129107.fb2
Edoaurd Urbain uśmiechnął się niepewnie wymieniając uściski dłoni ze wszystkimi członkami zespołu naukowego i inżynierskiego. Gdy tylko wkroczył do audytorium, ustawili się w kolejkę, jak poddani, którzy z kapeluszami w dłoniach czekali na bożonarodzeniowe błogosławieństwo swojego pana i władcy.
Jean-Marie, stojąca obok niego, uśmiechała się wdzięcznie i wymieniała kilka słów z każdym, kogo jej przedstawiono. Cudowna jest, pomyślał Urbain, ściskając kolejne dłonie. Jest jedyna w swoim rodzaju, urocza, ciepła i kochająca. Byłbym bez niej niczym. Miał wrażenie, że kolejka nigdy się nie skończy i usilnie próbował znaleźć coś sensownego do powiedzenia, coś innego niż „Wesołych Świąt”.
Wreszcie było po wszystkim. Urbain potarł ścierpniętą dłoń i rozejrzał się wokół. Dwieście osób, pomyślał. A dokładniej, sto dziewięćdziesiąt cztery. Niby niewiele osób potrzeba do prowadzenia badań na Saturnie, do badania jego pierścieni, ale kiedy trzeba się przywitać z każdym z nich indywidualnie, nagle odnosi się wrażenie, że to wielka liczba.
Nadia Wunderly była jedną z ostatnich osób, z którymi musiał przywitać się Urbain. Wunderly była zawsze autsajderem wśród naukowców i Urbain traktował ją z mieszaniną niepokoju i — właśnie tak — zazdrości. Odmówiła wykonania jego polecenia i dołączenia do zespołu badającego Tytana. Skupiła się wyłącznie na pierścieniach Saturna. I odkryła żywe organizmy w bryłkach lodu. Wielkie odkrycie, jeśli tylko uda sieje potwierdzić. Wexler i jej pachołkowie z MKU najwyraźniej mieli jakieś wątpliwości.
A teraz Wunderly opuściła kolejkę i podeszła na prowizorycznego baru, który ustawiono wzdłuż sceny w audytorium. Była młodą kobietą, nie miała jeszcze trzydziestu lat, i miała ładną twarz w kształcie serca. Urbain pomyślał, że byłaby jeszcze ładniejsza, gdyby przestała farbować włosy na czerwono i pozwoliła im trochę odrosnąć, zamiast wycinać sobie jakieś dziwaczne kosmyki; jej fryzura wyglądała jak nabijana gwoździami średniowieczna maczuga. Miała na sobie, jak zwykle, ciemną bluzę i spodnie, i całe szczęście: była bowiem za pulchna, jak na jego gust. Miała obfite kształty, ale też była ciężko zbudowana, potężna w pasie, z umięśnionymi rękami i nogami.
Odruchowo porównał ją z żoną. Jean-Marie była szczupła i elegancka i prędzej popełniłaby samobójstwo, niż osiągnęła taką nadwagę.
Wunderly także przyglądała się Jean-Marie Urbain. Smukła jak trzcina, pomyślała. Jedna z tych szczęściar, które spalały kalorie szybciej niż je łykały. Pewnie nigdy w życiu nie musiała stosować diety. Może nosić te wszystkie sukienki z falbankami i wygląda w nich świetnie. Ja bym w czymś takim wyglądała jak hipopotam w spódniczce baletnicy.
Ale wszystko się zmienia, powiedziała sobie Wunderly. Zrzuciłam pięć kilo przez ostatnie dwa tygodnie, a zrzucę jeszcze ze trzy przed sylwestrem. To prawdziwa próba.
Jeden z mężczyzn za barem podsunął jej kubek z ponczem. Wunderly już po niego sięgała, ale cofnęła rękę i poprosiła o wodę mineralną.
Facet — jeden z techników, którzy pracowali z inżynierami przy Tytanie Alfa — uśmiechnął się do niej.
— Jedna szklanka prawdziwej wody z odzysku, dzięki uprzejmości naszego działu odzyskiwania odpadów.
Wunderly odwzajemniła uśmiech.
— Nie boję się. Znów się uśmiechnął.
— Ho, ho, to wszystkiego najlepszego, Nadio.
— Nawzajem — odparła i odeszła od baru, prosto w kotłujący się tłum.
Z głośników sączyły się słodkie świąteczne melodyjki. Wunderly zrobiło się smutno. Wesołych Świąt. Jasne. Miliard kilometrów od domu. Cóż, przynajmniej mogę wrócić do domu, kiedy skończę tu pracę. Większość tych leni w habitacie nie.
I wtedy go zobaczyła: stał samotnie w rogu, gdzie scena łączyła się z boczną ścianą audytorium. Usztywniła ramiona jak żołnierz w bitwie, przepchnęła się przez tłum ciągnący do baru i ruszyła w stronę celu.
Da’ud Habib był szefem grupy programistów. Nie przypominał innych komputerowych dziwaków, niechlujnych i wymiętych. Miał na sobie świeżo wyprasowaną czerwoną sportową koszulę wyłożoną na spodnie. Sandały na bosych stopach. Jest nawet przystojny, pomyślała Wunderly. Miał małą, ciemną bródkę, którą starannie przystrzygał tuż przy szczęce i ciemne, głębokie, brązowe oczy. Był jednak typem milczącego samotnika. Wiedziała, że jest arabskiego pochodzenia; sprawdziła w jego aktach. Urodził się i wychował w Vancouver, w muzułmańskim środowisku, ale był raczej Kanadyjczykiem. Taką przynajmniej miała nadzieję.
— Cześć — odezwała się, podchodząc blisko. Zrobił zdumioną minę.
— Cześć.
— Jestem Nadia Wunderly.
— Wiem. To ty znalazłaś te małe stworzonka. Nadia zaprezentowała swój najpiękniejszy uśmiech.
— Tak, ja. Nazywają mnie władcą pierścieni. Odwzajemnił uśmiech niepewnie.
— Chyba powinno być „władczynią”.
— Licentia poetka.
— Ach. Rozumiem.
— Czy mogę życzyć ci Wesołych Świąt?
— Oczywiście. Nie jestem antychrześcijański. Zawsze lubiłem Boże Narodzenie. Zakupy, muzyka, te rzeczy.
Wunderly pociągnęła łyk wody. Habib pił coś z bąbelkami. Pewnie jakiś napój bezalkoholowy.
— Ty jesteś Da’ud Habib, nie?
— Och, przepraszam, powinienem był się przedstawić.
— Nie ma sprawy. Jesteś szefem grupy programistów, nie?
— Władca świrów, tak.
Roześmiała się głośno, a on razem z nią.
— Jutro wielki dzień — rzekła, próbując nakierować rozmowę na pożądane tory.
Habib znów skinął głową.
— Prezent Urbaina dla samego siebie.
Wzięła oddech, jakby skakała na głęboką wodę.
— Za tydzień przyjęcie sylwestrowe.
— Tak? Aha, pewnie tak.
— Idziesz?
Wyglądał, jakby go wystraszyła tym pytaniem. Cofnął się o krok.
— Ja? Nie zastanawiałem się nad tym.
Wunderly słyszała, jak puls bije jej w skroniach. Podeszła bliżej.
— A może chciałbyś iść ze mną? Jeszcze się z nikim nie umówiłam i pomyślałam, że może poszlibyśmy razem.
Uniósł brwi, a Nadia wstrzymała oddech.
— Razem?
Taka myśl była dla niego najwyraźniej czymś nowym, czymś, o czym sam by nie pomyślał.
Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym błagała, jęknęła w duchu.
Chyba zrozumiał albo dostrzegł coś w jej oczach.
— Czemu nie? Pewnie tak. Nie planowałem wyjścia… — rozjaśnił się wreszcie i znów uśmiechnął, tym razem szeroko.
— Czemu nie? Chętnie się z tobą wybiorę.
Wunderly o mało nie roześmiała się ze szczęścia, ale powstrzymała się i rzekła tylko:
— Świetnie! Zatem jesteśmy umówieni.