129122.fb2
Ze wschodniego brzegu „Olszynka” wyglądała jak mozaika białych i czerwonych dachów tonących w czerwono-zielonych zaroślach jarzębiny. Widać było jeszcze wąskie pasemko plaży i najwidoczniej drewnianą przystań, do której przycumowano stadko różnokolorowych łódek. Na całym rozświetlonym słońcem zboczu nie było żywej duszy, tylko na pomoście siedział zwiesiwszy bose nogi, ktoś w bieli — przypuszczalnie łowił ryby, bo trwał zupełnie nieruchomo.
Rzuciłem ubranie na siedzenie i bez hałasu wszedłem do wody. Dobra była woda w jeziorze Welie, czysta i słodka, płynąłem z ogromną przyjemnością.
Kiedy wdrapałem się na pomost, skakałem na jednej nodze po rozgrzanych słońcem deskach wytrząsając wodę z ucha. Ten ktoś w bieli oderwał wreszcie wzrok od spławika, spojrzał na mnie z ciekawością i zapytał:
— Od samej Moskwy wędruje pan w kąpielówkach?
Znowu to był starzec mniej więcej stuletni, wysuszony i chudy jak jego bambusowa wędka, tyle tylko, że nie żółty, raczej brązowy albo nawet, powiedziałbym, czarny. Niewykluczone, że na skutek kontrastu ze swoim nieskazitelnie białym przyodziewkiem. Ale oczy miał młode — nieduże, błękitne i wesołe. Oślepiająco biały kaszkiecik z ogromnym przeciwsłonecznym daszkiem osłaniał jego niewątpliwie łysą czaszkę i wyglądał w tym kaszkiecie jak dżokej na emeryturze albo kolega Tomka Sawyera, który zwiał ze szkółki niedzielnej.
— Podobno w tym jeziorze jest niebywała ilość ryb — powiedziałem kucając obok niego.
— Nonsens — powiedział. Krótko odpowiedział. Bez dyskusji.
— Podobno można tu przyjemnie spędzić czas — powiedziałem.
— Zależy jak kto — odpowiedział.
— Podobno to bardzo modne uzdrowisko — powiedziałem.
— Było — odpowiedział.
Skończył mi się koncept. Przez chwilę milczeliśmy.
— Uzdrowisko i to modne, młody człowieku — oznajmił pouczająco — było tu trzy sezony temu. Czy też, jak powiada mój prawnuk Briaczesław, „do tyłu”. Widzi pan, młody człowieku, obecnie nie wyobrażam sobie odpoczynku bez lodowatej wody, bez komarów, bez surowych korzonków w charakterze pożywienia, bez dzikich zarośli… „Dzikie skały — oto mój dom…”, czy coś w tym rodzaju… Tajmyr i Ziemia Baffina, rozumie pan… Kosmonauta? — zapytał nieoczekiwanie. — Progresor? Etnolog?
— Były — powiedziałem nie bez złośliwej satysfakcji.
— A ja jestem lekarzem — powiedział nawet nie mrugnąwszy okiem. — Panu, jak sądzę, nie jestem potrzebny? Przez ostatnie trzy sezony rzadko byłem tu komuś potrzebny. Zresztą; jak poucza mnie doświadczenie, pacjenci skłonni są pojawiać się w masie. Na przykład wczoraj okazałem się komuś potrzebny. Powstaje pytanie — dlaczego by nie dziś? Jest pan pewien, że się panu nie przydam?
— Tylko w charakterze sympatycznego rozmówcy — odparłem szczerze.
— No cóż, dzięki choć za to — powiedział z ochotą. — W takim razie zapraszam na herbatę.
Więc poszliśmy na herbatę.
Doktor Hoannek mieszkał w drewnianej chacie obok pawilonu przychodni lekarskiej. Chata była wyposażona jak trzeba — miała ganek z balaskami, rzeźbioną okładzinę, wyciosanego z drewna koguta, ruski ultradźwiękowy piec z automatyczną regulacją, podgrzewaną wannę, dwuosobową ławę do spania oraz dwukondygnacyjną piwnicę podłączoną zresztą do Linii Dostaw. Za chałupą w gęstwinie potężnych pokrzyw stała kabina zero-T prześlicznie stylizowana na drewniany wychodek.
Herbata doktora składała się z lodowatego chłodnika, kaszy z dynią i gazowanego kwasu z rodzynkami. Szczerze mówiąc herbaty, herbaty jako takiej, nie było — według najgłębszego przekonania doktora Hoannka picie mocnej herbaty sprzyjało powstawaniu kamicy, a słaba herbata stanowiła kulinarny nonsens.
Doktor Hoannek był weteranem „Olszynki” — objął tutejszą praktykę dwanaście sezonów temu. Znał „Olszynkę” — banalne uzdrowisko, jakich jest tysiące, i „Olszynkę” w czasie fantastycznego rozkwitu, kiedy w uzdrowiskologii na czas pewien zwyciężył pogląd, że jakoby tylko umiarkowany klimat jest zdolny uczynić urlopowicza szczęśliwym. Nie porzucił „Olszynki” i teraz, w okresie, wydawałoby się, beznadziejnego upadku.
Obecny sezon, który zaczął się jak zwykle w kwietniu, ściągnął do „Olszynki” zaledwie trzy osoby.
W połowie maja przyjechało tu małżeństwo idealnie zdrowych asenizatorów wprost z północnego Atlantyku, gdzie rozgrzebywali ogromną kupę radioaktywnego paskudztwa. Ta para — Murzyn z plemienia Bantu i Malajka — pomylili półkule i przyjechali tu pojeździć, proszę sobie wyobrazić, na nartach. Pospacerowali kilka dni po okolicznych lasach, pewnej pięknej nocy zbiegli w niewiadomym kierunku i dopiero po tygodniu przyszła od nich depesza z Wysp Falklandzkich z przeprosinami.
No i wczoraj wczesnym rankiem całkowicie nieoczekiwanie pojawił się w „Olszynce” pewien dziwny młodzieniec. Dlaczego dziwny? Po pierwsze, nie wiadomo jak tu trafił. Nie miał żadnego środka transportu — ani lądowego, ani powietrznego — za to doktor Hoannek mógł zaręczyć swoją bezsennością i znakomitym słuchem. Nie przyszedł tu również piechotą — nie przypominał człowieka podróżującego na piechotę — pieszych turystów doktor Hoannek bezbłędnie rozpoznawał po zapachu. Pozostawało zero-przejście. Ale jak wiadomo T-łączność w ostatnich dniach jest zakłócona z powodu fluktuacji pola neutrinowego, a to znaczy, że do „Olszynki” można było trafić tylko czystym przypadkiem. Powstaje jednak pytanie — jeśli młodzieniec trafił tu całkowicie przypadkowo, dlaczego natychmiast rzucił się na doktora Hoannka, jakby właśnie o doktorze Hoannku marzył przez całe życie?
Ten ostatni punkt wydał się podróżującemu w kąpielówkach turyście Kammererowi jakby niejasny i doktor Hoannek nie kazał mu długo czekać na wyjaśnienia. Dziwnemu młodzieńcowi nie był potrzebny akurat doktor Hoannek osobiście. Potrzebny mu był jakikolwiek lekarz, ale za to im prędzej, tym lepiej. Otóż młodzieniec ów uskarżał się na wyczerpanie nerwowe i istotnie takie wyczerpanie można było u niego stwierdzić, przy czym tak silne, że lekarz tak doświadczony jak doktor Hoannek stwierdził je bez badania. Doktor Hoannek uznał za konieczne, aby natychmiast dokładnie i starannie przebadać pacjenta i na szczęście nie znalazł żadnych zmian patologicznych. Interesujące, że ta optymistyczna diagnoza wywarła na młodego człowieka wpływ wręcz cudotwórczy. Ozdrowiał dosłownie w oczach i już po dwóch czy trzech godzinach jak gdyby nigdy nic przyjmował gości.
Nie, nie, goście przybyli najbardziej tradycyjnym sposobem na standardowym gliderze… a właściwie nie tyle goście, co jeden gość. I bardzo słusznie — nie ma lepszej psychoterapii dla młodego człowieka niż czarująca młoda kobieta. W rozległej praktyce doktora Hoannka analogiczne wypadki często miały miejsce. Oto na przykład… Doktor Hoannek powołał się na przykład numer jeden… Albo powiedzmy… Doktor Hoannek posłużył się przykładem numer dwa. Odpowiednio dla młodych kobiet najlepszą psychoterapią jest… I doktor Hoannek przeanalizował przykład numer trzy, cztery i pięć.
Aby pokazać, że i on nie wypadł sroce spod ogona, turysta Kammerer posłużył się przykładem z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy jeszcze był Progresorem i również znalazł się na granicy wyczerpania nerwowego, jednakże ten żałosny i nieciekawy przykład doktor Hoannek odrzucił z oburzeniem. Okazuje się, że z Progresorami sprawy wyglądają zupełnie inaczej — są znacznie bardziej skomplikowane, a z drugiej strony bez porównania prostsze. W każdym razie doktor Hoannek w żadnym wypadku nie pozwoliłby sobie bez konsultacji ze specjalistami na stosowanie jakiejkolwiek psychoterapii wobec dziwnego młodzieńca, gdyby ten był Progresorem…
Ale dziwny młodzieniec, rozumie się, nie był Progresorem. Nawiasem mówiąc, nigdy nie mógłby zostać Progresorem — dyskwalifikuje go absolutnie nieprzydatna konstytucja psychiczna. Nie, młodzieniec nie był Progresorem, raczej artystą albo malarzem, którego spotkało ciężkie niepowodzenie twórcze. Był to nie pierwszy, a nawet nie dziesiąty przypadek w bogatej praktyce doktora Hoannka. Wystarczy wspomnieć… I z doktora Hoannka strumieniem popłynęły przykłady, jeden piękniejszy od drugiego, oczywiście prawdziwe nazwiska zostały zastąpione wszelkimi możliwymi Iksami, Betami, a nawet Alfami…
Turysta Kammerer, były Progresor, a w ogóle człowiek niezbyt delikatny z natury, dość nieuprzejmie przerwał tę pouczającą opowieść oświadczając, że on osobiście za nic nie zgodziłby się przebywać w jednym uzdrowisku ze stukniętym artystą. To była nader nieostrożna uwaga i turyście Kammererowi niezwłocznie wskazano jego właściwe miejsce. Przede wszystkim słowo „stuknięty” zostało przeanalizowane, bezlitośnie skrytykowane i wyrzucone do śmieci jako bezsensowne z lekarskiego punktu widzenia oraz na domiar wszystkiego jeszcze bardzo wulgarne. A dopiero potem Hoannek niebywale jadowitym tonem zawiadomił, że wyżej wymieniony stuknięty artysta przeczuwając najwidoczniej inwazję byłego Progresora Kammerera i wszystkie związane z tym niewygody sam zrezygnował z pomysłu wspólnego pobytu w uzdrowisku i jeszcze rano wyjechał na pierwszym lepszym gliderze, jaki mu się trafił. I tak się śpieszył, żeby uniknąć spotkania z turystą Kammererem, że nawet nie zdążył pożegnać się z doktorem Hoannkiem.
Były Progresor Kammerer okazał się zresztą zupełnie niewrażliwy na jad. Przyjął wszystko za dobrą monetę i wyraził ogromną radość z faktu, że uzdrowisko zostało opuszczone przez wyczerpanych nerwowo kochanków muz i można spokojnie wybrać sobie odpowiednie miejsce na pobyt.
— Gdzie mieszkał ten neurastenik? — zapytał wprost i zaraz wyjaśnił. — Pytam, żeby przypadkiem nie pójść w tamtą stronę.
Rozmowa ta odbywała się już na ganku z balaskami. Nieco zaskoczony, doktor w milczeniu wskazał malowniczą chatę z wielką niebieską szóstką. Chata stała w pewnej odległości od pozostałych budynków, nad samym urwiskiem.
— Znakomicie — oświadczył turysta Kammerer. — Pójdziemy sobie gdzie indziej. Pójdziemy sobie na początek tam… Mam wrażenie, że jarzębina jest tam jakby gęstsza…
Nie było żadnej wątpliwości, że nastawiony początkowo towarzysko doktor Hoannek zamierzał zaproponować, a w wypadku gdyby napotkał na opór, narzucić swoją osobę w charakterze przewodnika i propagatora „Olszynki”. Jednakże turysta i były Progresor wydał mu się teraz przesadnie bezceremonialny i gruboskórny.
— Rozumie się — powiedział sucho. — Radzę panu pójść tą ścieżką i odszukać chatę numer dwanaście…
— Jak to? A pan?
— Proszę mi darować. Mam, wie pan, zwyczaj wypoczywać po herbacie w hamaku…
Niewątpliwie wystarczyłoby jedno jedyne błagalne spojrzenie, aby doktor Hoannek niezwłocznie zmiękł i zrezygnował ze swoich zwyczajów w imię gościnności. Dlatego gruboskórny i wulgarny Kammerer śpiesznie wykonał ostatnie pchnięcie.
— No cóż, starość nie radość — powiedział współczująco i sprawa została przypieczętowana.
Kipiąc w milczącej wściekłości, doktor Hoannek ruszył w kierunku swojego hamaka, a ja dałem nura w krzaki jarzębiny, okrążyłem pawilon przychodni i zboczem na ukos poszedłem do chaty neurastenika.