129107.fb2
Nadia Wunderly w ogóle nie spała. Spędziła noc w laboratorium, samotnie badając próbki lodowych cząsteczek, które zdobył Gaeta. Całymi tygodniami doprowadzała biologów do szału, pożyczając od nich, żebrząc, zagarniając do swoich celów przeróżny sprzęt do budowy samodzielnego aparatu do analizy kriogenicznej. Miał rozmiary kuchenki mikrofalowej i był oddzielony od reszty laboratorium miniaturowymi śluzami powietrznymi i filtrami biologicznymi, żeby uchronić próbki przed skażeniem; połyskliwe, białe urządzenie było solidnie izolowane, tak by w środku panowała taka sama temperatura, jak w rejonie pierścieni. Większość prac wykonała sama: z rzadka tylko udawało jej się skłonić pochlebstwami jakiegoś technika do pomocy. A i wtedy stroili sobie żarty z „lodówki Wunderly”.
— To było straszne, Panch — opowiadała siostrze Holly przy porannej kawie. — Po prostu mnie zmiótł.
— E, na pewno nie było aż tak źle — odparła Pancho kojącym tonem.
— Było gorzej.
Pancho przyszła do siostry na śniadanie niechętnie; Holly zadzwoniła akurat wtedy, gdy z Wanamakerem oddawali się dość przyjemnym porannym czynnościom.
— Niech dzwoni — prychnął Wanamaker.
Gdy poszedł pod prysznic, Pancho odsłuchała wiadomości, po czym zadzwoniła do siostry i poinformowała ją, że będzie za niecałą godzinę.
— Posłuchaj — rzekła do Holly. — Przede wszystkim musimy zadzwonić do Nadii i spytać, czy znalazła w lodzie jakieś żywe stworzenia. Wszystko zależy od tego.
Wunderly nie było nigdzie: w domu, w biurze, ani w laboratorium. Siedziała w kafeterii i jadła śniadanie z Da’udem Habibem i Yolandą Negroponte. Wunderly zadzwoniła do Habiba dzień wcześniej, kiedy dotarło do niej, że do badań i analizy cząsteczek potrzebuje biologa.
— Yolanda jest najlepsza w naszym zespole biologów — przedstawił ją Habib.
Wunderly miała jednak wrażenie, że Negroponte wysyła jej jakieś nieprzyjazne wibracje. Ta kobieta była o wiele od niej wyższa, miała kobiece kształty i długie blond włosy oraz twarz, która nie była może piękna, ale za to atrakcyjna. Pełne usta, mocno zarysowane kości policzkowe, oczy, w których czaiła się podejrzliwość.
Habib musiał wyczuć to iskrzenie między dwoma kobietami, bo oddalił się pospiesznie, ledwie nadgryzłszy babeczkę.
— Mam spotkanie z szefem działu konserwacji — wyjaśnił przepraszająco. Wstał i wziął tacę z ledwo tkniętym śniadaniem, po czym dodał: — Chyba wszyscy chcą się ze mną dziś widzieć.
I umknął. Wunderly pomyślała, że miał minę, jakby oddalenie się od nich przyniosło mu ulgę.
Negroponte śledziła go przez chwilę wzrokiem, po czym zwróciła się do Wunderly i spojrzała na nią oczami jak dwa rentgeny.
— Ach, więc to z tobą Daud poszedł na sylwestra — oznajmiła, niemal oskarżycielskim tonem.
— Zgadza się — odparła Wunderly. — A ty z kim byłaś? Pani biolog nieomal się uśmiechnęła.
— Miałam ochotę na Da’uda, ale był tak zajęty zaginionym traktorem Urbaina, że nie wyłapał moich sygnałów.
— Ach, rozumiem — Wunderly uznała, że najlepsza będzie szczerość. Potrzebowała pomocy tej kobiety i nie chciała zrobić sobie wroga. — Ja mu nie wysyłałam żadnych sygnałów, po prostu zapytałam, czy nie poszedłby ze mną.
Popielate brwi Negroponte powędrowały w górę.
— Tak po prostu?
— Yhm. Nie jestem specjalnie subtelna i nie umiem wysyłać sygnałów.
— Naprawdę?
— Z twoim wyglądem musi ci to wychodzić naturalnie. Faceci pewnie cały czas się za tobą uganiają.
— Cóż, nie określiłabym tego tak.
— Zawsze byłam niezgrabna i niepozorna — wyznała Wunderly. — Nikt się za mną nie uganiał.
Wyraz twarzy Negroponte nieco złagodniał.
— Ja byłam zawsze wyższa od większości chłopców w szkole. A co gorsza, zaczynali się mnie bać, gdy uświadamiali sobie, że jestem też mądrzejsza. Mężczyźni lubią dominować, nawet ci słabi — i zanim Wunderly odpowiedziała, dodała: — zwłaszcza ci słabi.
— Chyba nie sądzisz, że Da’ud jest słaby?
— Nie, nie jest słaby. Ale trzeba go naprowadzać.
— Może — przyznała Wunderly. — Ale możesz go odstraszyć, jeśli będziesz za bardzo naciskać.
Negroponte zastanowiła się przez chwilę, po czym potrząsnęła głową.
— Nie wiem. Daud to przystojniak, ale praca jest dla niego ważniejsza od kobiet.
— Naprawdę tak sądzisz?
— A twoja praca nie jest dla ciebie ważniejsza niż mężczyźni?
Wunderly potrząsnęła głową.
— Te dwie rzeczy nie są w konflikcie. A u ciebie?
Dwie kobiety przesiedziały w hałaśliwej kafeterii wiele godzin, głowa przy głowie, rozmawiając o mężczyznach i problemach, jakie się z nimi wiążą. Czasem śmiały się, czasem chichotały. Ludzie mijali je niosąc tace i myśleli, że to dwie przyjaciółki, którym udało się wreszcie spotkać po długim czasie.
Dopiero kiedy wstały od stołu, uprzątnęły tace i odłożyły je, ruszyły w kierunku laboratorium biologicznego i zaczęły rozmawiać o biologii i lodowych próbkach.
Stukając uprzejmie do drzwi biura szefa działu konserwacji Habib poczuł ulgę, że pozbył się obu kobiet. Wydaje im się, że należysz do nich, pomyślał. I każda chce ciebie na wyłączność.
— Proszę wejść — rzekł Timoshenko zza drzwi.
Habib odsunął je i wkroczył do biura. Było to spore pomieszczenie, z wielkim biurkiem i dużą liczbą danych wyświetlanych jednocześnie na inteligentnych ekranach. Timoshenko siedział nad stertą papierów, co Habib uznał za dziwactwo. Po co korzystać z papieru, skoro można przechowywać informacje w formie elektronicznej? Arkusze oczywiście nie były wykonane z prawdziwego papieru. Na pokładzie Goddarda używali cienkich arkuszy przetworzonego plastiku.
— Chciał się pan ze mną widzieć? — spytał Habib od drzwi.
— To pan jest tym geniuszem komputerowym? — upewnił się Timoshenko, wstając.
Habib uśmiechnął się skromnie.
— Jestem szefem kadry naukowej sekcji informatycznej. Ale geniuszem nie jestem, nic podobnego.
Timoshenko wskazał mu gestem jedyne krzesło stojące przed biurkiem.
— Proszę wybaczyć mój specyficzny sposób wyrażania się. To zły nawyk.
— Co mogę dla pana zrobić? — spytał Habib, siadając. — Zdaje pan sobie oczywiście sprawę z tego, że moim przełożonym jest doktor Urbain i jeśli chce pan wykorzystać mój czas, albo czas kogoś z jego ludzi, będzie musiał wyrazić na to zgodę.
Timoshenko prychnął i opadł z powrotem na krzesło.
— Mam problem, który może zagrozić bezpieczeństwu całego habitatu.
Brwi Habiba powędrowały w górę. Timoshenko wskazał wykres wyświetlony na jednej ze ścian i rzekł:
— Zdarzają się zaniki zasilania. Udało mi się ustalić, że ich przyczyną są skoki natężenia pola elektromagnetycznego otaczającego Saturna.
— Skoki natężenia pola elektromagnetycznego Saturna? — głupio powtórzył Habib.
Timoshenko pokiwał głową.
— Wy, naukowcy, od dawna wiecie, że pole elektryczne otaczające tę planetę jest zmienne.
— Elektromagnetyczne.
— Oczywiście. Właśnie to miałem na myśli.
— I najwyraźniej ich przyczyną są pierścienie.
— Wszystko jedno — odparł niecierpliwie Timoshenko.
— Skoki powodują przeciążenie naszej sieci elektrycznej i powodują awarie.
— Nie rozumiem — rzekł Habib. — Wytwarzamy prąd elektryczny z ogniw słonecznych, prawda?
— Tak, to nasze główne źródło. Ale prąd generowany przez ogniwa fotowoltaiczne musi zostać przetworzony na częstotliwości, na jakich pracuje nasz sprzęt. Rozumie pan, przewód od pana ekspresu do kawy nie jest podłączony bezpośrednio do ogniw.
— Ach, tak, oczywiście.
— Te skoki powodują przeciążenia inwertorów. A moim zadaniem jest rozwiązanie tego problemu.
Habib niemal się roześmiał.
— Mam nadzieję, że nie chce pan walczyć z naturalnymi zjawiskami dotyczącymi Saturna.
— Nie, ale gdybym wiedział, kiedy nastąpi skok, mógłbym zabezpieczyć przed nim system zasilania. Tak mi się wydaje.
— Więc chciałby pan prognozować skoki natężenia pola?
— Tak. To będzie pierwszy krok do zakończenia tych denerwujących awarii.
— Czy one występują losowo?
— Właśnie, niezupełnie — rzekł Timoshenko. — Wygląda na to, że występują seriami, co parę tygodni.
Habib z roztargnieniem pogładził się po brodzie.
— Co parę tygodni?
— Mniej więcej — odparł Timoshenko, coraz bardziej rozdrażniony tym, że Habib powtarza za nim wszystko, co powiedział. Czekał na następne pytanie. Habib milczał jednak, więc inżynier dodał: — Gdybym wiedział, kiedy należy się spodziewać tych skoków, przynajmniej wyłączyłbym mniej ważny sprzęt elektryczny, żeby system nie ulegał przeciążeniu i nie dochodziło do awarii.
— Rozumiem.
— Nie mogę wyłączać sprzętu na całe dnie, rozumie pan. Może parę godzin. Muszę więc wiedzieć, kiedy mogę spodziewać się skoków.
— I wyłączenie sprzętu jest najlepszym wyjściem?
— Nie. Musimy ekranować inwertory i główne magistrale zasilające, ale to wymaga czasu, pracy i materiałów. A tymczasem mogę albo wyłączyć mniej ważne rzeczy, kiedy będzie miał nastąpić skok, albo będzie nadal dochodziło do tych przeklętych awarii.
— Rozumiem — powtórzył Habib.
— Naukowcy mają jakieś dane na temat tych skoków. Stamtąd je mam.
— I chce pan, żebym zanalizował je, żeby dało się przewiedzieć ich częstotliwość?
— Tak! — odparł z zapałem Timoshenko.
— Będzie pan musiał prosić doktora Urbaina o zgodę. Nie wiem, czy się zgodzi. On…
— Proszę powiedzieć, że albo rozwiążemy ten problem, albo niedługo będziemy mieli ciemno w całym habitacie.
Habib otworzył szeroko oczy.
— Nie jest chyba aż tak źle, prawda?
— A zagwarantuje mi pan, że zaraz nie będzie aż tak źle? A co będzie, jeśli jakiś duży skok całkowicie zniszczy nam inwertor? Co wtedy?
— Rozumiem — odparł Habib. Wstając z krzesła, dodał: — Zaraz o tym porozmawiam z doktorem Urbainem.
— Dobrze — mruknął Timoshenko. Wstał i wyciągnął rękę nad biurkiem.
Informatyk mówił jednak dalej.
— Wątpię, czy pozwoli mi dla pana pracować. Nie chce mnie puścić.
— Będzie musiał — upierał się Timoshenko. — A pan musi go jakoś przekonać.
— Spróbuję — mruknął Habib z niezadowoloną miną.
— Dobrze — powtórzył Timoshenko i znów podał mu rękę nad biurkiem. Habib zawahał się, po czym odwzajemnił uścisk. Timoshenko pomyślał, że uścisk dłoni informatyka jest słaby i delikatny.
— Dziękuję.
Gdy Habib opuścił biuro, Timoshenko opadł na swoje wielkie obrotowe krzesło, rozmyślając. Jeśli Urbain nie zgodzi się, żeby Habib nad tym pracował, pójdę do Eberly’ego i każę mu oddelegować tego faceta. To ważniejsze niż szukanie jakiejś zgubionej zabawki na Tytanie. To sprawa najwyższej wagi!