129122.fb2
Sandro i Andrzejowi poleciłem opuścić lokal. Absolutnie oficjalnie. Musiałem przybrać oficjalny wyraz twarzy i przemówić oficjalnym tonem, co zresztą przyszło mi z łatwością, ponieważ chciałem zostać sam i dobrze się nad tym wszystkim zastanowić.
Alona błyskawicznie wyczuła mój nastrój i bez oporu obiecała, że nie wejdzie do mego gabinetu i w ogóle, za to strzec będzie mego spokoju. O ile się orientuję, Alona ma całkowicie fałszywe wyobrażenie o mojej pracy. Na przykład sądzi, że moja praca jest niebezpieczna. Ale niektóre podstawowe rzeczy opanowała w sposób doskonały. W szczególności wie dobrze, że jeśli nagle okazuję się zajęty, to nie oznacza, że spłynęło na mnie natchnienie lub że olśnił mnie wspaniały pomysł, natomiast oznacza, że pojawiło się pilne zadanie, które należy naprawdę szybko rozwiązać.
Pociągnąłem ją za ucho, zamknąłem się w gabinecie, zostawiając sprzątanie na jej głowie.
Skąd Abałkin miał mój numer? Bardzo proste. Swój numer zostawiłem Nauczycielowi. Poza tym mogła mu o mnie opowiedzieć Maja Głumowa. A więc albo Abałkin raz jeszcze spotkał się z Mają, albo postanowił jednak porozmawiać z Nauczycielem. Pomimo wszystko. Dwadzieścia lat nie dawał o sobie znać, a teraz nagle zdecydował się z nim zobaczyć. Po co?
W jakim celu dzwonił do mnie? Na przykład powodowany sentymentem. Wspomnienia o pierwszej prawdziwej pracy. Młodość, najszczęśliwsze lata życia. Hm. Bardzo wątpię… Altruistyczna chęć, aby pomóc dziennikarzowi (i odkrywcy ulubionych Głowanów) w jego pracy, chęć wzmocniona zdrową ambicją. Zawracanie głowy. Dlaczego w takim razie daje mi fałszywy adres? A może adres nie jest fałszywy? A jeśli nie fałszywy, to znaczy, że Abałkin się nie ukrywa, to znaczy, że Ekscelencja coś pokręcił… A właściwie skąd wiadomo, że Lew Abałkin się ukrywa?
Szybko połączyłem się z informacją, odnotowałem numer i zadzwoniłem do „Olszynki” domek numer sześć. Nikt się nie odezwał. Jak zresztą należało oczekiwać.
Dobrze, zostawmy to na razie. Dalej. Co było najważniejsze w naszej rozmowie? Nawiasem mówiąc, raz o mało się nie wygadałem. Za takie rzeczy należy obcinać język. „Kto jak kto, ale ty powinieneś dobrze wiedzieć, co to jest desant floty „C”! „Ciekawe, skąd wiesz, Mak, o flocie „C”, i — co jeszcze ciekawsze — dlaczego sądzisz, że ja powinienem o tym wiedzieć?” Rozumie się, niczego podobnego Abałkin by nie powiedział, ale po chwili namysłu rozumiałby wszystko. A ja po takiej haniebnej wpadce nie miałbym innego wyjścia, jak tylko naprawdę zostać dziennikarzem… Dobra, miejmy nadzieję, że Abałkin nic nie zauważył. On też nie miał zbyt wiele czasu, żeby analizować i oceniać każde moje słowo. Wyraźnie chciał osiągnąć jakiś swój cel, a wszystko inne, nie mające związku z tym celem, jak należy sądzić, puszczał mimo uszu.
Ale o co mu chodziło? Czemu próbował przypisać mi swoje własne zasługi i na dodatek zasługi Korcowa? A co najistotniejsze — tak wprost, na chama, ledwie zdążył się przywitać… Można pomyśleć, że naprawdę rozpowszechniam legendy o swoim priorytecie, że do mnie należy fundamentalny projekt pracy z Głowanami, że sobie to wszystko przywłaszczyłem, a on, Abałkin, dowiedział się o tym i daje mi do zrozumienia, że jestem zwyczajnym gnojkiem. W każdym razie jego uśmieszek był bardzo dwuznaczny… Ale to przecież nonsens! O tym, że właśnie ja odkryłem Głowanów, wiedzą tylko specjaliści, zresztą i oni na pewno już dawno o tym zapomnieli jako o drobiazgu bez znaczenia.
Bzdura i zawracanie głowy, to jasne. Ale fakt pozostaje faktem: przed chwilą zadzwonił do mnie Lew Abałkin i oznajmił, że jego zdaniem ojcem i koryfeuszem nauki o Głowanach jestem ja, dziennikarz Kammerer. Poza tym nasza rozmowa nie zawierała nic istotnego. Cała reszta — towarzyskie uprzejmości. Co prawda jeszcze ten fałszywy (najprawdopodobniej) adres na zakończenie…
Oczywiście narzuca się jeszcze jedna wersja. Było mu wszystko jedno, o czym będzie rozmawiać. Mógł gadać dowolne głupstwa, bo zadzwonił tylko po to, żeby mnie zobaczyć. Nauczyciel albo Maja Głumowa powiedzieli mu: niejaki Maksym Kammerer zbiera o tobie informacje. Ach, tak — myśli ukrywający się Lew. — Bardzo dziwne! Wystarczyło, żebym się znalazł na Ziemi, a już zainteresował się mną Maksym Kammerer. A przecież znałem kiedyś Maksyma Kammerera. Co to? Zbieg okoliczności? Lew Abałkin nie wierzy w zbiegi okoliczności. Najlepiej będzie, jeśli zadzwonię do tego człowieka i zobaczę, czy to naprawdę Maksym Kammerer, w przeszłości Mak Sym… A jeśli to naprawdę ten sam, zobaczę, jak się zachowa.
Poczułem, że trafiłem w dziesiątkę. Abałkin dzwoni i na wszelki wypadek nie włącza wizji. Na wypadek gdybym nie był Maksymem Kammererem. Widzi mnie. Nie bez zdziwienia, ale za to z wyraźną ulgą. Widzi najzwyczajniejszego Maksyma Kammerera, u którego odbywa się niewielkie przyjęcie, słyszy wesoły harmider, nic, ale to zupełnie nic podejrzanego. No cóż, można chwilę pogadać na jakiś błahy temat, umówić się na spotkanie i przepaść…
A jednak! To nie cała prawda i nie tylko prawda. Są tu dwa punkty co najmniej niejasne. Po pierwsze: po co w takim razie w ogóle zaczynał rozmowę? Popatrzyłby, posłuchał, zobaczyłby, że ja to naprawdę ja, i spokojnie mógł się wyłączyć. Błędne połączenie, zdarza się. I koniec.
A po drugie, ja też przecież nie jestem wczorajszy. Przecież wiedziałem, że on nie tylko ze mną rozmawia, ale jeszcze śledzi moją reakcję. Chciał się upewnić, że ja to jestem ja, i zobaczyć, w jaki sposób zareaguję na określone słowa. Mówił ewidentne brednie i patrzył, jak ja na te brednie zareaguję… Też bardzo dziwne. Na ewidentne brednie wszyscy ludzie reagują jednakowo. A więc albo rozumuję nieprawidłowo, albo… albo z punktu widzenia Abałkina te brednie to nie są wcale takie brednie. Na przykład z jakichś całkowicie niejasnych dla mnie powodów Abałkin naprawdę przypuszcza, że moja rola w badaniach nad Głowanami jest nadzwyczaj wielka. Dzwoni do mnie, żeby sprawdzić swoje przypuszczenie, i moja reakcja upewnia go, że przypuszczenie jest niesłuszne.
Zupełnie logicznie, ale jakoś dziwnie. Co mają do tego Głowany? Zresztą w życiu Lwa Abałkina Głowany odegrały fundamentalną rolę. Stop!
Gdyby teraz ode mnie zażądano, żebym streścił to, co najistotniejsze w biografii tego człowieka, prawdopodobnie powiedziałbym tak: Abałkin lubił pracować z Głowanami, najbardziej na świecie chciał pracować z Głowanami, miał już świetne wyniki w pracy z Głowanami, ale pracować z Głowanami z jakiegoś powodu mu nie pozwolono. U diabła, a co w tym byłoby dziwnego, gdyby wreszcie wyczerpała się jego cierpliwość, gdyby położył wajchę na ten swój sztab „C”, na KOMKON, na dyscyplinę, gdyby plunął na wszystko i wrócił na Ziemię, żeby się wreszcie raz na zawsze dowiedzieć, dlaczego mu nie wolno zajmować się tym, czym chce, i kto — personalnie — przeszkadza mu przez całe życie, kto odpowiada za rozbicie jego planów, za gorzkie niezrozumienie tego, co się z nim dzieje, za piętnaście lat zmarnowanych na ciężką, nielubianą pracę… No więc wrócił!
Wrócił i od razu trafił na moje nazwisko. I przypomniał sobie, że kuratorem jego pierwszej pracy z Głowanami byłem właśnie ja, więc postanowił sprawdzić, czy nie brałem udziału w tym bezprecedensowym oddzieleniu człowieka od jego propowołania, i dowiedział się za pomocą prostego chwytu, że nie, nie brałem, zajmowałem się raczej odbijaniem desantów i w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi.
W ten sposób można by, powiedzmy, wyjaśnić naszą niedawną rozmowę. Ale tylko tę rozmowę i nic poza tym. Ta koncepcja nie wyjaśnia ciemnej historii z Tristanem ani ciemnej historii z Mają Głumową, ani tym bardziej przyczyny, dla której Lew Abałkin musi się ukrywać. Przecież, u diabła, gdyby moja hipoteza była słuszna, Lew Abałkin powinien teraz biegać po KOMKON-ie i zgodnie ze swoją artystyczną i nieopanowaną konstytucją psychiczną prać po pyskach tych, którzy go tak skrzywdzili… Może zresztą w mojej hipotezie kryje się jakieś racjonalne jądro i w związku z tym powstawały pewne pytania natury ściśle praktycznej. Postanowiłem zadać je Ekscelencji, ale najpierw należało zadzwonić do Siergieja Pawłowicza Fiedosiejewa.
Spojrzałem na zegarek: 21.51. Miejmy nadzieję, że stary jeszcze się nie położył.
Istotnie, stary jeszcze się nie położył. Z niejakim zdziwieniem, jakby nie poznając, patrzył z ekranu na dziennikarza Kammerera. Dziennikarz Kammerer bardzo długo i bardzo gorąco przepraszał za tak późny dzwonek. Przeprosiny zostały przyjęte, jednakże zdziwienie pozostało.
— Mam do pana dosłownie jedno lub dwa pytania — powiedział dziennikarz Kammerer bardzo zafrasowany. — Widział się pan przecież z Abałkinem?
— Tak. Dałem mu pański numer.
— Proszę mi darować… ale Abałkin przed chwilą zadzwonił do mnie… i rozmowa miała bardzo dziwny przebieg… — dziennikarz Kammerer z trudem dobierał słów. — Odniosłem wrażenie… Być może się mylę, ale przecież wszystko się zdarza. W końcu Abałkin mógł pana źle zrozumieć…
Stary zaniepokoił się.
— O co chodzi? — zapytał.
— Pan mu przecież o mnie opowiadał… No, o naszej rozmowie…
— Naturalnie. Nie rozumiem pana. Czy nie powinienem opowiadać?
— Ależ nie, nie o to chodzi. Widocznie jednak Abałkin źle pana zrozumiał. Proszę sobie wyobrazić, nie widzieliśmy się z nim piętnaście lat. I po piętnastu latach, ledwie zdążył się przywitać, z jakimś chorobliwym sarkazmem zaczyna mnie chwalić za… krótko mówiąc faktycznie oskarżył mnie, że uzurpuję sobie priorytet w pracy z Głowanami! I to, zapewniam pana, bez najmniejszych ku temu powodów… Niech pan zrozumie, zajmuję się tą sprawą wyłącznie jako dziennikarz, popularyzator i nic poza tym…
— Chwileczkę, chwileczkę, młody człowieku! — stary podniósł rękę. — Proszę, niech się pan uspokoi. Rozumie się, niczego podobnego mu nie mówiłem. Choćby tylko dlatego, że zupełnie się na tym nie znam…
— Ale być może pan niezupełnie ściśle sformułował…
— Pan daruje, ale ja mu w ogóle niczego nie formułowałem. Powiedziałem mu tylko, że pewien dziennikarz Kammerer pisze o nim książkę i zwrócił się do mnie o informacje. Numer dziennikarza jest taki a taki. Zadzwoń do niego. To wszystko. To jest wszystko, co mu powiedziałem.
— W takim razie nic nie rozumiem — powiedział dziennikarz Kammerer nieomal z rozpaczą. — Z początku myślałem, że Abałkin jakoś źle pana zrozumiał, ale jeśli to nie tak… W takim razie on jest chyba chory. Maniak. W ogóle ci Progresorzy być może zachowują się zupełnie właściwie w swojej pracy, ale na Ziemi czasem doprawdy pozwalają sobie trochę za dużo… Nerwy ich zawodzą czy co…
Stary zasłonił oczy brwiami.
— No wie pan… W końcu nie jest wykluczone, że Lew rzeczywiście źle mnie zrozumiał… a ściśle mówiąc mógł po prostu źle usłyszeć. Nasza rozmowa była bardzo krótka, ja się śpieszyłem, wiał silny wiatr, głośno szumiały sosny, a ja przypomniałem sobie o panu dosłownie w ostatniej chwili…
— Ależ co znowu, nic takiego nie chciałem powiedzieć — wycofał się dziennikarz Kammerer. — Możliwe, że to raczej ja źle zrozumiałem Lwa… Wie pan, poza wszystkim straszne wrażenie wywarł na mnie jego wygląd… Ogromnie się zmienił, stał się jakiś zły… Czy nie odniósł pan takiego wrażenia?
Tak, Siergiej Pawłowicz również odniósł takie wrażenie. Zdopingowany i popychany niezbyt dobrze skrywaną urazą dobrodusznego dziennikarza Kammerera, stopniowo, chaotycznie, wstydząc się za swego ucznia i za jakieś tam własne myśli, opowiedział, jak się to wszystko odbyło.
Mniej więcej o 17.00 Siergiej Pawłowicz Fiedosiejew opuścił na gliderze swoje „Moskity” i wziął kurs na Swierdłowsk, w którym miał wyznaczone posiedzenie pewnego klubu. Po piętnastu minutach został dosłownie napadnięty i zmuszony do lądowania w gęstym sosnowym lesie. Zaatakował go jakiś nie zidentyfikowany glider, pilotowany, jak się okazało, przez Lwa Abałkina. Na polanie wśród szumiących sosen odbyła się krótka rozmowa według znanego mi już schematu.
Ledwie się przywitawszy i praktycznie nie pozwalając staremu Nauczycielowi otworzyć ust, nie tracąc czasu na powitalne uściski, Abałkin zasypał starego sarkastycznymi podziękowaniami. Jadowicie dziękował nieszczęsnemu Nauczycielowi za te niebywałe wysiłki, których jakoby nie poskąpił Siergiej Pawłowicz, aby przekonać komisję przydziałów o konieczności skierowania abiturienta Abałkina nie do Instytutu Zoopsychologii, do którego abiturient wybierał się powodowany głupotą i niedoświadczeniem, tylko do szkoły Progresorów. Wysiłki te nie poszły na marne, zostały uwieńczone wspaniałym sukcesem i dzięki temu całe dalsze życie Lwa Abałkina płynie bezkonfliktowo i szczęśliwie.
Siergiej Pawłowicz, wstrząśnięty tak bezczelnym fałszerstwem, wlepił swojemu byłemu uczniowi policzek. Wtrąciwszy go takim sposobem w stosowny dla niego stan milczenia i uwagi spokojnie wyjaśnił, że w rzeczywistości wszystko było na odwrót. Właśnie Siergiej Pawłowicz Fiedosiejew, a nie kto inny, widział w Abałkinie zoopsychologa i nawet już porozumiał się na jego temat z Instytutem oraz przedłożył komisji odpowiednie rekomendacje. Właśnie on, Siergiej Pawłowicz Fiedosiejew, kiedy dowiedział się o nonsensownej z jego punktu widzenia decyzji komisji, protestował ustnie i na piśmie, docierając nawet do Regionalnej Rady Oświatowej. I właśnie on, Siergiej Pawłowicz Fiedosiejew, został koniec końców wezwany do Eurazjatyckiego Wydziału, gdzie zmyto mu głowę jak smarkaczowi za próbę niedostatecznie uzasadnionej dyskredytacji decyzji komisji (”Pokazano mi tam opinię czterech ekspertów i udowodniono, że jestem starym durniem, a rację ma, jak się okazało, przewodniczący komisji doktor Serafimowicz…”).
Doszedłszy do tego punktu stary zamilkł.
— No i co on na to? — ośmielił się zapytać dziennikarz Kammerer.
Wydawało się, że stary gorzko coś przeżuwa.
— Ten dureń pocałował mnie w rękę i pobiegł do swojego glidera.
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Potem stary dorzucił:
— I w tym momencie przypomniałem sobie o panu… Szczerze mówiąc wydało mi się, że on nie zwrócił na to uwagi… Być może należało mu opowiedzieć o panu dokładniej, ale nie miałem do tego głowy… Nie wiem dlaczego, nagle zrozumiałem, że już go nigdy więcej nie zobaczę…