129107.fb2
— Niezłe przyjęcie — rzekł Tavalera, krocząc wolno obok Holly, łagodnie pnącą się ścieżką prowadzącą do Aten.
— Dobrze się bawisz? — spytała.
— Tak. Jasne.
Holly spojrzała w górę, na światła nad ich głowami: paliły się jak gwiazdy, które nie mrugają, gwiazdy we wnętrzu ich habitatu. Szli ścieżką, mijając plamy światła rzucane przez uliczne lampy, powoli, jakby niespieszno im było wracać do domu.
— Statek, który przywiózł naukowców, wraca za tydzień — powiedział wreszcie Tavalera.
— A Nadia razem z nimi — dodała Holly.
— Wróci.
— Pewnie tak.
Tavalera odwrócił się i ujął ją za ramiona, obracając ją ku sobie. Stali w cieniu między lampami, ledwo było widać rysy jej twarzy.
— Mógłbym wrócić tym statkiem — rzekł. — Pytałem Eberly’ego. Powiedział, że Nowa Moralność zapłaci za pół mojego biletu, a habitat resztę.
Holly poczuła, jak ogarnia ją nagły gniew.
— Eberly! Zapłaci, żeby się ciebie pozbyć, tylko po to, żeby zrobić mi przykrość.
— A sprawiłoby ci przykrość, gdybym odleciał?
— Oczywiście, że tak.
— Naprawdę?
W jego głosie dało się wyczuć radosne niedowierzanie. Chwyciła go za uszy i pocałowała.
— Raoul, ależ z ciebie głuptas. Kocham cię!
— Ja też cię kocham, Holly.
Choć było już ciemno, widziała na jego twarzy wielki uśmiech. Wygląda tak fajnie, gdy się uśmiecha, pomyślała. Powinnam go częściej do tego zmuszać.
— Holly — rzekł, a jego uśmiech zbladł; Tavalera spoważniał. — Holly… wrócisz ze mną na Ziemię? Naprawdę?
Nie wahała się ani sekundy.
— Na Ziemię, gdzie tylko zechcesz, Raoul. Wszędzie.
— Naprawdę? — jego głos stał się wyższy o oktawę.
— Naprawdę — odparła, całkowicie pewna. — Nigdy nie widziałam Ziemi. Urodziłam się tam i przeżyłam pierwsze życie, ale nic z tego nie pamiętam.
— Pokażę ci Wielki Kanion — rzekł Tavalera, wybuchając nagle chłopięcym entuzjazmem. — I Tadż Mahal. I piramidy!
— Chcę zobaczyć zachodni Teksas. Pancho i ja urodziłyśmy się tam.
— Większość tych terenów zalały wody Zatoki Meksykańskiej.
— To będziemy nurkować.
— Można też nurkować na Manhattanie. Albo w Miami.
— Niesamowite!
— Więc wrócisz ze mną tym statkiem? Holly wzięła głęboki oddech.
— Do wyborów nie mogę nigdzie polecieć, Raoul.
— Ach — spochmurniał. — Rozumiem.
— Nie martw się — rzekła radośnie. — Malcolm pokona mnie w wyborach i będę mogła lecieć z tobą, gdzie tylko zechcesz.
— A jeśli wygrasz?
— Nie mam na to szans — zapewniła go. I siebie. — Jak tylko podliczą głosy z wyborów, możemy wskakiwać na statek i wracać na Ziemię. Razem.
— Razem — powtórzył.
— Pierwszym statkiem po wyborach.
— Moglibyśmy się pobrać, kiedy wrócimy do domu — wymruczał. — Moim rodzicom by się to spodobało.
— Mnie też.
Ruszyli ścieżką pod górę.
— A jeśli jednak wygrasz?
— Nie wygram.
— Mogłabyś. Zebrałaś ponad siedem tysięcy podpisów pod petycją. A jak ci wszyscy ludzie na ciebie zagłosują?
— Nie zagłosują. Berkowitz prowadzi sondaże wyborcze. Wyniki dziś rano były: sześćdziesiąt dwa do trzydziestu dwóch, sześć procent jeszcze nie podjęło decyzji.
— Mogłabyś się wycofać — zaproponował Tavalera. — Zrezygnować. I polecieć ze mną już teraz.
Holly potrząsnęła głową.
— Nie dam Malcolmowi aż takiej satysfakcji. Niech się trochę podenerwuje przy liczeniu głosów. Wygra, ale nie pozwolę mu zwyciężyć walkowerem.
Tavalera milczał.
— Nie miałabym oczywiście nic przeciwko temu, żeby przegrać jakąś małą liczbą głosów, ale to szaleństwo.
Tavalera wzruszył lekko ramionami.
— Ludzie chcą eksplorować pierścienie i bogacić się.
— Pewnie tak.
Jeśli wygra, już nigdy więcej jej nie zobaczę, pomyślał. A jeśli przegra, może zechcieć zmienić zdanie i zostać. Jakby czytając w jego myślach, Holly rzekła:
— Nie martw się tym tak, Raoul. Pewnie dostanę takie manto w wyborach, że będę się wstydziła pokazać w habitacie.
Tak bardzo chciał jej uwierzyć.
— Sądzisz, że Eberly naprawdę rozmawiał z tymi ludźmi w Selene? — zastanawiał się głośno. — I skalnymi szczurami?
— Powiedział, że tak.
— Ale czy naprawdę to zrobił? Może tylko tak powiedział, żeby zrobić wrażenie na wyborcach.
Holly uśmiechnęła się.
— Mogę to sprawdzić.
Cieszył się, widząc, jak Holly się uśmiecha, choć trochę. A mimo to, idąc przy niej od jednej plamy światła do drugiej w stronę ich mieszkań, Tavalera żałował, że nie umie utrzymać języka za zębami.
Przyjęcie kończyło się, a Urbain czuł się coraz bardziej niespokojny i rozdrażniony. Ludzie odchodzili, parami lub w większych grupach. Śmiechy cichły; dopijano ostatnie drinki. Jako gospodarz przyjęcia, Urbain musiał wreszcie oderwać się od Wunderly i, zgodnie z sugestią żony, przemieścić się w kierunku ścieżki prowadzącej do Aten, gdzie mógł pożegnać się z odchodzącymi. Pracownicy bistra ustawiali puste szklanki na tacach małych robotów, które następnie pędziły w kierunku restauracji w Atenach.
Gaeta jeszcze nie odszedł. Spacerował wolno z Cardenas brzegiem jeziora. Urbain dostrzegł, jak się pochyla, podnosi kamyk i rzuca go do wody. Fale zmarszczyły powierzchnię, kręgi w kręgach. Jak mały chłopiec, pomyślał Urbain. Musi — w nim być dużo z małego chłopca, poszukującego przygód.
— Spytasz go? — zwróciła się do niego żona cicho, prawie szeptem; Urbain poczuł ucisk w żołądku.
Skinął nerwowo głową.
— Tak. Muszę.
— W takim razie teraz jest dobra chwila — rzekła Jean-Marie.
— Tak — powtórzył. — Wiem. Ujął żonę za rękę i razem ruszyli trawiastym zboczem w kierunku brzegu jeziora.
Cardenas zobaczyła, że się zbliżają. Uśmiechnęła się.
— Jakie cudowne przyjęcie. Jean-Marie, musi być pani bardzo dumna z męża.
— Jestem z niego dumna — odparła Jean-Marie. Gaeta uśmiechnął się leniwie.
— Było lepsze niż impreza sylwestrowa. Urbain poczuł, że się czerwieni.
— Dziękuję wam. Naprawdę. Cardenas zerknęła na zegarek.
— Chyba czas do łóżka. Jutro trzeba być w pracy.
— Tak — mruknął Urbain, rozpaczliwie rozmyślając, jak zacząć, żeby zadać właściwe pytanie.
Jean-Marie zrozumiała.
— Jak tam prace nad nanobotami do naprawy anteny? — zwróciła się do Cardenas.
— Bezproblemowo — odparła Cardenas. — Będą gotowe najpóźniej z końcem tygodnia. Pozostało nam jeszcze tylko parę testów.
— Czy to jest bezpieczne? — spytała Jean-Marie.
— Po to właśnie przeprowadzamy testy. Nanoboty zostały zaprogramowane, by zbudować nową antenę lądownika. Teraz musimy sprawdzić, czy rzeczywiście się wyłączą i przejdą w stan bierny, kiedy zadanie zostanie ukończone.
— Doskonałe — rzekł Urbain.
— Jestem jednak ciekawa — mówiła dalej Cardenas — jak pan zamierza przetransportować tę paczkę na powierzchnię Tytana.
Urbain zakaszlał lekko.
— Znamy pozycję Alfy. Cały czas ją monitorujemy.
— No i? — spytał Gaeta.
Urbain wziął głęboki oddech, jak ktoś, kto ma zamiar przeskoczyć przez wielki rów.
— Chciałbym, żeby to pan poleciał i dostarczył nanomaszyny Alfie.
Przez sekundę ani Cardenas, ani Gaeta nie odpowiedzieli. Urbain mrugnął i poczuł, jak żona ściska go za ramię. Gaeta roześmiał się.
— Chce pan, żebym poleciał na Tytana? Nic z tego.
— Nie! — warknęła Cardenas. — Manny nigdzie nie leci. Skończył z tym.
— Ale to ważne — rzekł Urbain.
— Proszę poczekać — rzekł Gaeta, a na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się krzywy uśmiech. — Kiedy po raz pierwszy tu przyleciałem, chciałem być pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na powierzchni Tytana. Pan się nie zgodził. A teraz zmienił zdanie!
— Wtedy miała być to akcja pod publiczkę. Teraz proszę, by pomógł pan nauce.
— Powiedział pan, że nie chce ryzykować skażenia tamtejszych form życia.
— A pani, doktor Cardenas — zwrócił się Urbain do ekspert w dziedzinie nanotechnologii — powiedziała, że może odkazić skafander nanomaszynami.
— Nie obchodzi mnie, co powiedziałam — rzekła żarliwie Cardenas. — Manny nie leci na Tytana. Kropka!
— Poczekaj chwilę, Kris — rzekł Gaeta, nadal się uśmiechając. — To wielka sprawa. Mógłbym do tego celu ściągnąć tu Fritza i resztę chłopaków.
— To nie telewizyjne show! — upierał się Urbain.
— Nigdzie nie lecisz! — syknęła Cardenas kategorycznie.
— Nie rozumie pani, doktor Cardenas — wtrąciła Jean-Marie Urbain — że pan Gaeta to ostatnia nadzieja mojego męża? Cała jego kariera i badanie powierzchni Tytana od tego zależą.
— Kariera pani męża — odparła Cardenas — a z drugiej strony życie Manny’ego.
— Ale…
— On tam może zginąć.
— Poczekaj, Kris — rzekł Gaeta. — Gdybym zdołał zwerbować Fritza i jego ludzi do poprowadzenia tej misji, byłbym pierwszym człowiekiem na Tytanie. To wielka sprawa.
— Warta, żeby poświęcić dla niej życie?
— To nie będzie aż tak niebezpieczne — rzekł Gaeta. — Polecę, położę paczkę nanobotów i wrócę. Bułka z masłem.
— Manny, nie. Nie chcę tego jeszcze raz przechodzić.
— Ostatni raz, Kris.
— To samo mówiłeś przy pierścieniach dla Wunderly.
— I nic mi się nie stało, prawda?
Urbain dostrzegł żar w oczach Cardenas. I żądzę w oczach Gaety.
— Posłuchaj — rzekł Gaeta. — Zadzwonię do Fritza, spytam, co on na to. Nie pozwoliłby mi pakować się w coś naprawdę beznadziejnego.
— Niespecjalnie.
— A jeśli Fritz uzna, że gra jest warta świeczki, załatwi szybki statek i poprowadzi całe przedsięwzięcie. Jak za dawnych, dobrych czasów.
Cardenas już miała odpowiedzieć, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. Wydała z siebie tylko dziwny dźwięk, który mógł być westchnieniem, mruknięciem lub stłumionym jękiem rozpaczy. Ruszyła ścieżką prowadzącą do wioski. Gaeta pobiegł, by ją dogonić.
— Zrobi to — rzekł Urbain, drżącym głosem, na wydechu.
— Tak — odparła jego żona. — Mam tylko nadzieję, że w ten sposób nie zniszczymy jego związku z doktor Cardenas.
Urbain już miał powiedzieć „A jeśli nawet, to co z tego?”, ale jeden rzut oka na zmartwioną twarz żony sprawił, że ugryzł się w język.