129122.fb2 ?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Ze sprawozdania Lwa Abałkina

…Znowu bardziej się rozpadało, mgła zgęstniała tak, że domy z lewej i prawej strony stały się prawie niewidoczne. Eksperci wpadają w panikę — wydało się im, że teraz z kolei przestała działać biooptyczna aparatura przekształcająca. Uspokajam ich. Kiedy się uspokoili, zbezczelnieli i nalegają, żebym włączył reflektor przeciwmgielny. Włączam im reflektor. Eksperci są zachwyceni, że to Szczekn siada na środku jezdni, podwija pod siebie ogon i komunikuje, że nie zrobi ani kroku, póki nie zlikwiduje się tej tęczy, od której bolą go uszy i swędzi między palcami. On, Szczekn, świetnie wszystko widzi i bez tych zidiociałych reflektorów, a jeśli eksperci czegoś nie widzą, to znaczy, że nie muszą, niech lepiej znajdą sobie jakieś pożyteczne zajęcie, na przykład niech przygotują dla niego, Szczekna, owsiankę z fasolą, żeby miał co jeść, kiedy wróci. Eksplozja oburzenia. Szczerze mówiąc, eksperci trochę obawiają się Szczekna. Każdy Ziemianin, kiedy bliżej pozna Głowana, wcześniej czy później zaczyna się go obawiać. Ale jednocześnie, jakby to nie było paradoksalne, ten sam Ziemianin nie potrafi traktować Głowana inaczej niż wielkiego mówiącego psa (taki tam cyrk, cuda zoopsychologii, itp.).

Jeden z ekspertów ma nieostrożność obiecać Szczeknowi, że w ogóle zostanie bez obiadu, jeśli będzie się upierać. Szczekn podnosi głos. Okazuje się, że on, Szczekn, przez całe życie znakomicie obchodził się bez ekspertów. Więcej. Czuliśmy się tutaj szczególnie dobrze akurat wtedy, kiedy ekspertów nie było ani widać, ani słychać. Stoję na deszczu, który leje i leje coraz bardziej, słucham tego całego ekspert-fasolowego zawracania głowy i w żaden sposób nie mogę się otrząsnąć z jakiegoś drętwego otępienia. Majaczy mi się, że uczestniczę w zaskakująco głupim spektaklu teatralnym bez początku i końca, w którym wszyscy aktorzy pozapominali swoich ról i mówią, co im ślina na język przyniesie w daremnej nadziei, że powstanie z tego jakaś całość. Ten spektakl wyreżyserowano jakby specjalnie dla mnie, żeby możliwie najdłużej zatrzymać mnie na miejscu, nie pozwolić ruszyć się na krok, a tymczasem za kulisami ktoś pospiesznie robi co może po to, żeby stało się dla mnie ostatecznie jasne — wszystko nie ma sensu, nie sposób cokolwiek zrobić, trzeba wracać do domu…

Z ogromnym trudem biorę się w garść i wyłączam przeklęty reflektor. Szczekn natychmiast urywa w pół słowa długie, starannie obmyślone przekleństwo i jak gdyby nigdy nic rusza przed siebie. Maszeruję w ślad za nim słuchając, jak Van der Hoose zaprowadza porządek u siebie na pokładzie. „Skandal! Przeszkadzać grupie zwiadowczej! Niezwłocznie wyrzucę z mostka! Zabronię! Przekupki!”

— Zabawiasz się? — cichutko pytam Szczekna.

Zamiast odpowiedzi zezuje wypukłym okiem.

— Rozrabiacz — mówię. — Wszyscy tacy jesteście. Każdy Głowan lubi rozróby i skandale…

— Mokro — nie na temat odpowiada Szczekn. — I pełno żab. Nie ma gdzie nogi postawić… Znowu ciężarówki — komunikuje.

Z iłu przed nami wyraźnie ciągnie smrodem mokrego zardzewiałego żelastwa, a w chwilę później znajdujemy się w samym środku ogromnego skupiska najrozmaitszych samochodów.

Są tu i zwyczajne ciężarówki, i furgonetki, i gigantyczne platformy, i malutkie aerodynamiczne samochody osobowe, i jakieś potworne samochodopodobne machiny o ośmiu kołach wysokości człowieka. Wszystko to stoi na jezdni, na chodnikach, jedno przy drugim, byle jak w poprzek i na ukos, często na styk — niewyobrażalnie przerdzewiałe, rozpadające się od samego patrzenia. Nie możemy iść szybko, trzeba omijać, przeciskać się, przełazić. Samochodów setki. I wszystkie załadowane domowymi gratami, a graty te też już dawno zgniły, zetlały, zmurszały, są nie do rozpoznania…

A potem, jakoś nieoczekiwanie ten nonsensowny labirynt kończy się.

To znaczy dookoła, jak poprzednio, stoją samochody, setki samochodów, ale stoją we względnym porządku, uszeregowane po obu stronach jezdni i na chodnikach, i środek ulicy znowu jest idealnie pusty.

Patrzę na Szczekna. Szczekn otrząsa się z furią, drapie wszystkimi czterema nogami jednocześnie, wylizuje grzbiet, parska, zionie przekleństwami, znowu zaczyna się otrząsać, drapać i wylizywać.

Van der Hoose z trwogą wypytuje nas, dlaczego zeszliśmy z trasy i co to był za skład. Tłumaczę mu, że to nie był skład. Dyskutujemy na następujący temat — jeżeli to są ślady ewakuacji, to dlaczego tubylcy ewakuowali się z przedmieść do centrum.

— Tą drogą wracać nie będę — oznajmia Szczekn i wściekłym plaśnięciem rozmazuje na jezdni skaczącą w pobliżu żabę.

O drugiej po południu Sztab nadaje pierwsze wnioski: Ekologiczna katastrofa, ale cywilizacja zginęła z innej przyczyny. Ludność znikła, jeśli tak można powiedzieć, w jednej chwili, ale nie wyniszczyła się wzajemnie wojnami i nie ewakuowała się przez Kosmos — zbyt niski poziom techniki i w ogóle planeta nie jest cmentarzyskiem, tylko wysypiskiem śmieci. Żałosne niedobitki tubylców wegetują na wsi, z trudem uprawiają rolę i są całkowicie pozbawione nawyków cywilizacyjnych, chociaż znakomicie dają sobie radę z bronią automatyczną. Wnioski dla mnie i Szczekna: miasto musi być absolutnie puste. Mnie ten wniosek wydaje się dosyć wątpliwy, Szczeknowi również.

Jezdnia staje się szersza, domy i samochody po obu stronach całkowicie znikają we mgle i wyczuwam przed sobą otwartą przestrzeń… Jeszcze kilka kroków i przed nami z mgły wyłania się przysadzista kwadratowa sylwetka. To znowu pancerka — dokładnie taka sama, jaka stała pod zwaloną ścianą, ale tę porzucono bardzo dawno temu, osiadła pod własnym ciężarem i jakby wrosła w asfalt.

Przed sobą nie widzę nic. Mgła na tym placu jest jakaś szczególna, nienaturalnie gęsta, można sądzić, że trwa tu wiele, wiele lat i przez te lata wytrąciła się, zsiadła jak mleko i stwardniała pod własnym ciężarem.

— Pod nogi! — komenderuje nagle Szczekn.

Patrzę pod nogi i niczego nie widzę. Za to dociera do mnie nieoczekiwanie, że pod podeszwami mam już nie asfalt, tylko coś miękkiego, co sprężynuje, i jest gładkie niczym gruby dywan. Przykucam.

— Możesz włączyć swój reflektor — mruczy Szczekn.

Ale już bez żadnych reflektorów widzę, że asfalt prawie całkowicie pokryty jest nieapetyczną warstwą sprasowanej wilgotnej masy, obficie porośniętej różnokolorową pleśnią. Wyciągam nóż, podważam płat tej masy — od spleśniałego kożucha odłazi jakaś szmatka, a może kawałek rzemyka, a spod rzemyka mętną zielonością wyziera coś okrągłego (guzik? sprzączka?) i powoli wyprostowują się jakieś druciki czy sprężynki…

— Oni wszyscy tędy szli… — mówi Szczekn dziwnym tonem.

Wstaję i idę dalej, stąpając po czymś miękkim i śliskim. Próbuję poskromić swoją wyobraźnię, ale teraz mi się to nie udaje. Oni wszyscy szli tędy, tą oto drogą, porzuciwszy swoje niepotrzebne już samochody i furgonetki, setki tysięcy, miliony wypływały z alei na ten plac, omijając pancerkę z groźnie i bezsilnie wycelowanymi karabinami maszynowymi, szli i wypadały im z rąk ostatnie nieliczne przedmioty, które próbowali zabrać ze sobą, potykali się, być może nawet padali na ziemię i wtedy już nie mogli wstać, bo wszystko, co padało, wdeptywano, wdeptywano, wdeptywano milionami nóg. I nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że to wszystko działo się nocą — ludzką kaszę oświetlało martwe niepewne światło i było cicho jak we śnie…

— Dół… — mówi Szczekn.

Włączyłem reflektor. Żadnego dołu nie było. Tak daleko, jak sięgał promień, widniał równy, gładki plac rozświetlony niezliczonymi mętnymi rozbłyskami świecącej pleśni, a dwa kroki przede mną czerniał wilgocią wielki, mniej więcej dwadzieścia na czterdzieści metrów, prostokąt nagiego gładkiego asfaltu. Jakby go starannie wycięto w migotliwym zapleśniałym dywanie.

— Stopnie! — mówi Szczekn jakby z rozpaczą. — Dziurkowane! Głęboko! Nie widzę…

Mróz mi przechodzi po skórze — jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby Szczekn mówił takim dziwnym głosem. Nie patrząc opuszczam rękę i kładę dłoń na wielkiej kosmatej głowie, czuję nerwowe drganie trójkątnego ucha. Nieustraszony Szczekn boi się. Nieustraszony Szczekn tuli się do mojej nogi, tak jak jego przodkowie tulili się do nóg swoich panów zwęszywszy za progiem jaskini nieznane niebezpieczeństwo…

— Nie ma dna… — mówi Szczekn z rozpaczą. — Nie umiem zrozumieć. Zawsze jest dno. Oni wszyscy weszli tam, a dna nie ma i nikt nie wrócił… Czy musimy tam wejść?

Przykucam i obejmuję Szczekna za szyję.

— Nie widzę tu dołu — mówię w języku Głowanów. — Widzę tylko równy prostokąt asfaltu.

Szczekn ciężko dyszy. Wszystkie jego mięśnie są napięte i coraz mocniej tuli się do mnie.

— Ty nie możesz widzieć — mówi. — Ty nie umiesz: Cztery szeregi dziurkowanych stopni. Starte. Błyszczą. Wciąż głębiej i głębiej. I donikąd. Nie chcę tam. Nie każ mi iść.

— Szczekn — mówię. — Co z tobą? Jakże ja ci mogę rozkazywać?

— Nie proś — mówi. — Nie żądaj. Nie zapraszaj.

— Pójdziemy sobie stąd — mówię.

— Tak. I to szybko!

Dyktuję meldunek. Van der Hoose już przełączył mój kanał na Sztab i kiedy kończę, cała ekspedycja już jest poinformowana. Zaczyna się hałaśliwa dyskusja. Powstają hipotezy, padają propozycje działania. Szczekn powoli przychodzi do siebie — zezuje żółtym okiem i co chwila oblizuje się. Wreszcie włącza się sam Komow. Hałas milknie. Otrzymujemy polecenie kontynuowania marszu, co też z ochotą czynimy.

Omijamy straszny prostokąt, przechodzimy przez plac, mijamy drugą pancerkę, która zamyka aleję z przeciwnej strony i znowu idziemy wzdłuż dwóch kolumn porzuconych samochodów. Szczekn znowu raźno biegnie przodem, znowu jest energiczny, kłótliwy i wyniosły. Uśmiecham się do siebie i myślę, że na jego miejscu męczyłbym się teraz okropnie, byłoby mi głupio i wstyd za ten paniczny, nieomal dziecinny strach, którego nie udało mu się opanować tam na placu. A tymczasem Szczekna żadne takie uczucia nie dręczą. Tak, przestraszył się i nie potrafił tego ukryć i nie widzi powodu do wstydu. Teraz głośno rozmyśla:

— Oni wszyscy zeszli pod ziemię. Gdyby tam było dno, przekonałbym ciebie, że oni wszyscy mieszkają teraz pod ziemią, bardzo głęboko, bezgłośnie. Ale tam nie ma dna! Nie rozumiem, gdzie oni mogą tam żyć. Nie rozumiem, dlaczego nie ma dna i jak to może być.

— Spróbuj wytłumaczyć — mówię. — To bardzo ważne.

Ale Szczekn nie może tego wytłumaczyć. Bardzo straszne, powtarza. Planety są kuliste, stara się objaśnić, ta planeta też jest kulista, sam widziałem, ale na tym placu wcale taka nie jest. Tam jest jak talerz. A w talerzu dziura. I ta dziura prowadzi z jednej pustki, w której jesteśmy my, prosto w drugą pustkę, gdzie nas nie ma.

— A dlaczego ja nie widziałem tej dziury?

— Dlatego, że jest zaklejona. Ty nie umiesz. Zaklejano przed takimi jak ty, a nie przed takimi jak ja…

Potem nagle oznajmia, że znowu pojawiło się niebezpieczeństwo. Małe niebezpieczeństwo, zwyczajne. Od bardzo dawna wcale go nie było, a teraz znowu jest.

Po chwili z fasady domu po prawej z drugiego piętra spada balkon. Szybko pytam Szczekna, czy niebezpieczeństwo się zmniejszyło. Bez wahania odpowiada, że tak, zmniejszyło się, ale niewiele. Chcę go zapytać, z której strony zagraża nam teraz to niebezpieczeństwo, ale w tym momencie w plecy uderza mnie sprężone powietrzę, w uszach świszcze, sierść na Szczeknie zjeża się.

Aleją pędzi maleńki cyklon. Jest gorący i śmierdzi żelazem.

— Co się tam u was dzieje? — krzyczy Van der Hoose.

— Jakiś przeciąg — odpowiadam przez zaciśnięte zęby.

Ponowne uderzenie wiatru powoduje, że mimo woli przebiegam kilka kroków. Trochę to poniżające.

— Abałkin! Szczekn! — grzmi Komow. — Trzymajcie się środka. Jak najdalej od murów! Przedmuchuję plac, możliwe, że zaczną walić się ściany…

Wicher zbija Szczekna z nóg i wlecze po ziemi w towarzystwie jakiegoś nieostrożnego szczura.

— Koniec? — pyta z irytacją, kiedy huragan cichnie. Nawet nie próbuje wstać.

— Koniec — mówi Komow. — Możecie iść dalej.

— Jesteśmy niewymownie wdzięczni — mówi Szczekn jadowity jak najjadowitsza żmija.

W eterze chichot, ktoś nie wytrzymał. Zdaje się, że Van der Hoose.

— Najuprzejmiej was przepraszam — mówi Komow. — Musiałem rozpędzić mgłę.

W odpowiedzi Szczekn wyrzuca z siebie w języku Głowanów wyjątkowo długie i skomplikowane przekleństwo, wstaje, otrząsa się wściekle i nagle zamiera w niewygodnej pozycji.

— Lew — mówi. — Niebezpieczeństwa już nie ma. W ogóle. Zdmuchnięte.

— Dzięki choć za to — mówię.

Informacja do Espady. Nadzwyczaj plastyczne opisy Hattaucha. Widzę go jak żywego — niewyobrażalnie brudny, śmierdzący, obrośnięty i pokryty liszajami staruch mniej więcej dwuchsetletni na oko, twierdzi, że ma dwadzieścia jeden lat, bez przerwy chrypi, kaszle, smarka i spluwa, trzyma na kolanach karabin i od czasu do czasu strzela Panu Bogu w okno ponad głową Espady, na pytania odpowiadać sobie nie życzy, za to stara się je sam zadawać, odpowiedzi wysłuchuje demonstracyjnie nieuważnie i co drugą odpowiedź głośno nazywa kłamstwem…

Aleję przecina jeszcze jeden plac. Właściwie nie jest to plac w pełnym tego słowa znaczeniu — po prostu z prawej strony znajduje się półokrągły skwer, za którym stoi żółty, długi budynek z wklęsłą fasadą ozdobioną pseudokolumnami. Fasada jest żółta, krzewy na skwerze też jakieś żółtawe, jakby w przededniu jesieni, i dlatego nie od razu zauważam na środku skweru jeszcze jedną „szklankę”.

Tym razem jest nienaruszona i lśni jak nowy, można pomyśleć, że ustawiono go dzisiejszego ranka tu wśród żółtych krzewów — cylinder wysokości około dwóch metrów i średnicy metrowej z półprzezroczystego materiału przypominającego bursztyn. Stoi idealnie pionowo i owalne drzwi są szczelnie zamknięte.

Na pokładzie wybuch entuzjazmu, a Szczekn kolejny raz demonstruje swoją całkowitą obojętność, a nawet pogardę dla wszystkich tych przedmiotów „niepotrzebnych jego narodowi” — niezwłocznie zaczyna się drapać odwrócony tyłem do „szklanki”.

Obchodzę cylinder dookoła, potem dwoma palcami ujmuję występ na owalnych drzwiach i zaglądam do środka. Jedno spojrzenie wystarcza mi najzupełniej — zapełniając segmentami swoich straszliwych nóg wnętrze cylindra, wystawiwszy przed siebie kolczaste półmetrowe kleszcze tępo i ponuro patrzy na mnie dwoma rzędami mętnozielonych ślepi olbrzymi rakopająk z Pandory w całej swojej krasie.

To nie strach mój zadziałał, tylko błyskawiczna reakcja na nieprzewidziane niebezpieczeństwo. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy z całej siły przyciskałem ramieniem zatrzaśnięte drzwi, wsparty nogami w ziemię, od stóp do głów zlany potem, drżący jak osika.

A Szczekn stał już obok gotowy do natychmiastowej walki — kołysząc się na wyprężonych łapach, kręcąc wyczekująco głową. Jego oślepiająco białe zęby wilgotnie błyszczą w kącikach warg. Trwa to zaledwie kilka sekund, a następnie Szczekn pyta swarliwie:

— O co chodzi? Kto cię skrzywdził?

Po omacku znajduję dłonią kolbę skorczera, ogromnym wysiłkiem woli odklejam się od przeklętych drzwi i wycofuję się tyłem trzymając skorczer gotowy do strzału. Szczekn wycofuje się razem ze mną, z każdą chwilą coraz wścieklejszy.

— Zadałem ci pytanie! — oznajmia z irytacją.

— Co ty, jeszcze nic nie czujesz? — pytam przez zęby.

— Gdzie? W tej budce? Tam nic nie ma!

Van Der Hoose z ekspertami nerwowo hałasują nam w uszach. Nie słucham ich. Wiem i bez ich rad, że można na przykład podeprzeć drzwi belką — gdybym ją rzecz jasna znalazł — albo spalić całą „szklankę” ze skorczera. Nadal cofam się, nie spuszczając oczu z cylindra.

— W budce nic nie ma! — uparcie powtarza Szczekn. — I nikogo nie ma. I od wielu lat nikogo nie było. Chcesz, otworzę drzwi i pokażę ci, że tam nic nie ma?

— Nie chcę — odpowiadam jako tako opanowując swój głos — chodźmy stąd.

— Tylko otworzę drzwi…

— Szczekn — mówię — tym razem się mylisz.

— My się nie mylimy nigdy. Idę. Zobaczysz sam.

— Mylisz się! — krzyczę. — Jeżeli natychmiast nie pójdziesz ze mną, to znaczy, że nie jesteś moim przyjacielem i nie liczysz się z tym, co mówię.

Robię w tył zwrot (skorczer w opuszczonej ręce, odbezpieczony, ustawiony na ogień ciągły) i odmaszerowuję. Plecy mam ogromne, na szerokość całej alei i całkowicie bezbronne.

Szczekn, nadzwyczaj niezadowolony, z miną pogardliwą biegnie z lewej strony nieco z tyłu. Zrzędny i napastliwy. A kiedy odeszliśmy około dwustu kroków, kiedy już zupełnie się uspokoiłem i zaczynam poszukiwać drogi do zgody, Szczekn nagle znika. Tylko pazury zazgrzytały po asfalcie. I oto już jest przy budce, i już za późno, żeby biec za nim, łapać głupka za tylne łapy, odciągać od cylindra. Mój skorczer jest zupełnie bezużyteczny, a przeklęty Szczekn uchyla drzwi i długo, nieskończenie długo patrzy w głąb.

Następnie, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, zamyka drzwi i wraca. Szczekn poniżony. Szczekn unicestwiony, Szczekn bez zastrzeżeń uznający swoją kompletną nieprzydatność i dlatego gotowy w przyszłości pokornie znieść wszystko, co mu zgotuję. Wraca, siada bokiem u moich nóg, smętnie opuściwszy głowę. Milczymy. Staram się nie patrzeć na Szczekna. Patrzę na „szklankę”, czuję, jak wysychają ściągając skórę strumyczki potu na moich skroniach, jak moje mięśnie przestają drżeć, a za to przenika je dręczący ból i jak najbardziej ze wszystkiego chciałbym móc syknąć „ty bydlaku!”, nabrać tchu i z rozmachem trzasnąć w ten smutny, skretyniały, uparty, bezmózgi łeb. Ale mówię tylko:

— Mieliśmy szczęście. One tu nie napadają, nie wiadomo dlaczego…

Wiadomość ze sztabu. Powstała hipoteza, że „prostokąt Szczekna” to wejście w międzyprzestrzenny tunel, przez który wyprowadzono mieszkańców planety. Prawdopodobnie zrobili to Wędrowcy…

Idziemy przez zaskakująco pustą dzielnicę. Ani żywego ducha, nawet komary gdzieś przepadły. Raczej mi się to nie podoba, ale Szczekn nie przejawia żadnego niepokoju.

— Tym razem spóźniliście się — mruczy.

— Na to wygląda — potwierdzam zgodnie.

Szczekn odzywa się pierwszy raz od incydentu z rakopająkiem. Zdaje się, że chętnie porozmawiałby na tematy oderwane. Skłonności tego rodzaju ujawnia dosyć rzadko.

— Wędrowcy — zrzędzi. — Wiele razy słyszałem. — Wędrowcy, Wędrowcy… Czy zupełnie nic o nich nie wiecie?

— Bardzo niewiele. Wiemy, że to supercywilizacja, wiemy, że są wielokrotnie potężniejsi od nas. Przypuszczamy, że nie są humanoidami. Przypuszczamy, że zbadali naszą całą galaktykę i to już bardzo dawno. I jeszcze przypuszczamy, że nie mają domu — w naszym i w waszym znaczeniu tego słowa. Dlatego nazywamy ich Wędrowcami…

— Chcecie się z nimi spotkać?

— Jak by ci tu powiedzieć… Komow oddałby za to swoją prawą rękę. A ja na przykład wolałbym, żeby takie spotkanie nigdy nie doszło do skutku…

— Boisz się ich?

Nie mam ochoty dyskutować na ten temat. Szczególnie teraz.

— Widzisz, Szczekn — mówię — to dłuższa rozmowa. Lepiej byś uważniej patrzył na boki, bo widzę, że jesteś jakby trochę roztargniony.

— Rozglądam się. Cisza, spokój.

— Zauważyłeś, że tu jakby wszystko wymarło?

— To dlatego, że tu często przychodzą ludzie — mówi Szczekn.

— Ach tak? — powiadam. — Uspokoiłeś mnie.

— Teraz ich nie ma. Prawie.

Kończy się czterdziesty drugi kwartał, zbliżamy się do skrzyżowania. Szczekn nagle oświadcza.

— Za rogiem człowiek. Jeden.

To zamierzchły starzec w czarnym palcie do pięt w futrzanej czapce z nausznikami zawiązanymi pod splątaną brudną brodą, w wesołych, jaskrawożółtych rękawiczkach, w ogromnych trzewikach z jakiegoś materiału. Porusza się z olbrzymim trudem, ledwie powłóczy nogami. Jesteśmy mniej więcej trzydzieści metrów od niego, ale z tej odległości słychać, jak ciężko oddycha czasem pojękując z wysiłku.

Załadowuje wózek na wysokich, cienkich kołach, przypomina to wózek dla dziecka. Włazi przez rozbitą wystawę, znika w środku na bardzo długo, bardzo powoli wydobywa się na zewnątrz, jedną ręką opiera się o ścianę, drugą tuli do piersi po dwie, trzy puszki z kolorowymi etykietkami. Za każdym razem, kiedy dociera wreszcie do swojego wózka, bezsilnie opada na trzynogie składane krzesełko, czas jakiś siedzi bez ruchu, odpoczywa, a potem zaczyna równie powoli i ostrożnie przekładać puszki na wózek. Potem znowu odpoczywa, jakby spał siedząc, znowu wstaje i na dygoczących nogach idzie w kierunku wystawy — długi, czarny, zgięty niemal wpół.

Stoimy na rogu prawie się nie kryjąc, ponieważ jest dla nas jasne, że ten człowiek niczego nie widzi i nic nie słyszy. Szczekn jest zdania, że stary jest sam, nikogo więcej nie ma, a jeśli ktoś jest, to bardzo daleko. Ja nie mam najmniejszej ochoty zawierać znajomości ze starcem, ale prawdopodobnie będę musiał, choćby po to, żeby mu pomóc z tymi puszkami. Ale boję się go przestraszyć. Proszę Van Der Hoosego, żeby pokazał starego Espadzie, niech Espada określi, kto to taki — „szaman”, „żołnierz”, czy też może „człowiek”.

Stary po raz dziesiąty wyładował swoje puszki, znowu odpoczywa zgarbiony na trzynogim krzesełku. Jego głowa trzęsie się i coraz niżej opada na pierś. Widocznie stary zasypia.

— Nie widziałem niczego podobnego — oświadcza Espada. — Lew, porozmawiaj z nim…

— Jest okropnie stary — z powątpiewaniem mówi Van Der Hoose.

— Zaraz umrze — mruczy Szczekn.

— Otóż właśnie — mówię — a zwłaszcza wtedy, kiedy pojawię się przed nim w moim tęczowym chałacie…

Nie dopowiedziałem zdania, kiedy nagle starzec gwałtownie pochyla się do przodu i miękko pada bokiem na jezdnię.

— Koniec — mówi Szczekn. — Możemy podejść i zobaczyć, jeśli jesteś ciekaw.

Stary jest martwy, nie oddycha, tętno niewyczuwalne, prawdopodobnie rozległy zawał i doszczętne wyczerpanie organizmu. Ale nie na skutek głodu. Po prostu jest bardzo, niewyobrażalnie zgrzybiały. Klęczę na ziemi i patrzę na jego kościstą zielonkawobiałą twarz. Pierwszy normalny człowiek w tym mieście. Martwy. A ja nic nie mogę zrobić, ponieważ mam przy sobie tylko polową aparaturę.

Aplikuję mu dwie ampułki mikrofaga i mówię do Van Der Hoosego, żeby przysłał lekarzy. Nie zamierzam zatrzymywać się tutaj. To nie ma sensu. Stary nie przemówi. A jeśli przemówi, to nieprędko. Przed odejściem stoję nad nim jeszcze chwilę, patrzę na wózek do połowy załadowany puszkami konserw, przewrócone krzesełko i myślę, że stary na pewno wszędzie targał ze sobą to krzesełko, co chwila siadał na nim, żeby odpocząć…

Około osiemnastej zaczyna się zmierzchać. Według moich obliczeń do końca trasy mamy jeszcze dwie godziny marszu, proponuję Szczeknowi, żebyśmy odpoczęli i coś zjedli. Odpoczynek nie jest Szczeknowi potrzebny, ale jak zwykle chętnie coś przekąsi.

Przysiadamy na skraju dużej, wyschniętej fontanny, w cieniu jakiegoś kamiennego skrzydlatego mitologicznego potwora. Otwieram zasobnik z jedzeniem. Dookoła mgliście jaśnieją ściany martwych domów, panuje martwa cisza i miło jest pomyśleć, że w dziesiątkach punktów przebytej trasy nie ma już martwej pustki, że pracują tam ludzie.

W czasie jedzenia Szczekn nigdy nie rozmawia, jednakże kiedy zaspokoi głód, lubi pogawędzić.

— Ten stary — mówi starannie wylizując łapę — naprawdę go ożywiono?

— Tak.

— Znowu jest żywy, chodzi i mówi?

— Wątpię, żeby mówił, a tym bardziej chodził, ale żyje.

— Szkoda — mruczy Szczekn.

— Szkoda?

— Tak. Szkoda, że nie mówi. Bardzo jestem ciekaw, co jest „tam”…

— Gdzie?

— Tam gdzie on był, kiedy stał się martwy.

Uśmiecham się.

— Myślisz, że tam w ogóle coś jest?

— Powinno być. Powinienem przecież gdzieś być, kiedy mnie już nie będzie.

— A gdzie się podziewa prąd elektryczny, kiedy go się wyłącza?

— Tego nigdy nie mogłem zrozumieć — przyznaje Szczekn — ale ty rozumujesz nie ściśle. Tak, nie wiem, gdzie się podziewa prąd elektryczny, kiedy się go wyłącza. Ale nie wiem także, skąd się bierze, kiedy go się włącza. A skąd ja się wziąłem, to wiem i rozumiem.

— A więc gdzie byłeś, kiedy cię nie było? — pytam podchwytliwie.

Ale dla Szczekna to nie jest żaden problem.

— Byłem we krwi swoich rodziców. A przedtem — we krwi rodziców swoich rodziców.

— A więc kiedy ciebie nie będzie, będziesz w krwi swoich dzieci.

— A jeśli nie będę miał dzieci?

— Będziesz w ziemi, w trawie, w drzewach…

— To nie tak! W trawie i w drzewach będzie moje ciało. Ale gdzie będę ja sam?

— W krwi twoich rodziców też byłeś nie ty sam, tylko twoje ciało. Nie pamiętasz przecież, jak ci było w krwi twoich rodziców…

— Jak to — nie pamiętam? Bardzo wiele pamiętam — dziwi się Szczekn.

— Fakt, masz rację — mamroczę pokonany. — Przecież wy macie pamięć genetyczną…

— Nazwać to można, jak kto chce — mruczy Szczekn — ale ja naprawdę nie wiem, gdzie ja się podzieję, jeśli zaraz umrę. Przecież nie mam dzieci.

Decyduję się przerwać tę dyskusję. Jest dla mnie jasne — nigdy nie zdołam przekonać Szczekna, że „tam” nie ma niczego. Dlatego w milczeniu pakuję jedzenie, wsadzam je do specjalnego worka i sadowię się wygodniej wyciągając nogi.

Szczekn starannie wylizał drugą łapę, doprowadził do idealnego stanu sierść na policzkach i znowu zaczyna rozmowę.

— Zadziwiasz mnie, Lew — oznajmia. — Wszyscy mnie zadziwiacie. Czy naprawdę wam się to nie znudziło? Po co pracować bez najmniejszego sensu?

— Jak to — bez sensu? Przecież widzisz, ile dowiedzieliśmy się w ciągu jednego tylko dnia.

— Właśnie o to pytam — po co chcecie wiedzieć to, co nie ma sensu? Co z tym zrobicie? Wciąż dowiadujecie się i dowiadujecie i nic nie robicie z tym, czegoście się dowiedzieli.

— Na przykład? — pytam.

Szczekn jest wielkim dyskutantem. Dopiero co odniósł jedno zwycięstwo, a teraz wyraźnie zamierza odnieść drugie.

— Na przykład dziura bez dna, którą znalazłem. Komu i po co może przydać się dziura bez dna?

— To właściwie nie jest dziura — mówię. — To raczej drzwi do innego świata.

— I wy możecie przejść przez te drzwi? — informuje się Szczekn.

— Nie — przyznaję — nie możemy.

— Więc po co wam drzwi, przez które i tak nie możecie przejść?

— Dziś nie możemy, a jutro będziemy mogli.

— Jutro?

— W przenośnym sensie. Pojutrze… Za rok…

— Inny świat, inny świat — mruczy Szczekn. — Czy na tym jest wam za ciasno?

— Jak by ci to powiedzieć. Zapewne ciasno jest naszej wyobraźni.

— Ja myślę! — jadowicie potwierdza Szczekn. — Przecież wystarczy wam znaleźć się w innym świecie, żeby natychmiast zacząć go przerabiać na podobieństwo waszego własnego. Więc naturalnie waszej wyobraźni znowu robi się za ciasno i wtedy zaczynacie szukać jeszcze innego świata i znowu zaczynacie go przerabiać…

Gwałtownie przerywa swoją filipikę i w tejże sekundzie czuję czyjąś obecność. Tuż obok. Dwa kroki stąd. Przy fontannie z mitologicznym potworem.

To najzwyczajniejszy tubylec, najpewniej z kategorii „człowieków” — silny, postawny mężczyzna w brezentowych spodniach i brezentowej kurtce włożonej na gołe ciało, na piersi wisi karabin. Nie czesane włosy spadają mu na oczy, a policzki i podbródek ogolił nadzwyczaj starannie. Stoi przy fontannie absolutnie bez ruchu i tylko jego oczy nieśpiesznie wędrują ze mnie na Szczekna i z powrotem. Wygląda na to, że widzi w ciemności nie gorzej od nas. Nie rozumiem, jak mu się udało tak bezszelestnie i niedostrzegalnie podejść do nas.

Ostrożnie sięgam ręką na plecy i włączam lingan translatora.

— Podejdź i usiądź z nami, jesteśmy przyjaciółmi.

Z lingana z półsekundowym opóźnieniem wydostają się gardłowe, dosyć sympatycznie brzmiące dźwięki.

Nieznajomy wzdryga się i robi krok do tyłu.

— Nie obawiaj się — mówię. — Jak ci na imię? Ja nazywam się Lew, a on nazywa się Szczekn. Nie jesteśmy wrogami. Chcemy z tobą porozmawiać.

Nie, nic z tego nie wychodzi. Nieznajomy cofa się znowu o krok i do połowy chowa się za fontanną. Jego twarz niczego nie wyraża i nawet nie jest jasne, czy rozumie, co do niego mówię.

— Mamy smaczne jedzenie — nie poddaję się. — Może jesteś głodny albo spragniony? Usiądź z nami i zechciej być naszym gościem…

Nagle przychodzi mi do głowy, że tubylec może się nieźle wystraszyć tego „my”, „z nami” i śpiesznie przechodzę na liczbę pojedynczą. Ale to również nie pomaga. Tubylec całkowicie znika za fontanną, teraz go już nie widać i nie słychać.

— Odchodzi — mruczy Szczekn.

I wtedy znowu go widzę. Długimi, płynnymi, absolutnie bezgłośnymi krokami przemierza ulicę, wchodzi na przeciwległy chodnik i nie obejrzawszy się ani razu znika w bramie.