które nigdy nie poleciały dalej, niż do wygodnych miast na Księżycu, a w głęboki kosmos podróżowały luksusowo i bezpiecznie przestronnym, szybkim statkiem.
Jeśli kapitan czy członkowie załogi czuli się niezręcznie w obecności emerytowanej szefowej korporacji, węszącej po mostku, robili co mogli, żeby to ukryć. Pancho usiadła na pustym miejscu przy konsoli systemów podtrzymywania życia, skąd mogła patrzeć przez wielkie bulaje z przyciemnianej szkłostali jak Starpower III zbliża się do głównego doku Goddarda.
Odwrócenie wzroku od Saturna wymagało sporego wysiłku. Planeta wisiała nad nimi potężna i groźna, prawie dziesięć razy większa od Ziemi, z cienkimi, brązowymi paskami chmur przemieszczającymi się z prędkościami huraganu. Biegun otaczały białe chmury. A może to zorza polarna, zastanawiała się Pancho. Na południowej półkuli jest lato, pomyślała. Temperatury pewnie sięgają stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera. To muszą być chmury, lodowe formacje.
Pierścienie miały tak wyraźnie odgraniczone brzegi, że Pancho widziała je wszystkie, całą ich błyszczącą złożoność, lśnienie, świecenie, rozjaśnione szerokie pasy połyskliwych brył lodowych wiszących w pustce, zdumiewające pierścienie o średnicy wielu tysięcy kilometrów, ale tak cienkie, że prześwitywały przez nie gwiazdy. Będąc tak blisko Pancho widziała, że pierścienie przeplatały się razem jak w bogatym, okrągłym gobelinie z błyszczących diamentów. Niektórzy z naukowców twierdzili, że na cząsteczkach lodu są żywe istoty, ekstremofile zdolne przeżyć w temperaturach poniżej zera.
W porównaniu ze strojnym Saturnem i błyszczącymi pierścieniami, zbudowany przez ludzi Goddard nie przedstawiał jakiegoś szczególnie imponującego widoku, pomyślała Pancho, przyglądając się rosnącemu w bulaju habitatowi. Był to gruby, niezgrabny cylinder o długości dwudziestu kilometrów i średnicy czterech, obracający się wolno w celu stworzenia sztucznej grawitacji dla dziesięciu tysięcy mieszkających w nim kobiet i mężczyzn. Przypominał Pancho zakończony tępo kawałek grubej rynny, unoszący się w pustce, choć gdy zbliżyli się, można było dostrzec, że jego powierzchnia jest upstrzona bąblami obserwacyjnymi, dokami, antenami i innymi wypustkami sterczącymi z krzywizny cylindra. Gdzieś w dwóch trzecich długości znajdował się pierścień luster słonecznych, sterczących jak korona płatków kwiatu, spijających światło słoneczne dla farm habitatu i systemów podtrzymywania życia.
Susie tam jest, pomyślała Pancho, i przypomniała sobie: nie wolno mi już nazywać jej Susie. Zmieniła imię na Holly. I to jej o mało nie zabiło.
Mimo najlepszych intencji Pancho nie mogła opanować niechęci, gdy myślała o siostrze. Susie była zaledwie trzy lata młodsza od Pancho, przynajmniej jeśli chodzi o wiek kalendarzowy. Kiedy jednak włosy Pancho posiwiały, a ona sama poddawała się zabiegom odmładzającym, by odsunąć nadciągającą starość, Susan fizycznie nie miała więcej niż trzydzieści lat. A mentalnie, emocjonalnie… Pancho skrzywiła się na samą myśl.
Susan zmarła, kiedy była jeszcze nastolatką. Pancho sama podała jej śmiertelny zastrzyk, gdy lekarze z żalem poinformowali ją, że nie ma już nadziei, żeby ocalić dziewczynę przed rakiem, wywołanym przez narkotyki. Pancho przytknęła więc strzykawkę do wychudzonego ramienia siostry i patrzyła, jak jej siostra umiera. Gdy tylko uznano ją za zmarłą, lekarze umieścili jej ciało w ciężkim sarkofagu z nierdzewnej stali, naczyniu Dewara o rozmiarach trumny, wypełnionym ciekłym azotem, z którego unosiły się zimne, białe, śmiertelne opary.
Przez ponad dwadzieścia lat Pancho stała na straży zachowanego w ciekłym azocie ciała Susie, gdy tymczasem sama pięła się po szczeblach korporacyjnej drabiny władzy, od zawadiackiej astronautki po dyrektora zarządzającego i prezesa zarządu Astro Corporation. Pancho kierowała Astro podczas Drugiej Wojny o Asteroidy, a kiedy ta tragiczna epoka zakończyła się wielkim rozlewem krwi, formalnie odeszła z Astro, by zacząć nowe życie — właśnie, jakie? Często zadawała sobie to pytanie. Co ja tu właściwie robię? Tak daleko, w drodze na Saturna? Co chcę zrobić z resztą mojego życia?
Znała swoje najbliższe plany. Chciała zobaczyć siostrę, po raz pierwszy od trzech lat. Spędzić wakacje z jedynym członkiem rodziny, jaki jej został. Już sama myśl sprawiała, że zaczynała drżeć z niecierpliwości.
Gdy Susan obudzono z kriogenicznego snu i terapeutyczne nanomaszyny usunęły z jej ciała raka, była jak nowo narodzone dziecko z ciałem dorosłego człowieka. Lata spędzone w ciekłym azocie zachowały jej ciało, ale zniszczyły większość synaps w korze mózgowej. Jej mózg praktycznie nie wykazywał wyższych funkcji. Pancho musiała ją karmić, uczyć mówić i chodzić, nawet korzystania z toalety.
Powoli Susan zmieniała się w dojrzałą, dorosłą osobę, a choć psychologowie beztrosko twierdzili, że jej nauka zakończyła się całkowity sukcesem, Pancho była zaniepokojona. To nie była ta sama Susie. Pancho rozumiała, że to niemożliwe, ale różnica niepokoiła ją. Siostra wyglądała jak Susie, mówiła i śmiała się jak Susie, ale istniała jakaś subtelna różnica. Gdy Pancho patrzyła jej w oczy, był tam ktoś inny. Prawie taki sam. Prawie.
Pierwszą rzeczą, którą Susie zrobiła, gdy w pełni wróciła do zdrowia, była zmiana imienia i zaciągnięcie się na szaleńczą misję badawczą do Saturna i jego księżyców, czyli lot habitatem kosmicznym Goddard. Spakowała się i zostawiła Pancho, z uśmiechem, cmoknięciem w policzek i zdawkowym „Dzięki za wszystko, Panch”. Uciekła z tym obleśnym skurwielem, Malcolmem Eberlym.
Dlatego właśnie Pancho nie była w szczególnie radosnym nastroju, gdy Starpower III dokował i pasażerowie zaczęli wysiadać. Poczuła naglą niechęć i gniew, jej zdaniem — całkowicie uzasadnione. Martwiła się, jak Susie ją przyjmie. Jak zareaguje na to, że jej starsza siostra wpadła w odwiedziny, kiedy już przeleciała prawie miliard kilometrów, żeby być jak najdalej od niej? Wesołych świąt, wracaj do domu: Pancho bała się, że właśnie tak przywita ją siostra.
Czując kipiące w niej emocje, Pancho podążyła głównym korytarzem statku do głównego doku, gdy tylko kapitan ogłosił koniec manewru cumowania. Banda nadętych naukowców i dziennikarzy tłoczyła się w poczekalni portu, gadając i plotkując z niecierpliwością. Szybko wyłowiła z tłumu Jakea Wanamakera; górował nad pozostałymi. Na jego twarzy o wyrazistych rysach pojawił się uśmiech, gdy zobaczył Pancho, a ta odruchowo odpowiedziała uśmiechem.
— Witaj, marynarzu — odezwała się, gdy udało jej się przedrzeć przez gęstniejący tłum i stanąć przy nim. — Nowy w mieście?
— Tak, proszę pani — odparł Wanamaker, podejmując grę. — Może pani mi doradzi, co tu jest do zwiedzenia.
Roześmiali się i Pancho od razu poczuła się lepiej.
Przynajmniej do chwili, gdy wkroczyli do śluzy i obszaru recepcyjnego Goddarda. Tłum ustawiał się w rozgałęziającą się kolejkę, a personel habitatu sprawdzał ich nazwiska i przydzielał im kwatery mieszkalne. I wtedy Pancho dostrzegła Susie, wysoką i smukłą jak ona sama. Dobrze wygląda, pomyślała Pancho, czując, jak mocno bije jej serce. Wygląda nieźle.
— Panch! — wrzasnęła Suz i przepchnęła się przez rząd notabli w stronę siostry.
Nie wolno mi mówić do niej „Susan”, przypomniała sobie Pancho. To teraz Holly.
Siostra zarzuciła jej ręce na szyję i Pancho wiedziała, że wszystko się jakoś ułoży. Bez względu na to, co się stanie, będzie dobrze. Przedstawiła Holly Jake’owi, który ujął jej dłoń w swoje wielkie łapsko i przywitał się z nią uroczyście; Pancho uśmiechała się promiennie.
— Jazda, idziemy do mnie — rzekła Holly. — Znajdziecie swoje apartamenty później, jak już tłum się rozejdzie.
Pancho z radością poszła za siostrą do włazu, który prowadził do korytarza poza obszar recepcyjny. Stał tam, przystojny, młody człowiek, o włosach koloru słomy, ufryzowanych w fale; miał wystające kości policzkowe, cienki, prosty nos, grubo ciosaną szczękę i przeszywające błękitne oczy. Jego twarz miała tak doskonale regularne rysy, że Pancho wzięła to za skutek terapii kosmetycznych. Jakiego to słowa używali naziści w dawnych czasach? Odpowiedź nadeszła szybko: aryjski. Właśnie tak wyglądał: idealny nordycki bohater. Poniżej szyi nie wyglądał jednak już na takiego twardziela: pod luźną bluzą zarysowywał się mu brzuszek. Jakby tylko twarz miała dla niego znaczenie.
— Panch, to jest Malcolm Eberly, główny administrator Goddarda i…
Prawa pięść Pancho wystrzeliła jak błyskawica i wylądowała tuż poniżej promiennego uśmiechu, prosto na szczęce Eberlyego, aż wylądował na tyłku.
— To za to, że o mało nie zabiłeś mojej siostry, ty głupi skurwielu — warknęła Pancho.