129114.fb2 Ucze? Alvin - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Ucze? Alvin - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

ROZDZIAŁ 15 — NAUCZYCIELKA

Panna Larner nie zamierzała ustąpić nawet na krok. Dość się nasłuchała przerażających opowieści o radach szkolnych w miasteczkach na pograniczu. Wiedziała, że będą próbowali wykpić się z większości złożonych obietnic. Już zaczynali.

— W listach, jako element wynagrodzenia, zagwarantowali mi panowie mieszkanie. A za takowe nie uważam pokoju w zajeździe.

— Będzie pani miała własny pokój — przypomniał doktor Physicker.

— I będę jadła posiłki przy wspólnym stole? To nie do przyjęcia. Jeśli zostanę, całe dnie będę spędzała w towarzystwie dzieci z tego miasta. A po zakończeniu pracy zamierzam sama przygotowywać sobie posiłki, zjadać je w samotności i spędzać wieczory w towarzystwie książek. Nikt nie powinien mi w tym przeszkadzać ani zakłócać mojego spokoju. W zajeździe, panowie, nie jest to możliwe, a zatem pokoju w zajeździe żadną miarą nie można uznać za mieszkanie.

Widziała, że mierzą ją wzrokiem. Niektórzy byli zaskoczeni już samą precyzją jej wypowiedzi. Zdawała sobie sprawę, że w małych miasteczkach prowincjonalni prawnicy zadzierają nosa, ale nie są żadną konkurencją dla kogoś, kto zdobył prawdziwe wykształcenie. Tylko szeryf Pauley Wiseman mógłby naprawdę sprawić jej kłopot… absurdalne, żeby dorosły mężczyzna nadal używał dziecięcego zdrobnienia.

— Proszę posłuchać, młoda damo… — zaczął szeryf.

Uniosła brew. To typowe dla takiego człowieka. Chociaż panna Larner wydawała się kobietą po czterdziestce, zakładał, że jej niezamężny stan daje mu prawo nazywania jej „młodą damą”, niczym jakiegoś upartego dziecka.

— Czyżbym czegoś nie dosłyszała?

— Otóż Horacy i Peg Guester rzeczywiście mieli zamiar oddać pani niewielki domek na uboczu, ale powiedzieliśmy im „nie”. Jasno i wyraźnie. Powiedzieliśmy „nie” i pani też mówimy „nie”.

— Doskonale więc. Jak widzę, nie zamierzacie, panowie, dotrzymać danego mi słowa. Na szczęście nie jestem zwykłą nauczycielką, która z wdzięcznością przyjmuje wszystko, co jej zaproponują. Zajmowałam odpowiednie stanowisko w Penn School i zapewniam panów, że mogę tam powrócić, kiedy tylko zechcę. Żegnam.

Wstała, a wraz z nią wszyscy mężczyźni — z wyjątkiem szeryfa. Ale nie z uprzejmości tak poderwali się na nogi.

— Ależ proszę…

— Niechże pani usiądzie.

— Porozmawiajmy o tym.

— Po co ten pośpiech?

Głos zabrał doktor Physicker, doskonały negocjator. Zanim przemówił, rzucił groźne spojrzenie szeryfowi. Ten jednak nie wydawał się szczególnie przestraszony.

— Panno Larner, nasza decyzja w sprawie tego domku nie jest decyzją nieodwołalną. Ale proszę wziąć pod uwagę pewne problemy, które nas zaniepokoiły. Przede wszystkim obawialiśmy się, że dom nie będzie dla pani odpowiedni. To właściwie nie dom, ale przerobiona źródlana szopa, jeden pokój…

Stara źródlana szopa…

— Czy jest ogrzewana?

— Tak.

— Czy ma okna? Czy można zabezpieczyć drzwi? Jest łóżko, stół i krzesło?

— Tak, na wszystkie te pytania.

— Czy ma podłogę?

— Owszem, całkiem nową.

— W takim razie nie sądzę, by przeszkadzała mi jej poprzednia funkcja źródlanej szopy. Czy mają panowie jakieś inne zastrzeżenia?

— Mamy, jak diabli! — wykrzyknął szeryf Wiseman. Po czym, widząc wokół przerażone spojrzenia, dodał prędko: — Z przeproszeniem pani za mój szorstki język.

— Chętnie wysłucham tych obiekcji — oświadczyła panna Larner.

— Kobieta, sama jedna w samotnym domku w lesie… to nijak nie przystoi!

— To słowo „nijak” nie przystoi panu, panie Wiseman — odparła panna Larner. — A co do zamieszkiwania samotnie, zapewniam, że mieszkałam sama przez wiele lat i udało mi się przeżyć cały ten czas, nie będąc napastowaną. Czy w zasięgu głosu są inne zabudowania?

— Po jednej stronie zajazd, a po drugiej kuźnia i dom kowala — odparł doktor Physicker.

— Zatem, w przypadku zagrożenia czy prowokacji, będę słyszana. Zakładam, że ci, którzy usłyszą moje wołanie, przybędą z pomocą. A może boi się pan, panie Wiseman, że mogę zrobić coś niewłaściwego z własnej woli?

Oczywiście, właśnie to miał na myśli, czego dowodziła jego pokrywająca się czerwienią twarz.

— Jak sądzę, uzyskaliście panowie wystarczające referencje mojej moralności — stwierdziła nauczycielka. — Jeśli jednak żywicie jakiekolwiek wątpliwości w tym względzie, lepiej będzie, gdy od razu powrócę do Filadelfii. Jeśli bowiem nie ufacie osobie w moim wieku, panowie, że potrafi bez nadzoru dochować zasad moralnych, jak możecie mi powierzyć wychowanie waszych dzieci?

— To nijak nieprzyzwoite! — zawołał szeryf. — To znaczy: wcale.

— To nie jest przyzwoite — poprawiła go z grzecznym uśmiechem. — Doświadczenie podpowiada mi, panie Wiseman, że jeśli ktoś zakłada, iż inni przy pierwszej sposobności spróbują popełnić czyny nieprzyzwoite, w gruncie rzeczy przyznaje, że on sam zmaga się z takimi pragnieniami.

Pauley Wiseman nie zrozumiał, co mu nauczycielka zarzuca, dopóki kilku adwokatów nie zaczęło śmiać się cicho, zasłaniając usta dłońmi.

— Moim zdaniem, panowie z rady szkolnej, macie tylko dwie możliwości. Pierwsza: możecie zapłacić za mój rejs statkiem z powrotem do Dekane i za podróż lądową do Filadelfii, plus miesięczne wynagrodzenie tytułem zwrotu kosztów poniesionych w czasie drogi.

— Nie ma uczenia, nie ma zapłaty — orzekł szeryf.

— Wnioskuje pan pochopnie, panie Wiseman — odparła panna Larner. — Jak sądzę, obecni tu prawnicy wyjaśnią panu, że listy rady szkolnej stanowią w istocie kontrakt, który panowie zrywają. Tym samym jestem uprawniona do żądania nie tylko miesięcznego, ale rocznego wynagrodzenia.

— To nie jest całkiem pewne, panno Larner… — zaczął jeden z adwokatów.

— Hio jest obecnie jednym ze Stanów Zjednoczonych, drogi panie. Istnieją dostatecznie liczne precedensy z innych sądów stanowych, precedensy wiążące, dopóki rząd Hio nie wyda specjalnej ustawy stwierdzającej co innego.

— Jest nauczycielką czy prawnikiem? — zapytał inny adwokat i wszyscy się roześmiali.

— Wasza druga możliwość to zgodzić się, abym obejrzała ten… tę źródlaną szopę… i oceniła, czy jest odpowiednia. A jeśli tak, pozwolić mi tam zamieszkać. Gdybyście panowie kiedykolwiek udowodnili mi czyny moralnie naganne, warunki naszego kontraktu dają wam prawo do natychmiastowej rezygnacji z moich usług.

— Możemy was wsadzić do więzienia. Oto, do czego mamy prawo — oświadczył Wiseman.

— Ależ, panie Wiseman, czy nie spieszy się pan zanadto, mówiąc o więzieniu, gdy nie zdecydowałam jeszcze, jakiż to moralnie obrzydliwy czyn popełnię?

— Zamknij się, Pauley — rzucił któryś z prawników.

— Którą możliwość wybieracie, panowie? — spytała.

Doktor Physicker postanowił nie dopuścić, by Pauley Wiseman zakrzyczał mniej zdecydowanych członków rady szkolnej. Nie będzie żadnej dalszej dyskusji.

— Nie musimy omawiać tego na osobności. Mam rację, panowie? Może i nie jesteśmy kwakrami. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do myśli o damach, które chcą mieszkać samotnie, zajmować się interesami, głosić słowo boże i co tam jeszcze. Ale mamy otwarte umysły i chętnie poznamy te nowe porządki. Zależy nam na pani usługach i dotrzymamy umowy. Wszyscy za?

— Tak.

— Kto przeciw?

Wniosek przeszedł.

— Nie — odezwał się Wiseman.

— Głosowanie skończone, Pauley!

— Za szybko skończyłeś, do diabła!

— Twój głos sprzeciwu został zanotowany, Pauley.

Panna Larner uśmiechnęła się lodowato.

— Może pan być pewien, że ja o nim nie zapomnę, szeryfie.

Doktor Physicker zastukał młotkiem w stół.

— Zamykam zebranie do przyszłego wtorku, trzecia po południu. A teraz, panno Larner, jeśli tylko pora pani odpowiada, z radością odprowadzę panią do źródlanej szopy Guesterów. Nie wiedząc, kiedy pani przybędzie, oddali mi klucz i prosili, żebym otworzył pani drzwi. Powitają panią później.

Podobnie jak wszyscy obecni, panna Larner zdawała sobie sprawę, że to dziwne: właściciel domu nie wychodzi osobiście na spotkanie lokatora.

— Widzi pani, panno Larner, nie byliśmy pewni, czy zaakceptuje pani ten domek. Chcieli, żeby najpierw go pani obejrzała… i to nie w ich obecności, by nie czuła się pani zakłopotana w przypadku odmowy.

— Zachowali się zatem szlachetnie — stwierdziła panna Larner. — I podziękuję im, kiedy ich poznam.

To było poniżające: ona, stara Peg musi sama iść do źródlanej szopy i prosić tę zarozumiałą, bezczelną starą pannę z Filadelfii. To Horacy powinien pójść. Porozmawiać z nią jak mężczyzna z mężczyzną — bo ta baba właśnie za mężczyznę się uważa, nie za damę, ale za lorda. Jakby przyjechała z samego Camelotu, ot co, niby księżniczka wydająca rozkazy prostym ludziom. We Francji już się tym zajęli, Napoleon się zajął, pokazał Ludwikowi XVII, gdzie jego miejsce. Ale takie wyniosłe kobiety jak ta nauczycielka, panna Larner, nigdy nie dostaną tego, co im się należy. I wciąż myślą, że nie muszą się liczyć z ludźmi, którzy nie umieją ładnie mówić.

A co teraz robi Horacy, zamiast ustawić tę zarozumiałą nauczycielkę? Siedzi przy kominku. Dąsa się. Jak czterolatek. Nawet Arthur Stuart nigdy się tak nie dąsa.

— Ona mi się nie podoba — powiada Horacy.

— Podoba się czy nie, jeśli Arthur ma się od kogoś uczyć, to albo od niej, albo wcale — mówi mu Peg, jak zawsze rozsądnie, ale czy Horacy kiedy posłucha? Uśmiać się można.

— Może sobie tam mieszkać i może uczyć Arthura, jak jej się zachce, albo nie, jak jej się nie zachce. Ale ona mi się nie podoba i nie uważam, żeby jej miejsce było w źródlanej szopie.

— A co to, jakaś ziemia święta? Czy miejsce przeklęte? A może powinniśmy zbudować pałac dla jej królewskiej wysokości?

Nie, jak Horacy coś sobie wbije w głowę, to w ogóle nie warto z nim rozmawiać. Więc po co ona właściwie próbuje?

— Nie o to chodzi, Peg — odpowiada Horacy.

— To o co? A może powody już ci niepotrzebne? Czy tylko postanawiasz, a inni niech lepiej ustępują?

— Bo to miejsce małej Peggy, dlatego! I nie podoba mi się, że ta nadęta nauczycielka tam mieszka!

I co na to powiedzieć? Cały Horacy: musiał teraz przypomnieć córkę, która, odkąd uciekła, nawet słowa do nich nie napisała. Hatrack River pozbawiła żagwi, a Horacego miłości jego życia. Tak, tym właśnie była dla niego Peggy: miłością życia. Gdybym to ja uciekła, Horacy, albo gdybym, co nie daj Boże, umarła, czy też byś tak cenił pamięć o mnie? Czy nie wziąłbyś na moje miejsce jakiejś innej kobiety? Chyba tak. Chyba jeszcze ziemia na moim grobie by nie wystygła, a już u twego boku leżałaby jakaś inna. Mnie mógłbyś zastąpić w jednej chwili, ale Peggy nie… Przez Peggy mamy traktować tę szopę jak świątynię. A ja muszę tam iść całkiem sama na spotkanie z tą nadętą starą panną i prosić ją, żeby uczyła czarnego chłopca. Będę miała szczęście, jeśli nie spróbuje go ode mnie kupić.

Panna Larner nie spieszyła się z otwieraniem drzwi. A kiedy już stanęła w progu, trzymała przy ustach chusteczkę. Pewnie perfumowaną, żeby nie musiała wąchać zapachów uczciwych ludzi.

— Jeśli wam to nie przeszkadza, mam sprawę czy dwie do omówienia — oznajmiła Peg.

Panna Larner odwróciła wzrok i spojrzała ponad głową Peg, jakby obserwowała jakiegoś ptaka na dalekim drzewie.

— Jeżeli chodzi o szkołę, obiecano mi tydzień na przygotowania, zanim zaczniemy przyjmować uczniów i rozpoczniemy jesienne zajęcia.

Z daleka Peg słyszała ściszone ding-ding-ding. To któryś z kowali pracował przy kowadle. Mimowolnie pomyślała o małej Peggy, która nienawidziła tego dźwięku. Może Horacy miał rację, opowiadając te głupstwa. Może mała Peggy rzeczywiście straszy w tej szopie.

Ale to przecież panna Larner stała teraz w drzwiach i z panną Larner Peg musiała porozmawiać.

— Panno Larner, jestem Margaret Guester. Mój mąż i ja jesteśmy właścicielami tej źródlanej szopy.

— Och, proszę o wybaczenie. Jest pani moją gospodynią, a ja zachowuję się niewdzięcznie. Proszę wejść.

To już lepiej. Peg przestąpiła próg i zatrzymała się, by obejrzeć pokój. Jeszcze wczoraj wydawał się pusty, ale czysty, pełen obietnic. Teraz wyglądał bardziej domowo. Serweta, kilkanaście książek w szafce, mały dywanik na podłodze, dwie sukienki na haczykach wbitych w ścianę. Kufry i torby stały w kącie. Peg nie wiedziała właściwie, czego się spodziewała. Oczywiście, panna Larner musi mieć więcej ubrań niż tę ciemną, podróżną sukienkę. Po prostu Peg nie wyobrażała sobie panny Larner przy czynności tak zwyczajnej, jak zmiana sukienki, A przecież, kiedy już zdejmie jedną, a zanim założy drugą, stoi pewnie w samej bieliźnie. Jak każdy.

— Niech pani siada, pani Guester.

— Tu, u nas, nie mówimy „pan” i „pani”, panno Larner. Oprócz tych adwokatów. Ludzie mówią do mnie „stara Peg”.

— Stara Peg… Cóż za… za interesujące imię.

Już chciała wytłumaczyć, skąd się wzięła ta „stara” — jak to miała córkę, która uciekła… takie rzeczy. Ale i tak trudno jej będzie wyjaśnić, skąd wzięła czarnego syna. Po co ta obca ma myśleć o ich rodzinie jeszcze gorzej?

— Panno Larner, nie będę owijać w bawełnę. Macie coś, na czym mi zależy.

— Tak?

— A właściwie nie mnie, prawdę mówiąc, ale mojemu synowi, Arthurowi Stuartowi.

Jeżeli nawet zauważyła, że to imię króla, nie dała tego po sobie poznać.

— A na czym mogłoby mu zależeć, pani Guester?

— Na książkowej nauce.

— Przybyłam tu właśnie po to, żeby zagwarantować naukę wszystkim dzieciom w Hatrack River.

— Ale nie Arthurowi Stuartowi. Jeżeli tylko ci tępi tchórze z rady szkolnej postawią na swoim.

— Dlaczego mieliby wykluczyć waszego syna? Czyżby był już za duży?

— Wiek ma odpowiedni, panno Larner. Nieodpowiedni ma tylko kolor skóry.

Panna Larner czekała. Jej twarz nie wyrażała niczego.

— Jest czarny, panno Larner.

— Półczarny, zapewne — podpowiedziała nauczycielka.

Oczywiście, nauczycielka próbowała zgadnąć, skąd u żony oberżysty wziął się półczarny synek. Stara Peg z pewną przyjemnością obserwowała, jak nauczycielka udaje grzeczną, a pewnie w środku aż się zwija ze zgrozy. Ale nie należy pozwalać, żeby za długo żywiła takie myśli.

— Jest adoptowany, panno Larner. Powiedzmy tylko, że jego czarna mama sprawiła sobie kłopot i urodziła półbiałe dziecko.

— A wy, w dobroci swego serca…

Czyżby to złośliwość zabrzmiała w głosie panny Larner?

— Chciałam mieć dziecko. Nie z litości zajmuję się Arthurem Stuartem. Teraz jest moim synem.

— Rozumiem. A dobrzy ludzie z Hatrack River uznali, że wykształcenie ich dzieci ucierpiałoby, gdyby półczarne uszy słyszały moje słowa równocześnie z uszami czysto białymi.

W głosie panny Larner jeszcze raz zabrzmiała złośliwość, ale tym razem Peg pozwoliła sobie na chwilę radości.

— Będziecie go uczyć, panno Larner?

— Wyznaję, pani Guester, że zbyt długo mieszkałam w Mieście Kwakrów. Zapomniałam już, że są w tym kraju miejsca, gdzie ludzie małych umysłów chcą bezwstydnie karać dziecko jedynie za to, że urodziło się ze skórą w odcieniu właściwym mieszkańcom krain tropikalnych. Zapewniam was, że nie zgodzę się na otwarcie szkoły, jeśli wasz adoptowany syn nie zostanie jednym z moich uczniów.

— Nie! — krzyknęła Peg. — Panno Larner, to za mocne!

— Jestem przekonaną Emancypacjonistką, pani Guester. Nie przyłączę się do zmowy, której celem jest pozbawienie jakiegokolwiek czarnego dziecka praw do jego intelektualnego dziedzictwa.

Peg Guester nie miała pojęcia, co to takiego intelektualne dziedzictwo, ale wiedziała, że panna Larner przesadza. Jeśli nie ustąpi, wszystko zepsuje.

— Proszę mnie wysłuchać, panno Larner. Oni sprowadzą inną nauczycielkę, a ja źle na tym wyjdę, a jeszcze gorzej Arthur Stuart. Nie. Proszę was tylko, żebyście poświęcili mu jedną godzinę wieczorem, parę dni w tygodniu. Przypilnuję, żeby codziennie się trochę pouczył i porządnie zapamiętał, co mu mówicie. To bystry chłopak, przekonacie się. Zna już litery, od A do Z, lepiej od mojego Horacego. To mój mąż, Horacy Guester. Nie proszę o więcej niż kilka godzin tygodniowo, jeśli się zgodzicie. Dlatego przygotowaliśmy tę źródlaną szopę, żeby nikt się nie dowiedział.

Panna Larner wstała z brzegu łóżka i podeszła do okna.

— To doprawdy niewyobrażalne: uczyć dziecko w sekrecie, jakbym popełniała zbrodnię.

— W oczach pewnych ludzi, panno Larner…

— Och, w to nie wątpię.

— Czy wy, kwakrzy, nie spotykacie się na modlitwie? O nic więcej nie proszę, tylko o takie ciche spotkanie…

— Nie jestem kwakierką, pani Guester. Jestem zwykłym człowiekiem, który nie odmawia człowieczeństwa nikomu, chyba że ktoś własnymi czynami dowiedzie, iż niegodny jest tego szlachetnego miana.

— Więc będziecie go uczyć?

— Po godzinach, tak. Tu, w moim domu, który z waszym mężem tak uprzejmie mi oddaliście, tak. Ale w tajemnicy? Nigdy! Ogłoszę wszystkim, że uczę Arthura Stuarta, i to nie tylko parę wieczorów w tygodniu, ale codziennie. Mam swobodę dobierania sobie uczniów… Mój kontrakt stwierdza to wyraźnie. I dopóki nie naruszę jego warunków, przynajmniej przez rok muszą mnie tu tolerować. Czy to wam wystarczy?

Peg spojrzała na nauczycielkę ze szczerym podziwem.

— A niech mnie… — westchnęła. — Źli jesteście niczym kot z rzepem w… pod ogonem.

— Żałuję, ale nigdy nie widziałam kota w tak fatalnej sytuacji, pani Guester. Trudno mi więc ocenić słuszność waszego porównania.

Peg nie zrozumiała ani słowa z tego, co mówi panna Larner. Ale dostrzegła w jej oczach iskierkę wesołości, zatem wszystko było jak trzeba.

— Kiedy mam przysłać Arthura? — zapytała.

— Jak powiedziałam, potrzebuję tygodnia, żeby się przygotować. Kiedy otworzę szkołę dla białych dzieci, otworzę ją też dla Arthura Stuarta. Pozostaje jeszcze kwestia wynagrodzenia.

Peg zaniemówiła na chwilę. Zamierzała wprawdzie zaproponować pieniądze, ale po tej rozmowie myślała już, że nie będzie żadnych kosztów. Z drugiej strony, panna Larner nauczaniem zarabiała na życie, zatem uczciwie domaga się zapłaty.

— Myśleliśmy, żeby wam zaproponować dolara miesięcznie. To by nam najbardziej odpowiadało, panno Larner, ale jeśli życzycie sobie więcej…

— Och, nie chodzi mi o gotówkę, pani Guester. Chciałam tylko was prosić o uprzejmość. Pragnęłabym raz w tygodniu organizować w waszym zajeździe wieczory poetyckie i zapraszać na nie wszystkich mieszkańców Hatrack River, którzy pragną lepiej poznać najlepszą literaturę tworzoną w języku angielskim.

— Nie wiem, czy dużo znajdzie się takich, co im zależy na poezji, panno Larner. Ale oczywiście, można spróbować.

— Myślę, pani Guester, że będziecie mile zaskoczeni widząc, jak wiele osób pragnie rozwijać swój umysł. Trudno będzie znaleźć dość miejsc dla wszystkich tutejszych dam, które skłonią mężów, by przyprowadzili je i pozwolili wysłuchać nieśmiertelnych słów Pope'a i Drydena, Donne'a i Miliona, Shakespeare'a, Graya i… ach, odważę się chyba… Wordswortha i Coleridge'a. A może nawet amerykańskiego poety, wędrownego tkacza niezwykłych opowieści nazwiskiem Blake.

— Chyba nie mówicie o starym Bajarzu?

— Tak chyba brzmi jego najbardziej popularne przezwisko.

— Macie spisane jego wiersze?

— Spisane? To niepotrzebne; był moim drogim przyjacielem. Wiele jego strof przechowuję w pamięci.

— Ależ daleko zawędrował… Filadelfia… Kto by pomyślał?

— Rozjaśniał swą obecnością moje skromne mieszkanie w tym mieście. Pani Guester, czy możemy nasze pierwsze soiree zaplanować na tę niedzielę?

— Słone co?

— Soiree. Wieczorne spotkanie, może z ponczem imbirowym…

— Nie musicie mnie uczyć gościnności, panno Larner. A jeśli to jest cena nauki Arthura Stuarta, panno Larner, to boję się, że was oszukuję. Bo wydaje mi się, że i tu, i tam robicie nam przysługę.

— Jesteś pani niezwykle uprzejma, pani Guester. Ale muszę wam zadać jedno pytanie.

— Pytajcie. Ale nie jestem za dobra w odpowiadaniu.

— Pani Guester — panna Larner zawahała się. — Słyszeliście o Traktacie o Zbiegłych Niewolnikach?

Te słowa wypełniły serce Peg lękiem i gniewem.

— To diabelskie dzieło!

— Niewolnictwo w istocie jest dziełem szatana, ale traktat podpisano, aby przywieść Appalachee do Konwencji Amerykańskiej i ocalić nasz młody naród przed wojną z Koloniami Korony. Trudno pokój określić mianem diabelskiego dzieła.

— Jest diabelskie, kiedy stwierdza, że mogą do wolnych stanów posyłać tych swoich przeklętych odszukiwaczy, żeby schwytanych Czarnych sprowadzali z powrotem do panów i robili z nich niewolników!

— Macie rację, pani Guester. Można by powiedzieć, że Traktat o Zbiegłych Niewolnikach to nie traktat pokojowy, to raczej akt kapitulacji. Niemniej jednak jest w tym kraju obowiązującym prawem.

Dopiero teraz Peg Guester uświadomiła sobie, o co chodziło nauczycielce, kiedy wspomniała o traktacie. Chciała dać Peg do zrozumienia, że Arthur nie jest tu bezpieczny, że odszukiwacze mogą przyjechać z Kolonii Korony i ogłosić go własnością jakiejś rodziny białych tak zwanych chrześcijan. A to oznaczało też, że panna Larner ani trochę nie uwierzyła w bajeczkę o Arthurze Stuarcie. A jeśli ona tak łatwo przejrzała kłamstwo, dlaczego Peg głupio sądziła, że nikt inny nie domyśli się prawdy? A tymczasem już pewnie całe Hatrack River wie, że Arthur Stuart to niewolnik, któremu udało się uciec i jakoś znaleźć sobie białą mamę.

A skoro wszyscy wiedzą, pierwszy lepszy może donieść na Arthura Stuarta i zawiadomić tych w Koloniach Korony o pewnym małym zbiegu, mieszkającym w pewnym zajeździe koło miasta Hatrack River. Zgodnie z Traktatem o Zbiegłych Niewolnikach, adopcja Arthura Stuarta była nielegalna. Mogą wyrwać chłopca z jej ramion i nawet nie będzie miała prawa później go zobaczyć. A gdyby pojechała na południe, mogliby ją aresztować i powiesić za ukrywanie niewolników, jak nakazuje prawo króla Arthura. Myśl o tym strasznym władcy w jego legowisku w Camelocie uświadomiła jej rzecz najprzykrzejszą: jeżeli zabiorą Arthura na południe, zmienią mu imię. Przecież w Koloniach Korony jest zdradą stanu nadanie niewolniczemu dziecku imienia króla. A więc biedny Arthur nagle będzie miał całkiem inne imię, którego jeszcze nigdy w życiu nie słyszał. Peg wyobrażała sobie zagubienie chłopca i jak ktoś go woła i woła, i chłosta za to, że nie przychodzi, ale skąd ma wiedzieć, że powinien przyjść, jeżeli nikt go nie woła jego prawdziwym imieniem?

Emocje musiały wyraźnie się malować na jej twarzy, bo panna Larner podeszła i położyła jej dłonie na ramionach.

— Z mojej strony nie macie się czego obawiać, pani Guester.

Przybywam z Filadelfii, gdzie ludzie otwarcie mówią o nieprzestrzeganiu tego traktatu. Pewien młody człowiek z Nowej Anglii dobrze dał się poznać, głosząc powszechnie, że nie należy przestrzegać złego prawa, a dobrzy obywatele powinni raczej być gotowi na więzienie, niż mu się poddać. Wasze serce wypełniłoby się radością, gdybyście go słyszeli.

Peg nie była tego pewna. Serce jej zamierało na samą myśl o traktacie. Do więzienia? Co to pomoże, kiedy Arthura popędzą w łańcuchach na południe? Wszystko jedno, to nie jest sprawa panny Larner.

— Nie wiem, po co mi to mówicie, panno Larner. Arthur Stuart jest wolno urodzonym synem wolnej czarnej kobiety, nawet jeśli poczęła go po złej stronie łóżka. Traktat o Zbiegłych Niewolnikach wcale mnie nie obchodzi.

— W takim razie i ja nie będę więcej o nim myśleć, pani Guester. A teraz, jeśli mi wybaczycie… Jestem trochę zmęczona po podróży i chciałam się położyć, chociaż na dworze jest jeszcze widno.

Peg poderwała się uspokojona, że nie będzie już mowy o Arthurze i traktacie.

— Ależ oczywiście. Ale chyba nie wskoczycie do łóżka bez kąpieli? Nie ma to jak dobra kąpiel dla wędrowca.

— Zgadzam się całkowicie. Niestety, nie zdołałam przywieźć ze sobą balii.

— Jak tylko wrócę do domu, zaraz wyślę tu Horacego z naszą zapasową. A gdybyście rozpalili w piecyku, moglibyśmy nanieść wody ze studni Gertie Smith, tu niedaleko, i zagrzać ją raz dwa.

— Pani Guester, nim przyjdzie wieczór, przekonacie mnie chyba, że znów jestem w Filadelfii. Będę niemal rozczarowana, gdyż szykowałam się na trudy prymitywnego życia w dziczy, a tymczasem widzę, że oferujecie mi wszelkie rozkoszne błogosławieństwa cywilizacji.

— Pojmuję, że to, coście właśnie powiedzieli, znaczy w zasadzie „dziękuję”. No więc, nie ma za co. Zaraz wracam z Horacym i balią. I nawet się nie ważcie chodzić po wodę, przynajmniej nie dzisiaj. Siadajcie spokojnie, czytajcie albo filozofujcie sobie czy co tam robi wykształcona osoba zamiast uciąć sobie drzemkę.

Peg Guester wybiegła ze źródlanej szopy. Miała ochotę skakać z radości. Ta nauczycielka okazała się nie taka zła, jak można by z początku przypuszczać. Pewnie, mówi tak, że Peg rozumie z tego połowę, ale przynajmniej nie zadziera nosa… I będzie uczyć Arthura za darmo, a na dodatek czytać poezję w zajeździe. A najlepsze, tak, najlepsze, że może zechce czasem porozmawiać z Peg i Peg może złapie trochę tej mądrości. Co prawda taka mądrość nie na wiele się przyda porządnej kobiecie, takiej jak Peg Guester, ale na co się przydaje klejnot na palcu bogatej damy? Jeśli towarzystwo tej wykształconej starej panny ze wschodu pozwoli starej Peg chociaż odrobinę lepiej zrozumieć wielki świat poza Hatrack River, to i tak więcej, niż miała nadzieję w życiu osiągnąć. Jak plamka koloru na szarych skrzydłach ćmy… Nie zmieni ćmy w motyla, ale może teraz ćma przestanie rozpaczać i nie poleci w ogień.

Panna Larner obserwowała odchodzącą Peg. Mamo, szepnęła. Nie, nawet nie szepnęła. Nawet nie otworzyła ust. Tylko mocniej zacisnęła wargi, jak przy M, a język bezgłośnie ukształtował sylaby.

Oszustwo sprawiało ból. Obiecała sobie, że nigdy nie skłamie i w pewnym sensie nie kłamała nawet teraz. Nazwisko, które przyjęła, Larner, oznaczało tyle co nauczyciel A że naprawdę była nauczycielką, nazwisko było prawdziwie jej, tak jak nazwiskiem ojca było Guester, a nazwiskiem Makepeace'a — Smith. Kiedy ludzie zadawali jej pytania, nigdy ich nie okłamywała, choć odmawiała odpowiedzi, które mogłyby zdradzić im więcej, niż powinni wiedzieć.

Ale chociaż unikała otwartych kłamstw, obawiała się, że teraz sama siebie oszukuje. Czyż jej obecność tutaj, tak zamaskowanej, nie jest kłamstwem?

A jednak u korzeni tego kłamstwa tkwi przecież prawda. Nie jest już tą samą osobą, która była żagwią w Hatrack River. Opadły dawne więzy łączące ją z tymi ludźmi. Gdyby oświadczyła, że jest małą Peggy, byłoby to kłamstwo większe niż jej obecne przebranie, bo wtedy wzięliby ją za dziewczynę, którą znali kiedyś. I tak samo jak tamtą traktowali. W tym znaczeniu przebranie jest tylko odbiciem tego, czym się stała — wykształcona, bezpłciowa, chłodna, z własnej woli stara panna.

Dlatego przebranie nie jest kłamstwem, na pewno nie; to tylko sposób zachowania tajemnicy.

Mama dawno już zniknęła w lesie między źródlaną szopą a zajazdem, ale Peggy wciąż stała w progu. Gdyby chciała, mogłaby ją widzieć nawet teraz: nie oczami, ale wzrokiem żagwi. Mogłaby odszukać płomień serca mamy, popatrzeć z bliska. Czy nie wiesz, mamo, że przed swoją córką Peggy nie ukryjesz żadnych sekretów?

Ale tak naprawdę mama mogła ukryć wszelkie sekrety. Peggy nie będzie zaglądać do jej serca. Nie przybyła po to, żeby znów zostać żagwią w Hatrack River. Po tylu latach studiów, kiedy czytała książki tak prędko, aż się obawiała, że ich zabraknie, że w całej Ameryce nie ma dość książek, byją zaspokoić — po tych wszystkich latach tylko jednej umiejętności była pewna. W końcu opanowała sztukę niezagłądania w serca ludzi. Chyba że tego zapragnęła. Wreszcie okiełznała swoje widzenie żagwi.

Oczywiście, w razie potrzeby nadal zaglądała ludziom do wnętrza. Ale rzadko. Nawet na spotkaniu z radą szkolną, kiedy musiała ich pokonać, by poznać ich myśli i zwyciężyć, wystarczyła znajomość ludzkiej natury. A co do przyszłości odsłanianych w płomieniach serc, już ich nie zauważała.

Nie jestem odpowiedzialna za wasze przyszłości. Niczyje. A już najmniej twoją, matko. Dość już mieszania się w twoje życie, w życie wielu ludzi z Hatrack River. Gdybym znała wszystkie wasze przyszłości, czułabym moralny przymus kształtowania swych działań tak, by wam pomóc osiągnąć najlepsze z możliwych dni jutrzejszych. A przecież wtedy sama przestałabym istnieć. Moja własna przyszłość jako jedyna byłaby pozbawiona nadziei. Niby dlaczego? Zamykając oczy na to, co się zdarzy na pewno, staję się taka jak wy, zdolna kierować swym życiem na podstawie domysłów, co zdarzyć się może. I tak nie potrafię wam zagwarantować szczęścia, a w ten sposób sama przynajmniej zachowuję szansę.

Usprawiedliwiała się sama przed sobą, ale czuła, jak wzbiera w niej poczucie winy. Odrzucając swój dar, grzeszyła przeciw Bogu, który jej go zesłał. Wielki mistrz Erazm nauczał: „Twój dar to twoje przeznaczenie. Nigdy nie poznasz radości, jeśli nie podążysz ścieżką wytyczoną przez to, co masz w sobie”.

Ale Peggy nie chciała się poddać tej surowej dyscyplinie. Straciła już dzieciństwo i co jej z tego przyszło? Matka jej nie lubiła, ludzie z Hatrack River się jej bali, chociaż przychodzili, szukając odpowiedzi na swoje nieważne, głupie pytania. Obwiniali ją, jeśli jakieś pozorne zło pojawiło się w ich życiu, ale nigdy nie dziękowali, kiedy ocaliła ich przed jakimś groźnym zdarzeniem — nie wiedzieli o tym, ponieważ to wydarzenie nigdy nie następowało.

To nie wdzięczności oczekiwała. Pragnęła wolności. Ulgi w wysiłku. Zbyt wcześnie zaczęła dźwigać to brzemię i nikt nie okazał jej litości. Ich lęki zawsze były ważniejsze niż jej szczęśliwe dzieciństwo. Czy ktokolwiek potrafił to zrozumieć? Czy wiedział, jak łatwo przyszło jej ich porzucić?

Teraz żagiew Peggy wróciła, ale oni się o tym nie dowiedzą. Nie dla was tu jestem, ludzie z Hatrack River, ani nie po to, żeby służyć waszym dzieciom. Przybyłam tu dla jednego ucznia — człowieka, który stoi teraz nad kowadłem, a jego płomień serca gorzeje tak jasno, że widzę go nawet we śnie. Wróciłam, gdyż nauczyłam się wszystkiego, czego może nauczyć świat, i teraz ja z kolei mogę pomóc temu człowiekowi wykonać pracę ważniejszą niż nasze. To jest moje przeznaczenie… jeśli jakieś mam.

Ale po drodze uczynię tyle dobrego, ile zdołam. Będę uczyć Arthura Stuarta, spróbuję spełnić marzenia, dla których umarła jego dzielna, młoda matka. Nauczę też inne dzieci tyle, ile zechcą się nauczyć podczas godzin, do jakich zobowiązuje mnie kontrakt. Przyniosę do miasta Hatrack River tyle poezji i wiedzy, ile skłonne jest przyjąć. Może nie pragniecie poezji tak bardzo, jak mojej wiedzy żagwi o waszych możliwych przyszłościach. Ale myślę, że poezja bardziej się wam przyda. Albowiem wiedza o przyszłości czyni was na przemian zalęknionymi i zadowolonymi z siebie. A poezja ukształtuje wasze dusze tak, że każdej przyszłości stawicie czoła dzielnie, mądrze i szlachetnie, że nie będziecie potrzebować wiedzy o przyszłości, że każda przyszłość stanie się drogą ku wielkości, jeśli macie w sobie wielkość. Czy zdołam was nauczyć, żebyście widzieli w sobie to, co zobaczył wielki Gray?

Serce niebiańskim brzemienne płomieniem; Dłonie, które by mogły dzierżyć ster mocarstwa, Martwą lirę ożywiać jednym strun trąceniem?

Wątpiła jednak, by któraś z tych zwyczajnych dusz w Hatrack River była w istocie niemym, zapoznanym Milionem. Pauley Wiseman nie jest nie zauważonym przez świat Cezarem. Może by chciał, ale brakuje mu zdolności i opanowania. Whitley Physicker to nie Hipokrates, choć próbuje uzdrawiać i godzić — niszczy go zamiłowanie do luksusu i, jak wielu dobrych lekarzy, zaczął pracować dla zapłaty i tego, co może za nią kupić, a nie dla samej radości pracy.

Chwyciła wiadro stojące przy drzwiach. Jest zmęczona, ale nie pozwoli, by choćby przez chwilę uważali ją za bezradną. Ojciec i matka przyjdą niedługo i przekonają się, że panna Larner zrobiła już, co tylko mogła, zanim dostarczyli jej balię.

Ding-ding-ding. Czy Alvin w ogóle nie odpoczywa? Czy nie widzi, że słońce czerwienią barwi zachodni horyzont i wkrótce opadnie za drzewa? Kiedy schodziła ścieżką w dół, czuła, że za chwilę pobiegnie, pomknie do kuźni jak tamtego dnia, kiedy Alvin się urodził. Padało wtedy, a matka Alvina utknęła w wozie na rzece. To Peggy ich wypatrzyła, widziała ich płomienie serc wśród czerni deszczu i wezbranej rzeki. To Peggy podniosła alarm i Peggy stała przy porodzie, widząc wszystkie przyszłości Alvina w płomieniu jego serca, najjaśniejszym płomieniu serca, na jaki patrzyła w życiu. I to Peggy, używając skrawków jego czepka, wiele razy ocaliła mu życie. Może zapomnieć o byciu żagwią w Hatrack River, ale o nim nie zapomni nigdy.

Zatrzymała się w połowie wzgórza. Co jej się roi? Nie może przecież iść do niego, nie teraz, jeszcze nie. To on musi przyjść. Tylko w ten sposób może się stać jego nauczycielką. Tylko w ten sposób może się kiedyś stać dla niego kimś więcej.

Odwróciła się i ruszyła na ukos, na wschód i w dół, w stronę studni. Przyglądała się kiedyś, jak Alvin kopie tę studnię — obie studnie — i ten jeden raz nie mogła mu pomóc, gdy nadciągnął Niszczyciel. Gniew i złość w sercu Alvina przywołały wroga, a Peggy nic nie mogła zrobić, by ocalić go na czas. Mogła tylko patrzeć, jak oczyszcza swoje wnętrze ze zniszczenia i w ten sposób pokonuje — przynajmniej na pewien czas — Niszczyciela, który atakował z zewnątrz. I teraz studnia stała tu jak pomnik siły i jednocześnie słabości Alvina.

Zrzuciła w głąb miedziane wiadro. Rozwinęła się lina i zaklekotał kołowrót. Stłumiony plusk. Odczekała chwilę, aż wiadro napełniło się wodą, potem wciągnęła je na górę. Miała zamiar przelać ją do drewnianego cebrzyka, ale zamiast tego podniosła wiadro do ust i piła jego zimną, ciężką zawartość. Tyle lat czekała, by poznać smak tej wody — wody, nad którą Alvin zapanował tamtej nocy, gdy zapanował nad sobą. Tak się wtedy bała… A kiedy rankiem zasypał tę pierwszą, wykopaną w gniewie dziurę, płakała ze szczęścia i ulgi. Ta woda nie była słona, ale dla niej wciąż miała smak łez.

Młot ucichł. Jak zawsze, od razu odnalazła płomień serca Alvina. Nawet nie musiała go szukać. Wychodził z kuźni. Czy wie, że ona jest tutaj? Nie. Zawsze po skończeniu pracy chodził po wodę. Oczywiście, nie może się obejrzeć, dopóki nie usłyszy jego kroków. Ale chociaż wiedziała, że się zbliża, i chociaż nasłuchiwała, nie usłyszała go. Poruszał się bezszelestnie, niczym wiewiórka na gałęzi.

— Dobra woda, prawda?

Odwróciła się — zbyt szybko, zbyt gorliwie. Lina wciąż trzymała wiadro, szarpnęła je… Wiadro oblało ją wodą i upadło z powrotem do studni.

— Jestem Alvin, pamiętacie? Nie chciałem pani przestraszyć, psze pani. Panno Larner.

— Zapomniałam niemądrze, że wiadro jest przywiązane — wyjaśniła. — Obawiam się, że jestem przyzwyczajona do pomp i kranów. W Filadelfii nieczęsto spotyka się otwarte studnie.

Odwróciła się, by raz jeszcze wyciągnąć wiadro.

— Proszę pozwolić — powiedział.

— Nie potrzeba. Potrafię sama.

— Ale po co, panno Larner, skoro ja chętnie zrobię to dla was?

Odsunęła się i patrzyła, jak kręci korbą jedną ręką, bez wysiłku, jak dziecko sznurkiem. Wiadro wyfrunęło niemal do góry. Zajrzała w płomień jego serca, zerknęła tylko, żeby sprawdzić, czy się przed nią nie popisuje. Nie. Sam nie mógł dostrzec, jak masywne miał ramiona, jak przy każdym ruchu ręki tańczyły pod skórą mięśnie. Nie widział też spokoju na swej twarzy, tego samego, który można zobaczyć u nieustraszonego jelenia. Nie było w nim czujności. Niektórzy ludzie mają oczy rozbiegane, jak gdyby cały czas szukali zagrożenia, czy może ofiary. Inni skupiają się na zadaniu, myślą o tym, czym się akurat zajmują. Alvina jakby nie interesowało specjalnie, co sam robi albo co robią inni. Koncentrował się na własnych myślach, których nikt inny nie mógł usłyszeć. I znowu w pamięci Peggy zabrzmiały słowa „Elegii” Graya.

Z dala od ciżb, którymi waśń obłędna miota, Ustrzegli się manowców nieoględnych marzeń I szli chłodną, zaciszną doliną żywota, Szlakiem bezgłośnych dążeń i codziennych zdarzeń.

Biedny Alvin. Kiedy się tobą zajmę, nie będzie już żadnej chłodnej, zacisznej doliny. Będziesz wspominał terminowanie jako ostatnie spokojne dni swego życia.

Jedną ręką pochwycił pełne, ciężkie wiadro, postawił na krawędzi i przechylił lekko, przelewając wodę do cebrzyka. Uczynił to tak swobodnie i bez trudu, jak gospodyni, która przelewa śmietanę z jednego kubka do drugiego. A gdyby jego ręce równie lekko i delikatnie trzymały moje? Czy przełamałby mnie niechcący, skoro jest taki silny? Czy czułabym się jak zakuta w żelaza w tym jego uścisku? Albo czy spaliłby mnie w białym żarze płomienia swego serca?

Sięgnęła po wiadro.

— Pozwólcie, że je zaniosę.

— Nie trzeba.

— Wiem, że jestem brudny, psze pani… panno Larner. Ale doniosę je wam pod drzwi i wstawię do środka. Niczego nie pobrudzę.

Czyżbym w przebraniu wydawała się tak monstrualnie surowa? Myślisz, że rezygnuję z pomocy z powodu zamiłowania do czystości?

— Nie chciałam tylko, żebyś musiał jeszcze dzisiaj pracować. Jak na jeden dzień, pomogłeś mi już wystarczająco.

Patrzyła mu prosto w oczy i miała wrażenie, że zniknął gdzieś ich spokój. Błysnęła nawet iskra gniewu.

— Jeżeli się boicie, że będziecie musieli mi zapłacić, to nie musicie się obawiać. Jeśli to wasz dolar, mogę go wam oddać. Nie chciałem go.

Na wyciągniętej dłoni leżała moneta, którą Whitley Physicker rzucił mu z powozu.

— Zganiłam wtedy doktora Physickera. To obraźliwe, że chciał ci zapłacić za rycerską przysługę, jaką mi oddałeś z czystej szlachetności. Uraża nas oboje, pomyślałam, zachowując się tak, jakby wszystko, co zdarzyło się tego ranka, warte było dokładnie jednego dolara.

Teraz przyglądał się jej z sympatią. Peggy mówiła dalej głosem panny Larner.

— Musisz jednak wybaczyć doktorowi Physickerowi. Niezręcznie się czuje z takim majątkiem i szuka sposobności, by podzielić się nim z innymi. Nie nauczył się jeszcze, jak to robić taktownie.

— W takim razie to drobiazg, panno Larner. Skoro to nie od was pochodzi…

Schował dolara do kieszeni i poniósł pełne wiadro ścieżką pod górę.

To jasne, że nie był przyzwyczajony do spacerów z damami. Kroki miał za długie, szedł zbyt szybko, i nie mogła za nim nadążyć. Nie mogła nawet pójść tą samą drogą co on — nie zwracał uwagi na stromiznę zbocza. Był jak dziecko, nie jak dorosły — wybierał najkrótszą drogę, nawet jeśli wymagała niepotrzebnego pokonywania przeszkód.

A przecież jestem tylko o pięć lat starsza od niego. Czyżbym uwierzyła we własne przebranie? Mam dwadzieścia trzy lata, a myślę i zachowuję się, jakbym miała dwa razy tyle. Sama lubiłam tak chodzić jak on, najtrudniejszą drogą, dla czystej radości zmęczenia i zwycięstwa.

Mimo to podążyła łatwiejszą ścieżką, w skos zbocza, wspinając się tam, gdzie nachylenie było mniejsze. Alvin czekał już na nią przed drzwiami.

— Dlaczego nie otworzyłeś i nie wstawiłeś wiadra do środka? Drzwi nie są zamknięte na zamek — powiedziała.

— Wybaczcie, panno Larner, ale te drzwi nie chcą być otwierane, czy zamknie się je na klucz, czy nie.

No tak. Chce, żebym wiedziała o tych ukrytych heksach na zamku.

Niewielu ludzi potrafi dostrzec ukryty heks. Peggy też nie potrafiła. Nie miałaby o nich pojęcia, gdyby nie patrzyła, jak je kreśli. Ale, oczywiście, o tym nie mogła mu powiedzieć. Dlatego zapytała.

— Czyżby tu były jakieś znaki ochronne, których nie widzimy?

— Umieściłem w zamku parę heksów. Nic wielkiego, ale powinniście być w miarę bezpieczni. Jest też heks na piecyku, abyście się nie martwili, że wylecą jakieś iskry.

— Masz wielkie zaufanie do swoich heksów, Alvinie.

— Dobrze mi się udają. Prawie każdy umie wyrysować kilka heksów, panno Larner. Ale niewielu kowali potrafi umieścić je w żelazie. Chciałem tylko, żebyście wiedzieli.

Oczywiście, chciał jej dać do zrozumienia coś więcej. Dlatego odpowiedziała tak, jak tego oczekiwał.

— Z tego wynika, że pracowałeś w tej źródlanej szopie.

— Robiłem okna, panno Larner. Przesuwają się w górę i w dół całkiem leciutko. I są kołki, żeby je przytrzymać. I jeszcze piecyk, zamek, wszystkie żelazne zawiasy… A mój pomocnik, Arthur Stuart, skrobał ściany.

Jak na młodego, nieobytego człowieka, całkiem dobrze kierował tą rozmową. Przez moment miała ochotę zabawić się z nim, udać, że nie ma tych skojarzeń, na które liczył. I sprawdzić, jak sobie z tym poradzi. Ale nie… Przecież zamierzał ją prosić o to, po co tu przyjechała. Po co utrudniać mu zadanie. Sama nauka będzie dostatecznie trudna.

— Arthur Stuart… — powtórzyła. — To pewnie ten sam chłopiec, o którym rozmawiałam dzisiaj z panią Guester. Prosiła o prywatne lekcje dla niego.

— Ach, już was prosiła? Czy może nie powinienem pytać?

— Nie mam zamiaru trzymać tego w sekrecie, Alvinie. Tak, będę uczyła Arthura Stuarta.

— Bardzo się cieszę, panno Larner. To najmądrzejszy chłopak, jakiegoście w życiu spotkali. A jak naśladuje głosy! Wystarczy, że raz coś usłyszy, a powtórzy wam to waszym własnym głosem. Trudno uwierzyć, nawet kiedy człowiek słyszy to na własne uszy.

— Mam tylko nadzieję, że podczas nauki nie będzie się zajmował takimi zabawami.

Alvin zmarszczył brwi.

— To nie jest zabawa, panno Larner. On to robi całkiem niechcący. To znaczy… Gdyby zaczął wam odpowiadać waszym głosem, to nie dla żartu ani nic… Po prostu kiedyjuż coś usłyszy, zapamiętuje wszystko, głos i słowa, rozumiecie. Nie potrafi ich rozdzielić i powtórzyć tylko słów… bez głosu, który je wypowiadał.

— Będę o tym pamiętać.

Gdzieś w dali trzasnęły drzwi. Peggy spojrzała i znalazła płomienie serc matki i ojca. Szli do niej i kłócili się, oczywiście. Jeśli Alvin chce ją poprosić, musi to zrobić szybko.

— Czy chciałeś mi jeszcze coś powiedzieć, Alvinie?

Do tego zmierzał, ale nagle się zawstydził.

— No więc… Pomyślałem sobie, żeby was prosić… Ale musicie zrozumieć, że nie dlatego przyniosłem wodę, żebyście byli mi coś dłużni albo co… Zrobiłbym to i tak, dla każdego. A co do dzisiejszego ranka, to nie wiedziałem, że jesteście nauczycielką. To znaczy, pewnie bym się domyślił, ale jakoś mi to nie przyszło do głowy. Zrobiłem, co zrobiłem, bez powodu i nic mi nie jesteście winni…

— Pozwól, że sama będę decydować o swojej wdzięczności. O co chciałeś mnie prosić?

— Będziecie zajęci Arthurem Stuartem, więc pewnie nie zostanie wam za dużo wolnego czasu… Ale może jeden dzień w tygodniu, choćby godzinę… Może być w sobotę i możecie zażądać za to, ile chcecie, bo mój mistrz daje mi czas wolny i zaoszczędziłem trochę i…

— Prosisz mnie o korepetycje, Alvinie?

Alvin nie znał takiego słowa.

— O to, żebym cię uczyła prywatnie?

— Tak, panno Larner.

— Opłata wynosi pięćdziesiąt centów tygodniowo, Alvinie. I masz się zjawiać w tym samym czasie, co Arthur Stuart. Przychodzić razem z nim i razem z nim wychodzić.

— Ale jak możecie uczyć nas obu równocześnie?

— Uważam, Alvinie, że odniesiesz korzyść, słuchając jego lekcji. A kiedy on będzie pisał albo liczył, mogę rozmawiać z tobą.

— Nie chciałbym zajmować jego czasu nauki.

— Bądź rozsądny, Alvinie. To niewłaściwe, żebyś przychodził na lekcje sam. Jestem może nieco starsza od ciebie, ale są tacy, którzy szukają we mnie wad. A prywatne lekcje udzielane młodemu kawalerowi to dostateczna przyczyna, żeby puścić w ruch języki. Arthur Stuart będzie z nami przez cały czas, a drzwi będą stale otwarte.

— Moglibyśmy umawiać się na lekcje w zajeździe.

— Alvinie, znasz moje warunki. Czy chcesz mnie zatrudnić jako swojego korepetytora?

— Tak, panno Larner. — Sięgnął do kieszeni po dolara. — Tu jest należność za pierwsze dwa tygodnie.

Peggy spojrzała na monetę.

— Odniosłam wrażenie, że zamierzasz oddać tego dolara doktorowi Physickerowi.

— Nie chciałbym, żeby źle się czuł z powodu swojego bogactwa, panno Larner.

Uśmiechnął się szeroko.

Może i jest nieśmiały, ale nie potrafi długo zachować powagi. Zawsze tkwi w nim urwis, tuż pod powierzchnią. I zawsze się w końcu wyrywa.

— Nie, rzeczywiście nie powinien — rzekła panna Larner. — Lekcje zaczynamy w przyszłym tygodniu. Dziękuję ci za pomoc.

W tej właśnie chwili tato i mama zjawili się na ścieżce. Tato niósł na głowie balię i uginał się pod jej ciężarem. Alvin natychmiast skoczył mu pomóc — a właściwie odebrał balię i sam ją poniósł.

W ten sposób Peggy po raz pierwszy od ponad sześciu lat zobaczyła twarz ojca — zaczerwienioną i spoconą. Tato dyszał ciężko. I był zły, a przynajmniej ponury. Mama na pewno mu powiedziała, że ta nowa nauczycielka nie jest nawet w połowie tak arogancka, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale i tak nie podobało mu się, że ktoś obcy zamieszkał w źródlanej szopie. To miejsce należało tylko do jego utraconej córki, Peggy zapragnęła nagle zawołać do niego, nazwać ojcem, uspokoić, że to jego córka Peggy mieszka tu teraz, że jego praca nad zamianą tej starej szopy w dom była w istocie darem miłości. Jak przyjemnie wiedzieć, że ją kocha, że nie zapomniał o niej przez te lata. A jednak, choć cierpiała, nie mogła odezwać się do niego jak córka… Jeszcze nie, jeśli chce osiągnąć to, co sobie zaplanowała. Musi zachowywać się wobec niego tak, jak wobec mamy i Alvina: nie przywoływać dawnych miłości i przyjaźni, ale pozyskać je na nowo.

Nie mogła tu przybyć jako córka, nawet do ojca, który jedyny cieszyłby się szczerze z jej powrotu. Musiała się zjawić jako obca. Ponieważ właśnie obcą się stała, nawet pod przebraniem. Po trzech latach nauki w Dekane i kolejnych trzech latach studiów nie była już tą małą Peggy, spokojną żagwią z ostrym językiem. Już dawno stała się kimś innym. Wiele przydatnych manier poznała pod kierunkiem pani Modesty, wielu rzeczy nauczyła się z książek i od nauczycieli. Jeśli powie: „Tato, jestem twoją córką, małą Peggy” — skłamie tak samo, jak kłamie mówiąc to, co mówi teraz:

— Panie Guester, jestem panna Larner, wasza nowa lokatorka. Miło mi pana poznać.

Podszedł i wyciągnął rękę. Mimo niechęci, mimo że unikał tego spotkania, kiedy godzinę temu zjawiła się w zajeździe, był jednak urodzonym oberżystą i odruchowo powitał ją ze zwykłą uprzejmością — a przynajmniej zdobył się na te szorstkie, wiejskie maniery, które w miasteczku z pogranicza uchodziły za uprzejmość.

— Miło mi, panno Larner. Mam nadzieję, żeście swoje mieszkanie znaleźli odpowiednim.

Posmutniała trochę słysząc, że używa wobec niej tego samego wymyślnego języka, co wobec klientów, których uważał za „dygnitarzy”. To znaczy sądził, że stoją w życiu wyżej od niego. Wiele się nauczyłam, ojcze, ale to jedno jest najważniejsze: nikt od nikogo nie stoi wyżej. Liczy się tylko szczere i dobre serce.

Peggy wierzyła, że ojciec ma serce szczere i dobre, ale nie chciała w nie zaglądać. W dawnych latach za dobrze poznała jego płomień. Gdyby teraz przyjrzała mu się zbyt dokładnie, mogłaby zobaczyć coś, czego jako córka nie miała prawa widzieć. Była za młoda, żeby zapanować nad sobą, kiedy wiele lat temu badała jego płomień. W dziecięcej niewinności poznała rzeczy, które uniemożliwiły i niewinność, i dzieciństwo. Teraz jednak, kiedy bardziej panowała nad swym darem, mogła przynajmniej zapewnić dyskrecję jego sercu. Była to winna jemu i mamie.

Nie mówiąc już o tym, że była to winna sobie.

Ustawili balię w niewielkim pokoiku. Mama przyniosła jeszcze jedno wiadro i kociołek. Tato i Alvin zaczęli nosić wodę ze studni, a mama zagotowała trochę na piecu. Kiedy kąpiel była już gotowa, mama wypchnęła z domu mężczyzn; potem Peggy wypchnęła mamę, chciaż nie bez długiego sporu.

— Wdzięczna wam jestem za pomoc — powiedziała. — Ale mam zwyczaj kąpać się w samotności. Byliście niezwykle uprzejmi i możecie być pewni, że przez cały czas będę myślała o was z wdzięcznością.

Takiemu potokowi wyrafinowanych słów nawet mama nie zdołała się przeciwstawić. W końcu Peggy zamknęła drzwi na klucz i zaciągnęła zasłony. Zrzuciła podróżną suknię, ciężką od potu i kurzu. Potem zdjęła bieliznę, lepiącą się do rozgrzanej skóry. Nie musiała nosić gorsetu, co było jedną z zalet tego przebrania. Nikt nie oczekiwał po starej pannie, by demonstrowała perwersyjnie wąską talię, jak te nieszczęsne, młode ofiary mody, które ściągały się tak mocno, że z trudem mogły oddychać.

Na samym końcu zdjęła z siebie amulety: trzy wiszące na szyi i jeden wpleciony we włosy. Zdobyła je z trudem, nie tylko dlatego, że były to kosztowne nowości: działały na to, co ludzie naprawdę widzą, a nie wyłącznie na ich opinie. Cztery razy musiała odwiedzić heksera, zanim uwierzył, że chce wyglądać brzydko.

— Taka śliczna dziewczyna nie potrzebuje mojej sztuki — powtarzał stale.

Wreszcie chwyciła go za ramiona.

— Właśnie dlatego jej potrzebuję — oznajmiła. — Żeby nie być śliczną.

Ustąpił, ale cały czas mruczał, że to grzech ukrywać coś, co Bóg tak dobrze stworzył.

Bóg albo pani Modesty, pomyślała Peggy. W jej domu byłam piękna. Czy jestem piękna teraz, kiedy nikt mnie nie widzi prócz mnie samej, a ja wcale siebie nie podziwiam?

Wreszcie naga, wreszcie będąc sobą, uklękła obok balii, by umyć włosy. Zanurzona w gorącej wodzie poczuła tę samą swobodę co przed laty w źródlanej szopie: mokre odosobnienie, którego nie zakłócały płomienie serc. Teraz naprawdę była sobą.

W źródlanej szopie brakło lustra, a Peggy nie przywiozła żadnego. Ale kiedy skończyła kąpiel i wycierała się przy piecyku, spocona w pełnym pary pokoju, wiedziała, że jest piękna — tak jak uczyła ją pani Modesty. Gdyby Alvin zobaczył ją taką, jaka jest naprawdę, pożądałby jej nie dla mądrości, ale dzięki temu krótkotrwałemu i płytkiemu uczuciu, jakie żywi każdy mężczyzna dla kobiety, która cieszy jego oczy. I dlatego tak jak kiedyś ukryła się przed nim, by nie poślubił jej z litości, teraz ukrywała się, by nie poślubił jej ze szczenięcej miłości. To młode i zwinne ciało pozostanie dla niego niewidzialne. Prawdziwe „ja” Peggy, jej bystry i wprawny umysł, zdołają może przyciągnąć to, co jest w nim najlepszego: mężczyznę, który nie będzie ukochanym, ale Stwórcą.

Gdyby tylko potrafiła ukryć przed swoim spojrzeniem jego ciało… Gdyby nie wyobrażała sobie jego dotyku, delikatnego jak muśnięcie powietrza na skórze, kiedy przebiegała przez pokój…

ROZDZIAŁ 16 — WŁASNOŚĆ

Czarni zaczęli swoje wycie jeszcze przed pierwszym pianiem koguta. Planter nie obudził się od razu; dźwięk jakoś wpasował się w jego sny. Zresztą wyjący Czarni ostatnio często pojawiali się w jego koszmarach. W każdym razie obudził się w końcu i wyskoczył z łóżka. Było prawie całkiem ciemno; musiał odsunąć story, żeby znaleźć spodnie. Dostrzegał jakieś cienie przemykające wokół baraków niewolników, ale nie wiedział, o co chodzi. Oczywiście, podejrzewał najgorsze i wyrwał strzelbę ze stojaka pod ścianą. Właściciele niewolników, gdyby ktoś jeszcze nie odgadł, zawsze trzymają w sypialni broń palną.

Wybiegł na korytarz i zderzył się z kimś. Zabrzmiał chrapliwy krzyk. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to jego żona, Dolores. Czasami zapominał, że ona w ogóle umie chodzić. Prawie nigdy nie wstawała z łóżka, a tylko przy wyjątkowych okazjach opuszczała swój pokój i wtedy towarzyszyła jej niewolnica czy dwie, na których mogła się wesprzeć.

— Ciszej, Dolores. To ja, Cavil.

— Co się stało, Cavilu? Co się tu dzieje?

Przylgnęła do niego i nie mógł się ruszyć.

— Nie sądzisz, że prędzej się dowiem, jeśli mnie puścisz i pójdę sprawdzić?

Objęła go mocniej.

— Nie chodź tam, Cavilu! Nie idź sam! Mogą cię zabić!

— Dlaczego mieliby mnie zabić? Czy nie jestem ich prawowitym właścicielem? Czy Pan nasz mnie nie ochroni?

Ale mimo to przebiegł go dreszcz przerażenia. Czyżby to był bunt niewolników, którego każdy właściciel się obawia, ale o którym nigdy nie wspomina? Uświadomił sobie, że ta myśl kryła się gdzieś w głębi umysłu, dręczyła go od chwili przebudzenia. Dopiero teraz Dolores ubrała ją w słowa.

— Mam strzelbę — oświadczył. — Nie martw się o mnie.

— Boję się — szepnęła Dolores.

— A wiesz, czego ja się boję? Że potkniesz się w ciemności i zrobisz sobie krzywdę. Wracaj do łóżka, żebym nie musiał się o ciebie martwić, kiedy wyjdę.

Ktoś zaczął dobijać się do drzwi.

— Panie! Panie! — wołał. To niewolnik. — Jesteś potrzebny!

— Widzisz? To Tłusty Lis — uspokoił żonę Cavil. — Gdyby wybuchł bunt, udusiliby go, zanim przyszliby po mnie.

— Czy to miało mi dodać odwagi? — spytała.

— Panie! Panie!

— Do łóżka — rozkazał Cavil.

Przez sekundę jej dłoń spoczęła na twardej, zimnej lufie strzelby. Potem Dolores odwróciła się i jak blade widmo zniknęła w mroku.

Tłusty Lis aż podskakiwał z emocji. Cavil spojrzał na niego jak zawsze z obrzydzeniem. Polegał na nim, wiedział, że doniesie, co mówią niewolnicy za jego plecami, ale przecież nie musiał go lubić. W niebiosach nie ma nadziei na zbawienie duszy pełnokrwistego Czarnego. Oni wszyscy rodzili się w zepsuciu, jakby radośnie akceptowali grzech pierworodny, jakby ssali go z mlekiem matki. Aż dziw, że to mleko nie jest czarne od wszelkiego występku, bo z pewnością go zawiera. Gdybyż dało się przyspieszyć przemianę rasy czarnej na dostatecznie białą, aby warto się starać o zbawienie ich dusz!

— To ta dziewczyna, Salamanda — oświadczył Tłusty Lis.

— Czyżby już rodziła? — zdziwił się Cavil.

— Nie. Nie, nie rodzi, nie, panie. Proszę, zejdź na dół, panie. Nie bierz strzelby, panie, weź ten wielki nóż.

— Ja sam o tym zdecyduję — odpowiedział Cavil.

Jeżeli Czarny mówi, że można odłożyć strzelbę, to właśnie strzelbę należy ściskać z całej siły.

Ruszył w stronę baraków niewolnic. Szarzało już; widział ziemię pod nogami, widział przemykających tu i ówdzie Czarnych, obserwujących go z ciemności: szeroko otwarte białe oczy. To łaska pańska, że uczynił ich oczy białymi, inaczej w cieniu wcale by ich nie było widać.

Grupka kobiet stała dookoła drzwi chaty, gdzie spała Salamanda. Niedługo miała rodzić, więc nie musiała pracować w polu i dostała łóżko z miękkim materacem. Nikt nie powie, że Cavil Planter nie dba o swój materiał hodowlany.

Jedna z kobiet — w ciemności jej nie rozpoznał, ale sądząc po głosie Miedzianka, ochrzczona imieniem Agnes, choć wolała imię po miedzianogłowym grzechotniku… w każdym razie zapewne ona — krzyknęła:

— Panie, my koniecznie zarżnąć dla niej kurczak!

— Na mojej plantacji nie pozwolę na żadne pogańskie bezeceństwa — odparł surowo Cavil.

Teraz już wiedział na pewno, że Salamanda nie żyje. Miesiąc do rozwiązania i nie żyje. Głęboko zabolała go ta śmierć. Jedno dziecko mniej. Jedna płodna owieczka stracona. O Panie, miej litość nade mną. Jakże mogę ci służyć, jeśli odbierasz mi najlepszą konkubinę?

W izbie cuchnęło jak w stajni chorego konia, bo po śmierci opróżnił się jej żołądek. Powiesiła się na prześcieradle. Cavil wymyślał sobie od głupców za to, że dał jej coś takiego. Było to szczególne wyróżnienie, przecież miała urodzić już szóste półbiałe dziecko. Dlatego pozwolił jej nakryć czymś materac. A ona tak mu odpłaciła.

Jej stopy wisiały najwyżej trzy cale od podłogi. Musiała stanąć na łóżku i zeskoczyć. Jeszcze teraz kołysała się lekko i uderzała stopami o deski pryczy. Cavil pojął, co to oznacza: nie złamała sobie karku, więc musiała się udusić. Dusiła się długo… i przez cały czas łóżko było o cal, a ona o tym wiedziała. Przez cały czas mogła się uratować. Mogła zmienić zdanie. Ta kobieta chciała umrzeć. Nie, chciała zabić. Zamordować to dziecko w swoim łonie.

Oto kolejny dowód, jak zatwardziali w grzechu są Czarni. Wolała zadławić się na śmierć, niż dać życie półbiałemu dziecku z nadzieją na zbawienie. Czy ich zepsucie nie ma granic? Jak bogobojny człowiek może pomagać takim potworom?

— Ona się zabić, panie! — zawołała ta sama kobieta co poprzednio. Obejrzał się. Było już dostatecznie widno, żeby stwierdzić, że to istotnie Miedzianka. — Ona czekać na jutro noc i zabić ktoś inny! My musieć ją polać krew z kurczaka.

— Niedobrze mi się robi na samą myśl, że śmierć tej nieszczęsnej kobiety chcecie wykorzystać, żeby upiec kurczaka. Będzie miała uczciwy pogrzeb, a jej dusza nikogo nie skrzywdzi, chociaż bez wątpienia jako samobójczyni będzie się wiecznie smażyć w piekle.

Miedzianka zaniosła się płaczem, a pozostałe kobiety szybko do niej dołączyły. Cavil i Tłusty Lis wybrali paru młodych kozłów do kopania grobu — oczywiście nie na cmentarzu, bo samobójczyni nie mogła spocząć w poświęconej ziemi. W lesie, między drzewami, bez żadnej tabliczki, która nie należy się bestii, co morduje własne szczenię.

Przed zmrokiem leżała w ziemi. Umarła samobójczą śmiercią, więc Cavil nie mógł prosić katolickiego księdza ani kapłana baptystów, żeby odmówili modlitwę nad jej grobem. Chciał sam powiedzieć właściwe słowa, ale akurat dzisiaj zjawił się wędrowny kaznodzieja, którego wcześniej zaprosił na kolację. Służba domowa posłała go do kwater niewolników. Trafił na pogrzeb i zaproponował pomoc.

— Nie musicie tego robić — rzekł Cavil.

— Niech nikt nigdy nie powie, że wielebny Philadelphia Thrower nie niesie chrześcijańskiej miłości wszystkim dzieciom bożym, Białym i Czarnym, świętym i grzesznikom.

Słysząc to, Czarni wytrzeszczyli oczy, a Cavil Planter również, choć z przeciwnych niż oni powodów. To było emancypacjonistyczne gadanie i Cavil przeraził się nagle, że zapraszając tego prezbiteriariskiego kaznodzieję, wprowadził do domu diabła. Ale trudno. Pozwalając, by modlitwę nad grobem odmówił prawdziwy kapłan, uciszy zabobonne lęki Czarnych.

I rzeczywiście. Kiedy padły już właściwe słowa, niewolnicy uspokoili się od razu. Skończyło się to upiorne zawodzenie.

Przy kolacji kapłan zdołał uspokoić również Cavila.

— Wierzę — powiedział — że należy to do wielkiego boskiego planu, by Czarni przybywali do Ameryki w łańcuchach. Jak dzieci Izraela, przez lata cierpiące w egipskiej niewoli, tak i te czarne dusze cierpią pod batem samego Pana naszego, który je kształtuje dla swoich celów. Emancypacjoniści rozumieją jedną tylko prawdę: że Bóg kocha swoje czarne dzieci. Ale niczego więcej nie pojmują. Gdyby postawili na swoim i uwolnili od razu wszystkich niewolników, szatańskim planom by się przysłużyli, nie bożym. Albowiem bez niewolnictwa Czarni nie mają żadnej nadziei wydźwignięcia się z barbarzyństwa, — To bardzo teologiczna przemowa — przyznał Cąvil.

— Czy ci Emancypacjoniści nie rozumieją, że każdy Czarny, który ucieka od swego prawowitego pana na północ, skazany jest na wieczne potępienie — on sam i dzieci jego? Równie dobrze mogliby zostać w Afryce. Biali na północy nienawidzą Czarnych, i tak być powinno, gdyż tylko najgorsi, najbardziej dumni i hardzi Czarni ośmielają się narażać Bogu, opuszczając swych panów. Ale wy tutaj, w Appalachee i w Koloniach Korony, wy naprawdę ich kochacie, gdyż tylko wy bierzecie na siebie odpowiedzialność za te zbłąkane dzieci boże i pomagacie im kroczyć drogą ku pełnemu człowieczeństwu.

— Może i jesteście prezbiterianinem, wielebny, ale znacie prawdziwą religię.

— Cieszę się, że trafiłem do domu człowieka bogobojnego, bracie Cavilu.

— Mam nadzieję, że jestem waszym bratem, wielebny.

I tak toczyła się ich rozmowa. Płynął czas, a oni coraz większą czuli do siebie sympatię. Wieczorem, gdy wyszli się ochłodzić na werandzie, Cavil pomyślał, że oto spotkał nareszcie człowieka, któremu mógłby zdradzić część swej wielkiej tajemnicy.

Zaczął z pozoru obojętnie.

— Jak myślicie, wielebny, czy Pan Bóg przemawia jeszcze dzisiaj do ludzi?

— Wiem, że tak — odparł z powagą Thrower.

— Myślicie, że mógłby przemówić nawet do prostego człowieka, takiego jak ja?

— Nie wolno wam tego żądać, bracie Cavilu. Albowiem Pan nasz tam podąża, gdzie sam zechce, nie tam, gdzie byśmy sobie życzyli. Jednakże wiem, że nawet najniższy z Jego sług może spotkać… gościa.

Dreszcz przeszył Cavila. Thrower przemawiał tak, jakby już znał jego sekret. Ale mimo to Cavil nie powiedział wszystkiego od razu.

— Wiecie, co myślę? — zapytał. — Myślę, że Pan Bóg nie może pojawić się w swojej prawdziwej postaci, bo jego gloria zabiłaby człowieka śmiertelnego.

— W rzeczy samej — przyznał Thrower. — Kiedy Mojżesz zapragnął ujrzeć Pana, Pan zasłonił mu oczy dłonią.

— Gdyby, na przykład, taki człowiek jak ja zobaczył samego Pana Jezusa, tylko niepodobnego do żadnego obrazu, ale wyglądającego jak nadzorca? Myślę, że człowiek widzi nie prawdziwy majestat boży, ale to, co pozwala mu pojąć boską potęgę.

Thrower z mądrą miną pokiwał głową.

— To całkiem możliwe — orzekł. — Bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. A może widzieliście tylko anioła.

I stało się. Tak po prostu. Od „gdyby taki człowiek jak ja zobaczył” do „zobaczyliście anioła”. Ci dwaj byli bardzo do siebie podobni. Cavil opowiedział całą historię, po raz pierwszy od dnia, kiedy się zdarzyła siedem lat temu.

Kiedy skończył, Thrower ujął go za rękę i uścisnął po bratersku. Płomiennym wzrokiem spoglądał mu w oczy.

— Gdy pomyślę o waszym poświęceniu! Obcujecie cieleśnie z tymi czarnymi kobietami, aby w ten sposób służyć Panu! Ile dzieci?

— Dwadzieścia pięć sztuk przyszło na świat żywych. Pomagaliście grzebać dwudzieste szóste w brzuchu Salamandy.

— A gdzież są te półbiałe dzieci, w których nadzieja nieszczęsnej rasy?

— To połowa mojej pracy. Przed Traktatem o Zbiegłych Niewolnikach jak najszybciej sprzedawałem je na południe, aby tam dorosły i roznosiły białą krew w Koloniach Korony. Każdy z nich przez swe nasienie stanie się misjonarzem. Oczywiście, kilka ostatnich zatrzymałem tutaj. Nie jest to całkiem bezpieczne, wielebny. Cała moja trzoda w płodnym wieku to Czarni. Ludzie muszą się zastanawiać, skąd się biorą ci mali mieszańcy. Ale na razie mój nadzorca, Lashman, nawet jeśli coś zauważył, nie puszcza pary z gęby. A nikt poza nim ich nie widzi.

Thrower kiwnął głową, ale wyraźnie myślał o czymś innym. — Jest ich tylko dwadzieścia pięć?

— Starałem się jak mogłem — zapewnił Cavil. — Nawet czarna kobieta nie pocznie dziecka zaraz po urodzeniu.

— Chciałem powiedzieć… Widzicie, ja również miałem… odwiedziny. Dlatego tutaj właśnie podążałem przez całe Appalachee. Powiedziano mi, że spotkam farmera, który również zna mojego Przybysza i który począł dwadzieścia sześć żyjących darów dla Boga.

— Dwadzieścia sześć…

— Żyjących.

— No więc, widzicie… jak by to powiedzieć… W tych rachunkach pominąłem pierwszego chłopca, który mi się urodził. Dlatego, że jego matka uciekła i ukradła mi go kilka dni przed sprzedażą na południe. Musiałem oddać nabywcy gotówkę. Tropienie nie pomogło, bo psy nie potrafiły odszukać jej śladu. Niewolnicy opowiadali, że zamieniła się w kruka i odleciała, ale sami wiecie, jakie historie oni powtarzają.

— Czyli jednak dwadzieścia sześć sztuk. Powiedzcie mi jeszcze jedno: czy z jakiegoś powodu mówi wam coś imię „Hagar”?

Cavil zakrztusił się niemal.

— Nikt nie wiedział, że jego matkę nazywałem tym imieniem!

— Przybysz powiedział mi, że Hagar ukradła wasz pierwszy dar.

— To On. Wy też Go widzieliście.

— Do mnie przychodzi jako… nie jako nadzorca. Raczej jako uczony, człowiek niezgłębionej mądrości. Pewnie dlatego, że sam jestem uczonym, poza moim powołaniem kapłańskim. Zawsze sądziłem, że jest zaledwie aniołem… co ja mówię: zaledwie… nie śmiałem żywić nadziei, że to sam… sam Pan. Ale teraz zastanawiam się… Czy to możliwe, żebyśmy obaj doświadczyli obecności Pana naszego? Och, Cavilu, jak mogę w to wątpić? Po cóż innego Pan doprowadziłby do naszego spotkania? To znaczy… znaczy, że mi wybaczył.

— Wybaczył?

Twarz Throwera pociemniała. Cavil próbował go uspokoić.

— Nie, nic nie musicie mówić, jeśli nie chcecie.

— Ja… sama myśl o tym jest nie do zniesienia. Ale teraz, kiedy znowu mnie przyjął… a przynajmniej dał mi jeszcze jedną szansę… Bracie Cavilu, otrzymałem kiedyś misję do wypełnienia, misję mroczną, trudną i równie sekretną jak wasza. Tyle że wam nie brakło odwagi i wytrwałości, żeby zwyciężyć. A ja zawiodłem. Próbowałem, ale nie starczyło mi sprytu i waleczności, aby przezwyciężyć diabelską moc. Myślałem, że Pan mnie odepchnął. Dlatego zostałem wędrownym kaznodzieją. Czułem, że nie jestem godny stanąć na własnej ambonie. Ale teraz…

Cavil pokiwał głową. Ściskał dłoń Throwera i łzy spływały mu po policzkach.

Wreszcie kapłan podniósł głowę.

— Jak sądzicie, czy nasz… przyjaciel chciałby, żebym wam pomógł? I w jaki sposób?

— Trudno powiedzieć — westchnął Cavil. — Ale jest tylko jeden sposób, który od razu nasuwa się na myśl.

— Bracie Cavilu, nie jestem pewien, czy potrafię sprostać temu strasznemu obowiązkowi.

— Według moich doświadczeń, Pan daje mężczyźnie siłę i czyni to… znośnym.

— Jednak w moim przypadku, bracie Cavilu… Widzicie, nigdy nie poznałem kobiety tak, jak mówi o tym Biblia. Raz tylko moje wargi dotknęły kobiecych ust, a stało się to wbrew mej woli.

— W takim razie postaram się wam pomóc. Może najpierw pomodlimy się razem, długo i szczerze, a potem wam pokażę?

Żaden z nich nie miał lepszego pomysłu. Tak więc zrobili i okazało się, że wielebny Thrower jest pojętnym uczniem. Cavil z radością i ulgą powitał kogoś, kto przyłączył się do niego w zbożnym dziele. Nie mówiąc już o pewnej szczególnej przyjemności, że ktoś mu się przyglądał, a potem on sam przyglądał się jemu. To było jak braterstwo dusz, gdy ich nasienie zmieszało się w jednym naczyniu, jeśli można tak to określić.

— Kiedy przyjdzie czas zebrać plon, bracie Cavilu, nie odgadniemy, czyje ziarno tu wzeszło, albowiem tym razem Pan wspólnie kazał nam uprawiać pole.

A potem wielebny Thrower spytał o imię dziewczyny.

— Na chrzcie daliśmy jej imię Hapsibah, ale tutaj nazywają ją Robaczka.

— Robaczka?

— Oni wszyscy przyjmują imiona zwierząt. Myślę, że ta dziewczyna nie ma o sobie zbyt wysokiego mniemania.

Słysząc to, Thrower ujął dłoń i poklepał dłoń Robaczki, delikatnie, jakby byli mężem i żoną. Niewiele brakowało, by Cavil wybuchnął śmiechem.

— Wiesz, Hapsibah, musisz używać swojego chrześcijańskiego imienia — powiedział Thrower. — Nie takiego poniżającego, zwierzęcego przezwiska.

Skulona na materacu Robaczka przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami.

— Dlaczego nie odpowiada, bracie Cavilu?

— Nigdy nie mówią w czasie tego… Wybiłem im to z głów już na samym początku… Zawsze próbowały mnie przekonać, żebym tego nie robił. Uznałem, że lepiej nic nie słyszeć niż słyszeć słowa, które diabeł im podpowiada.

Thrower zwrócił się do kobiety.

— Proszę cię teraz, żebyś do mnie przemówiła, Hapsibah. Nie będziesz powtarzać słów diabła, prawda?

W odpowiedzi wzrok Robaczki przesunął się w górę, gdzie wisiał jeszcze kawałek prześcieradła zawiązany wokół krokwi dachu. Było odcięte poniżej węzła.

Twarz Throwera pozieleniała.

— To znaczy że w tym pokoju… ta dziewczyna, którą pochowaliśmy…

— Tu jest najlepsze łóżko — wyjaśnił Cavil. — Nie chciałem, żebyśmy to robili na sienniku.

Thrower nie odpowiedział. Wybiegł za drzwi i zniknął w ciemności. Cavil westchnął, podniósł latarnię i podążył za nim. Znalazł Throwera pochylonego nad pompą. Słyszał, jak Robaczka wymyka się z pokoju, gdzie umarła Salamanda, i biegnie do swojej chaty. Nie przejmował się nią. Martwił go Thrower. Chyba nie stracił panowania nad sobą do tego stopnia, żeby wymiotować do studni!

— Nic mi nie jest — wyszeptał Thrower. — Ja tylko… Ten sam pokój… Nie jestem przesądny, rozumiecie. Ale przecież szacunek dla zmarłych…

Ach, ci z północy… Nawet jeśli wiedzą to czy owo o niewolnictwie, cały czas myślą o Czarnych tak, jakby to byli ludzie. Czy człowiek przestaje używać pokoju w swoim domu tylko dlatego, że kiedyś zginęła w nim mysz? Albo zabił na ścianie pająka? Czy spali własną stajnię, bo zdechł w niej jego ulubiony koń?

W każdym razie Thrower wziął się w garść, podciągnął spodnie, zapiał je porządnie, a potem wrócili do domu. Brat Cavil odprowadził Throwera do pokoju gościnnego. Rzadko ktoś z niego korzystał i chmura kurzu uniosła się w powietrze, gdy gospodarz strzepnął kołdrę.

— Powinienem wiedzieć, że niewolnicy nie sprzątają tu porządnie.

— To nieważne — uspokoił go Thrower. — Noc jest ciepła i nie potrzebuję przykrycia.

W drodze do sypialni Cavil przystanął pod drzwiami i przez moment wsłuchiwał się w oddech żony. Jak to się czasem zdarzało, słyszał, że jęczy cicho. Pewnie bardzo cierpi. Panie mój, pomyślał Cavil, jak wiele jeszcze razy muszę wykonać Twój rozkaz, zanim okażesz mi łaskę i uleczysz moją Dolores? Ale nie zajrzał do niej. Nie mógł jej ulżyć, chyba że modlitwą, a przecież także musiał się wyspać. Było już późno, a jutro czekało go sporo pracy.

Dolores miała ciężką noc. Spała jeszcze w porze śniadania. Cavil zjadł je razem z Throwerem. Kapłan pochłonął zadziwiającą porcję kiełbasy. Kiedy trzeci raz oczyścił talerz, zerknął z uśmiechem na Cavila.

— Służba Panu potrafi zaostrzyć człowiekowi apetyt!

Obaj się roześmiali.

Po śniadaniu wyszli razem na dwór. Przypadkiem znaleźli się na skraju lasu, niedaleko grobu Salamandy. Thrower zaproponował, żeby tam zajrzeć. Bez tego Cavil pewnie nigdy by nie odkrył, co Czarni zrobili w nocy: na całym grobie były odciski stóp, a zdeptana ziemia zmieniła się w błoto. Teraz już wysychało, a wszędzie chodziły mrówki.

— Mrówki? — zdziwił się Thrower. — Pod ziemią nie mogły wyczuć ciała.

— Nie — zgodził się Cavil. — Znalazły coś, co jest świeższe i całkiem na wierzchu. Patrzcie: pocięte wnętrzności.

— Chyba nie ekshumowali jej i…

— To nie jej wnętrzności. Pewnie jakiejś wiewiórki albo ptaka. W nocy złożyli ofiarę diabłu.

Thrower natychmiast zaczął szeptem odmawiać modlitwę.

— Wiedzą, że nie pozwalam na takie rzeczy — rzekł Cavil. — Do wieczora wszystkie ślady z pewnością by zniknęły. Okazują mi nieposłuszeństwo za moimi plecami. Dość tego!

— Teraz pojmuję, jak ogromną pracę wykonują właściciele niewolników. Diabeł trzyma dusze tych Czarnych w żelaznym uchwycie.

— To prawda. Ale dzisiaj za to zapłacą. Chcą, żeby krew spływała na jej grób? Dobrze, ale to będzie ich krew. Panie Lashman! Gdzie pan jest? Panie Lashman!

Przybiegł nadzorca.

— Święto. Czarni będą mieli pół dnia wolnego.

Lashman nie pytał, dlaczego.

— Których mam wychłostać?

— Wszystkich. Po dziesięć batów każdemu. Oczywiście z wyjątkiem ciężarnych kobiet. Ale nawet one… po razie, w uda. I wszyscy mają patrzeć.

— Kiedy patrzą, sir, robią się niespokojni.

— Wielebny Thrower i ja też popatrzymy — oznajmił Cavil.

Lashman poszedł zwołać niewolników. Thrower wymruczał coś… że niby wcale nie chce tego oglądać.

— To zbożne dzieło — rzekł Cavil. — Mam dość siły woli, żeby przyglądać się każdemu godnemu czynowi. Po dzisiejszej nocy myślałem, że wy również.

No i patrzyli wspólnie na chłostanych kolejno niewolników. Krew spływała na grób Salamandy. Po krótkiej chwili Thrower przestał drgać przy każdym uderzeniu bata. Cavil obserwował go z zadowoleniem — ten człowiek nie był słaby, tylko trochę miękki. Ale to wina wychowania w Szkocji i życia na północy.

Kiedy wymierzono karę, wielebny Thrower zaczął szykować się do wyjazdu — obiecał wygłosić kazanie w miasteczku o pół dnia drogi na południe. Przed pożegnaniem zwrócił się jeszcze do Cavila.

— Zauważyłem, że wasi niewolnicy są… nie to, żeby starzy, rozumiecie, ale i nie młodzi.

Cavil wzruszył ramionami.

— To przez Traktat o Zbiegłych Niewolnikach. Moja plantacja świetnie prosperuje, ale mimo to nie wolno mi kupować ani sprzedawać niewolników. Jesteśmy teraz częścią Stanów Zjednoczonych. Większość sąsiadów radzi sobie rozmnażając ich, ale, jak wiecie, moi pikaninowie do niedawna trafiali na południe. A teraz straciłem następną płodną sztukę. Zostało mi tylko pięć kobiet. Salamanda była najlepsza. Reszcie niewiele już pozostało lat rodzenia.

— Przyszło mi do głowy… — Thrower urwał, zamyślony.

— Co takiego?

— Wiele podróżowałem na północy, bracie Cavilu. Prawie w każdym miasteczku w Hio, Suskwahenny, Irrakwa i Wobbish mieszka jedna czy dwie rodziny Czarnych. A przecież obaj wiemy, że Czarni nie rosną na drzewach.

— Sami zbiegowie.

— Bez wątpienia niektórzy legalnie uzyskali wolność. Ale wielu… z pewnością bardzo wielu to uciekinierzy. Jak rozumiem, każdy właściciel przechowuje skarbczyk z włosami, ścinkami paznokci i…

— A tak. Pobieramy je natychmiast po urodzeniu albo zaraz po zakupie. Dla odszukiwaczy.

— Właśnie.

— Ale nie możemy posyłać odszukiwaczy, żeby zbadali każdą stopę ziemi na północy w nadziei, że przypadkiem trafią na jakiegoś konkretnego zbiega. Koszt byłby wyższy niż cena niewolnika.

— Mam wrażenie, że ceny niewolników ostatnio bardzo wzrosły.

— Jeśli rozumiecie przez to, że nie można ich kupić za żadną cenę…

— Właśnie tak, bracie Cavilu. A gdyby odszukiwacze nie musieli ruszać na ślepo, licząc na przypadek? Gdybyście na północy wynajęli ludzi, którzy przebadają dokumenty i zanotują imię i wiek każdego Czarnego, którego tam zobaczą? Wtedy odszukiwacze jechaliby uzbrojeni w te informacje.

Pomysł był tak znakomity, że Cavil zatrzymał się w pół kroku.

— W tym musi tkwić jakiś problem. Inaczej ktoś już by to robił.

— Powiem wam, czemu nikt jeszcze nie próbował. Na północy właściciele niewolników nie cieszą się sympatią. Ludzie tam wprawdzie nie znoszą swoich czarnych sąsiadów, ale ich zbłąkane sumienia nie pozwalają im współpracować przy żadnym pościgu. Każdy południowiec ruszający na północ po swojego zbiegłego niewolnika szybko się przekonuje, że jeśli nie ma ze sobą odszukiwacza albo jeśli trop już wystygł, nie warto nawet próbować.

— Szczera prawda. Ci z północy to złodziejska banda. Spiskują, żeby uczciwy człowiek nie mógł odzyskać swojej własności.

— A gdyby to ludzie z północy zajęli się poszukiwaniami? Gdybyście mieli na północy agenta, może nawet kapłana, który w to dzieło wciągnąłby innych i znalazłby godnych zaufania ludzi? Taka działalność jest kosztowna, ale czy wobec niemożliwości zakupu nowych niewolników w Appalachee plantatorzy nie sypnęliby złotem, aby sfinansować poszukiwania zbiegów?

— Czy by zapłacili? Dwa razy tyle ile zażądacie. Zapłacą z góry, jeśli to wy się tym zajmiecie.

— Powiedzmy, że ustaliłbym opłatę dwudziestu dolarów za rejestrację zbiega: data urodzenia, imię, rysopis, czas i okoliczności ucieczki… A potem tysiąc dolarów, jeśli dostarczę informacji prowadzącej do jego schwytania.

— Pięćdziesiąt dolarów za rejestrację, inaczej nie potraktują was poważnie. I następne pięćdziesiąt, kiedy prześlecie informację, nawet jeśli okaże się mylna. I trzy tysiące za schwytanych zdrowych zbiegów.

Thrower uśmiechnął się lekko.

— Nie chciałbym ciągnąć nieuczciwych zysków ze słusznej pracy.

— Zysków? Wielu ludzi chętnie zapłaci, jeśli dobrze wykonacie tę robotę. Powiem wam, Thrower. Napiszcie kontrakt i niech drukarz w mieście wydrukuje wam tysiąc kopii. A potem przejedźcie się i opowiedzcie o swoich planach tylko jednemu plantatorowi w każdym mieście, do którego traficie w Appalachee. Moim zdaniem po tygodniu będziecie musieli dodrukować nowe egzemplarze. Nie mówimy tu o zyskach, mówimy o wartości usługi. Mogę się założyć, że wpłyną do was pieniądze nawet od takich, którym nikt jeszcze nie uciekł. Jeżeli sprawicie, by rzeka Hio nie była dla nich ostatnią barierą w drodze do wolności, to zapłacą nie tylko za odzyskanie dawnych uciekinierów, ale i za to, że niewolnicy stracą nadzieję i zostaną u swojego pana.

Nie minęło pół godziny, a Thrower znowu wyszedł z domu i wskoczył na konia — ale teraz miał przy sobie projekt kontraktu, listy polecające od Cavila do jego adwokata i do drukarza, a także list kredytowy na sumę pięciuset dolarów. Kiedy protestował, że to za wiele, Cavil nie chciał go słuchać.

— Żebyście mieli z czym zacząć — powiedział. — Obaj wiemy, czyje dzieło wykonujemy. To wymaga pieniędzy. Ja je mam, a wy nie. Dlatego schowajcie to i zabierajcie się do pracy.

— Oto chrześcijańska postawa — westchnął Thrower. — Jak dawni święci, którzy wszelkie dobro mieli wspólne.

Cavil klepnął Throwera w kolano. Kapłan sztywno siedział w siodle. Ci z północy zwyczajnie nie potrafią dosiadać konia.

— Mamy ze sobą wiele wspólnego — stwierdził. — Mieliśmy te same wizje, tak samo pracowaliśmy przy zbożnym dziele, a jeśli to nie czyni z nas dwóch kropli wody, tu już nie wiem, co jeszcze by mogło.

— Kiedy następnym razem zobaczę Przybysza… jeśli spotka mnie to szczęście, to… wiem, że będzie zadowolony.

— Amen — odpowiedział Cavil.

Klepnął konia Throwera i odprowadził go wzrokiem. Moja Hagar. On znajdzie moją Hagar i jej syna. Już prawie siedem lat temu ukradła mi mojego pierworodnego. A teraz wróci. I tym razem będę ją trzymał w łańcuchach. Urodzi mi więcej dzieci, dopóki będzie mogła rodzić. A co do chłopca, będzie moim Iszmaelem. Takie dam mu imię: Iszmael. Zatrzymam go tutaj, wychowam na silnego, posłusznego i szczerego chrześcijanina. A kiedy dorośnie, będę go wynajmował do pracy na innych plantacjach. I tam, nocami, podejmie moje dzieło, rozprzestrzeniając wybrane nasienie w całym Appalachee. Wtedy potomstwo moje będzie niezliczone niczym ziarnka piasku. Jak Abrama.

I kto wie? Może zdarzy się cud i moja ukochana żona odzyska zdrowie, pocznie i urodzi mi czysto białe dziecko, mojego Izaaka, który odziedziczy moją ziemię i wszelkie moje dzieła. Panie mój, Nadzorco, bądź dla mnie łaskawy!