129122.fb2
… W ciemnościach miasto wydawało się płaskie jak staroświecka rycina. Matowo połyskuje pleśń w głębi czarnych ram okiennych, a na rzadko spotykanych trawnikach i rabatach lśnią niewielkie tęcze — to rozkwitły na noc pąki nieznanych świecących kwiatów. Unosi się słaby, nie drażniący aromat. Spoza dachów wypełza i zawisa nad aleją pierwszy księżyc — ogromny szczerbaty sierp, zalewający miasto nieprzyjemnym pomarańczowym światłem.
U Szczekna księżyc wywołuje jakiś niewytłumaczalny wstręt. Co chwila odwraca się, spogląda potępiająco i jednocześnie spazmatycznie otwiera i zamyka paszczękę, jakby chciał zawyć, ale jednak udaje mu się opanować. Jest to tym dziwniejsze, że na jego ojczystej planecie Saraksz księżyc jest niewidzialny z powodu atmosferycznej refrakcji, a ziemski Księżyc traktował zawsze całkowicie obojętnie, w każdym razie o ile mi wiadomo.
Potem nagle dostrzegamy dzieci.
Jest ich dwoje. Trzymając się za ręce powolutku idą chodnikiem, jakby starając ukryć się w cieniu. Idą w tym samym kierunku, co i my ze Szczeknem. Sądząc po ubraniu są to chłopcy. Jeden wyższy, mniej więcej ośmioletni, drugi bardzo mały, może mieć cztery albo najwyżej pięć lat. Widocznie właśnie wyszli z jakiejś bocznej uliczki, inaczej zauważyłbym ich z daleka. Maszerują już długo, od paru godzin, są bardzo zmęczeni, ledwie przestawiają nogi… Młodszy właściwie już nie idzie, tylko wlecze się trzymając starszego za rękę. Starszy ma przewieszoną przez ramię płaską torbę na szerokiej taśmie. Torba bije go po kolanach i chłopiec co chwila musi ją poprawiać.
Translator oschłym beznamiętnym głosem tłumaczy: „Zmęczyłem się. Bolą mnie nogi… Masz iść, słyszysz… iść… Niedobry człowiek… Sam jesteś niedobry zły człowiek… Uszata żmija… To ty jesteś niejadalny szczurzy ogon…” Tak. Przystanęli. Młodszy wyrywa rękę z dłoni starszego, siada. Starszy podnosi go za kołnierz, ale młodszy siada znowu i wtedy starszy daje mu w ucho. Z translatora sypią się jak z dziurawego worka „szczury”, „żmije”, „brzydko pachnące zwierzęta” i inna fauna. Potem młodszy zaczyna głośno szlochać i zdumiony translator milknie. Czas się wtrącić.
— Witajcie, chłopcy — mówię samymi wargami.
Podszedłem bardzo blisko, ale zauważyli mnie dopiero teraz. Młodszy momentalnie przestaje płakać — patrzy na mnie z szeroko rozdziawionymi ustami. Starszy też patrzy, ale spode łba, nieprzyjaźnie i wargi ma mocno zaciśnięte. Przykucam przed nimi i mówię:
— Nie bój się. Jestem dobry. Nie skrzywdzę cię.
Wiem, że lingany nie przekazują intonacji, i dlatego staram się wybierać proste, uspokajające słowa.
— Nazywam się Lew — mówię. — Widzę, że jesteście zmęczeni. Chcecie, żebym wam pomógł?
Starszy nie odpowiada. Nadal patrzy spode łba — z ogromną nieufnością, podejrzliwie. Młodszy nagle zainteresował się Szczeknem i nie spuszcza z niego oczu — widać, że jest wystraszony i zaciekawiony jednocześnie. Szczekn stara się wyglądać jak najczcigodniej, siedzi na boku, odwróciwszy swój wielki łeb.
— Jesteście zmęczeni — mówię. — Chcecie jeść i pić. Zaraz dostaniecie coś smacznego…
W tym momencie starszy wybucha. Wcale nie są zmęczeni i nie chcą żadnych łakoci. Zaraz doprowadzi do stanu używalności tę szczurzouchą żmiję i pójdą dalej. A jeśli ktoś im spróbuje przeszkodzić, dostanie kulkę w brzuch. To wszystko.
Bardzo dobrze. Nikt im nie zamierza przeszkadzać. A dokąd oni idą?
Idą tam, gdzie chcą. Jasne?
A jednak? Może jest nam po drodze? Bo w takim przypadku szczurzouchą żmiję można by wziąć na barana.
Koniec końców wszystko układa się jak najlepiej. Zostają zjedzone cztery tabliczki czekolady, wypite dwie butelki tonizatora. Potem w małe pyszczki wciskamy po pół tubki owocowej masy. Tęczujący kombinezon Lwa zostaje zbadany i po krótkiej, ale niezwykle energicznej dyskusji zezwalam raz, tylko raz! pogłaskać Szczekna (ale w żadnym wypadku po głowie, wyłącznie po grzbiecie). Na pokładzie u Van Der Hoosego wszyscy płaczą ze wzruszenia, za moment zaczną gaworzyć.
Następnie wyjaśnia się, co następuje.
Chłopcy są braćmi, starszemu na imię Ijadrudan, młodszemu Pritułatan. Mieszkali dosyć daleko stąd (nie udaje się wyjaśnić, gdzię konkretnie) z ojcem, w wielkim białym domu z basenem w ogrodzie. Jeszcze bardzo niedawno razem z nimi mieszkały dwie ciotki i jeszcze jeden brat — najstarszy, miał osiemnaście lat — ale wszyscy umarli. Kiedy to się stało, ojciec już nigdy nie zabierał ich ze sobą, kiedy szedł po żywność, chociaż przedtem zawsze chodzili całą rodziną. Wszędzie dokoła było pęłno jedzenia — i tam, i tam, i tam (nie udało się wyjaśnić, gdzie). Wychodząc ojciec za każdym razem powtarzał — jeżeli nie wróci do wieczora, trzeba wziąć księgę, wyjść na tę właśnie aleję i iść cały czas przed siebie do takiego ładnego szklanego domu, który świeci w ciemności. Ale nie wolno wchodzić do tego domu — trzeba usiąść przed nim i czekać, aż przyjdą ludzie i zaprowadzą ich tam, gdzie będzie ojciec, mama i wszyscy. Dlaczego w nocy? A dlatego, że w nocy na ulicach nie ma złych człowieków. Złe człowieki bywają tylko w dzień. Nie, nigdy ich nie widzieli, ale wiele razy słyszeli, jak dzwonią dzwoneczkami, grają piosenki, żeby wywabić dzieci z domu. Wtedy ojciec i starszy brat chwytali swoje karabiny i wsadzali im kulkę w brzuch… Nie, nikogo więcej nie znali i nie widzieli. Wprawdzie kiedyś, już dawno temu, do nich do domu przyszli jacyś ludzie z karabinami i przez cały dzień kłócili się z ojcem i starszym bratem, a potem jeszcze wmieszała się mama i obie ciotki. Wszyscy głośno krzyczeli, ale ojciec naturalnie wygrał i ci ludzie sobie poszli i już nigdy więcej nie przyszli…
Malutki Pritułatan zasypia natychmiast, jak tylko biorę go na ręce. Ijadrudan, przeciwnie, odmawia przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. Pozwolił tylko, żebym mu poprawił jego torbę i teraz z całkowicie niezależną miną idzie obok nas z rękami w kieszeniach. Szczekn biegnie przodem nie biorąc udziału w rozmowie. Całym swoim zachowaniem demonstruje pełną obojętność wobec tego, co się dzieje, ale w rzeczywistości dokładnie tak jak ja i my wszyscy jest zaintrygowany przypuszczeniem, że celem wędrówki chłopców jest pewien świecący budynek, czyli właśnie ów obiekt „Świetlik-96”.
… Co jest napisane w Księdze, Ijadrudan nie umie opowiedzieć. Do tej Księgi dorośli codziennie wpisywali wszystko, co się wydarzyło. Że Pritułatana ukąsiła jadowita mrówka. Że woda nagle zaczęła uciekać z basenu, ale ojciec ją zatrzymał. Że ciotka umarła — otwierała konserwy, mama patrzy, a ciotka już nie żyje. Ijadrudan Księgi nie czytał, nie umie dobrze czytać i nie lubi, ma nieduże zdolności. Co innego Pritułatan — on ma duże zdolności, ale jest jeszcze mały i nic nie rozumie. Nie, nigdy się nie nudzili. Jak można się nudzić w domu, który ma pięćset siedem pokoi? I w każdym pokoju jest pełno przedziwnych rzeczy, nawet takich, o których sam ojciec nie umiał powiedzieć, po co one i do czego potrzebne. Tylko karabinu tam nie było ani jednego. Karabin teraz to rzadkość. Być może w sąsiednim domu znalazłby się karabin, ale ojciec nie pozwalał strzelać. Mówił, że nam to na nic. Co innego wtedy, kiedy pójdziemy do Świecącego domu i dobrzy ludzie, którzy tam na nas czekają, zaprowadzą nas do mamy, wtedy będziemy strzelać, ile zechcemy… A może to ty zaprowadzisz nas do mamy? W takim razie dlaczego nie masz karabinu? Jesteś dobrym człowiekiem, ale karabinu nie masz, a ojciec mówił, że wszyscy dobrzy ludzie mają karabiny…
— Nie — mówię. — Nie potrafię zaprowadzić cię do mamy. Jestem tu obcy i sam chciałbym spotkać dobrych ludzi.
— Szkoda — mówi Ijadrudan.
Jesteśmy na placu. Obiekt „Świetlik-96” z bliska przypomina gigantyczną staroświecką szkatułkę z błękitnego kryształu w całej tej barbarzyńskiej wspaniałości, błyskającą nieprzeliczonymi klejnotami. Równe białobłękitne światło przebija od wewnątrz, rozświetlając popękany, zarośnięty czarną szczeciną chwastów asfalt i martwe fasady domów otaczających plac. Ściany tej zdumiewającej budowli są idealnie przezroczyste, a wewnątrz jarzy się i faluje wesoły chaos czerwieni, złocistości, zieleni, żółci, tak że nie od razu można zauważyć szerokie jak wrota otwarte drzwi, do których prowadzi kilka niskich płaskich stopni.
— Zabawki! — modlitewnie szepcze Pritułatan i zaczyna się kręcić złażąc z moich ramion.
Dopiero teraz zaczynam rozumieć, że szkatułka wypełniona jest nie klejnotami, tylko kolorowymi zabawkami, setkami tysięcy różnobarwnych, nadzwyczaj topornie wykonanych zabawek — bezsensownie ogromne, jaskrawo umalowane lalki, potworne drewniane samochody i nieprzebrana mnogość różnokolorowych drobiazgów, które z tej odległości trudno rozróżnić.
Malutki uzdolniony Pritułatan natychmiast zaczyna nudzić, żebyśmy wszyscy weszli do zaczarowanego domu, to nic nie szkodzi, że tata nie pozwolił, wejdźmy tylko na chwileczkę, zabierzemy ten samochodzik i od razu zaczniemy czekać na dobrych ludzi… Ijadrudan próbuje mu przerwać, początkowo za pomocą ustnej perswazji, a kiedy to nie pomaga, łapie go za ucho i zawodzenie traci artykułowany charakter. Translator beznamiętnie wysyła w przestrzeń cały worek „szczurouchych żmij”, z oburzeniem bulgocze pokład Van der Hoosego, żąda, abym uspokoił i pocieszył, i nagle wszyscy z uzdolnionym Pritułatanem włącznie raptownie milkną.
Zza najbliższego rogu wyłania się spotkany już przedtem tubylec z karabinem. Miękko i bezszelestnie stąpa po błękitnych odblaskach, trzymając dłonie na karabinie, który mu wisi poprzez pierś, podchodzi wprost do dzieci. Na mnie i na Szczekna w ogóle nawet nie patrzy.
Mocno ujmuje ucichłego Pritułatana za lewą rękę, a rozpromienionego Ijadrudana za prawą i odchodzi z nimi przez plac prosto do kolorowego domu — do mamy, do ojca, do bezgranicznych możliwości strzelania, ile dusza zapragnie.
Patrzę w ślad za nimi. Niby wszystko jest tak, jak być powinno, ale jednocześnie jakiś drobiazg, jakiś cień psuje cały obraz. Jakaś kropelka dziegciu.
— Poznałeś? — pyta Szczekn.
— Co mianowicie? — mówię z irytacją, ponieważ w żaden sposób nie mogę się pozbyć tej drzazgi, która wszystko psuje.
— Zgaś w tym domu światło i wystrzel do niego z dziesięć razy z armaty…
Prawie go nie słyszę. Nagle rozumiem, co to za drzazga. Tubylec oddala się trzymając dzieci za ręce i widzę, jak w takt kroków na jego piersi niczym wahadło kołysze się karabin — Od lewej do prawej, od prawej do lewej. Karabin nie może się tak kołysać. Nie może tak latać w tę i z powrotem ciężki karabin, który waży co najmniej pół puda. Tak może kołysać się tylko zabawka z plastiku albo z drzewa. Ten „dobry człowiek” ma fałszywy karabin…
Nie zdążę domyśleć tego wszystkiego do końca. Tubylec ma karabin-zabawkę. Tubylcy strzelają po mistrzowsku. Być może ten karabin-zabawka pochodzi z pawilonu z zabawkami… Zgaś światło w tym pawilonie i rozwal go z działa… To przecież dokładnie taki sam pawilon… Nie, niczego nie zdołałem domyśleć do końca.
Po lewej stronie sypią się cegły, z trzaskiem rozbija się o chodnik drewniana rama. Przez odrażającą fasadę pięciopiętrowego domu, trzeciego licząc od rogu, na ukos od dołu do góry przez czarne oczodoły okien przemyka płaski, żółty cień — sunie tak lekko, tak nieważko, że wierzyć się nie chce, że to przez niego spadają z fasady płyty tynku i kawałki cegieł. Coś krzyczy Van der Hoose, przerażająco na dwa głosy krzyczą dzieci, a cień już jest na asfalcie — równie lekki, nieważki, półprzejrzysty, ogromny. Prawie nie widać wściekłego wirowania dziesiątków nóg i w tym migotaniu wzdyma się i opada długi segmentowaty odwłok dźwigający przed sobą wysoko uniesione chwytliwe kleszcze, na których leży nieruchomy lakierowany pobłysk…
Skorczer sam zjawia się w moich rękach. Zamieniam się w automatyczny dalnomierz, zajęty tylko tym, żeby dokładnie wymierzyć odległość między rakopająkiem a dziecięcymi figurkami, uciekającymi ukosem przez plac (gdzieś tam jeszcze plącze się tubylec ze swoim fałszywym karabinem, też biegnie ze wszystkich sił trochę w tyle za dziećmi, ale o nim nie myślę). Odległość szybko się zmniejsza, wszystko jest zupełnie jasne i kiedy rakopająk trafia w mój celownik, strzelam.
W tym momencie miałem do niego około dwudziestu metrów. Niezbyt często strzelam ze skorczera i jestem wstrząśnięty rezultatem. Liliowoczerwony blask na chwilę mnie oślepia, ale jeszcze widzę, że rakopająk jakby wybucha. Od razu. Caluteńki, od kleszczy do końca ostatniej nogi. Jak przegrzany kocioł parowy. Grzmi krótki grom, echo toczy się po placu, a zamiast monstrum na jego miejscu puchnie gęsty, na oko nawet jakby twardy obłok białey pary. Wszystko skończone. Chmura pary rozpełza się z cichym sykiem, paniczny pisk i tupot nóg cichnie w głębi ciemnego zaułka, a drogocenna szkatułka pawilonu jak gdyby nigdy nic promienieje na środku placu w całej swojej barbarzyńskiej wspaniałości…
— U diabła, jakie to straszne draństwo! — mruczę. — Skąd się one tu wzięły? O sto parseków od Pandory? A ty co, znowu go nie poczułeś?
Szczekn nie odpowiada. Grzmi strzał karabinowy, echem przetacza się po placu, zaraz za nim drugi. Gdzieś bardzo blisko, być może za rogiem.
— Szczekn, trzymaj się lewej, nie wysuwaj się! — krzyczę już w biegu.
Nie rozumiem, co się tam dzieje, w tym zaułku. Najprawdopodobniej na dzieci napadł jeszcze jeden rakopająk… To znaczy, że ten karabin to jednak nie zabawka? I w tym momencie z ciemnego zaułka wychodzi, a potem zatrzymuje się zagradzając nam drogę trzech mężczyzn. Dwaj z nich są uzbrojeni w prawdziwe karabiny i dwie lufy skierowane są prosto na mnie.
Wszystko widać bardzo dokładnie w białoniebieskim świetle — rosły siwy starzec w szarym mundurze z lśniącymi guzikami, a po jego obu bokach, trochę z tyłu, dwaj chłopcy z karabinami gotowymi do strzału, są także w szarych mundurach, przepasani patrontaszami.
— Bardzo niebezpiecznie! — parska Szczekn w języku Głowanów. — Powtarzam — bardzo!
Przestaję biec i z niejakim wysiłkiem zmuszam się, aby schować skorczer do kabury. Zatrzymuję się przed starcem i pytam:
— Co z dziećmi?
Lufy karabinów skierowane są prosto w mój brzuch. Twarze chłopców są posępne i absolutnie bezlitosne.
— Z dziećmi wszystko w porządku — odpowiada stary.
Oczy ma jasne i nawet, powiedziałbym, wesołe. Jego twarz nie jest tak mrocznie posępna jak twarze uzbrojonych chłopców. Zwyczajna pomarszczona twarz starego człowieka, nie pozbawiona nawet pewnego uroku. Zresztą być może tylko tak mi się wydaje, być może wszystko polega na tym, że w ręku zamiast karabinu trzyma lśniącą wypolerowaną laskę, którą lekko i od niechcenia stuka się po cholewie buta.
— Do kogo strzelaliście? — pytam.
— Do niedobrego człowieka — przekłada translator odpowiedź.
— To wy zapewne jesteście ci dobrzy ludzie z karabinami? — pytam.
Stary unosi brwi.
— Dobrzy ludzie? Co to znaczy?
Wyjaśniam mu to, co mnie wyjaśnił Ijadrudan. Stary kiwa głową.
— Rozumiem. Tak, to my jesteśmy ci dobrzy ludzie. — Ogląda mnie od stóp do głów. — A wam, jak widzę, wiedzie się całkiem nieźle… Maszyna do tłumaczenia za plecami… Myśmy też kiedyś takie mieli, ale olbrzymie, zajmowały całe sale… A takiej ręcznej broni nie mieliśmy nigdy. Ładnie załatwiłeś tego niedobrego człowieka! Jak z armaty. Dawno przylecieliście?
— Wczoraj — odpowiadam.
— A nam nie udało się zrobić latających maszyn. Nie ma kto nad nimi pracować. — Znowu przypatruje mi się bez skrępowania. — Tak, można wam tylko pogratulować. A u nas, jak widzisz, pełny rozkład. Jak się wam udało? Obroniliście się? A może znaleźliście jakiś sposób?
— Rozkład rzeczywiście kompletny — mówię ostrożnie. — Jestem już tu całą dobę i ciągle jeszcze nic nie rozumiem…
Jest dla mnie oczywiste, że stary bierze mnie za kogoś innego. Na początek może to nawet i lepiej. Tylko muszę być ostrożny, bardzo ostrożny…
— Sam widzę, że nic nie rozumiesz — mówi stary. — I to właśnie jest co najmniej dziwne… Czy u was naprawdę nie było niczego podobnego?
— Nie — odpowiadam — czegoś takiego u nas nie było.
Starzec nagle eksploduje długim zdaniem, na które translator niezwłocznie reaguje: „Ten język nie jest zakodowany”.
— Nie rozumiem — mówię.
— Nie rozumiesz… A wydawało mi się, że całkiem nieźle władam językiem Zagórza.
— Nie jestem stamtąd — zaprzeczam. — I nigdy tam nie byłem.
— W takim razie skąd jesteś?
Podejmuję decyzję.
— To jest teraz nieistotne — mówię. — Nie będziemy rozmawiać o mnie. U nas jest wszystko w porządku. Pomoc nie jest nam potrzebna. Będziemy rozmawiać o was. Niewiele zrozumiałem, ale jedno jest dla mnie oczywiste — jest wam potrzebna pomoc. Jaka? Co wam jest potrzebne przede wszystkim? W ogóle co się tu u was dzieje? Oto o czym będziemy teraz rozmawiać. I najlepiej gdzieś, gdzie można usiąść, cały dzień jestem na nogach. Czy jest jakieś miejsce, gdzie można usiąść i spokojnie porozmawiać?
Czas jakiś stary w milczeniu śledzi wzrokiem moją twarz.
— Nie chcesz powiedzieć, skąd jesteś… — mówi wreszcie. — No cóż, to twoje prawo. Jesteś silniejszy. Tyle tylko, że to głupio. Ja i tak wiem — jesteś z Archipelagu Północnego. Nie ruszali was dlatego, że was po prostu nie zauważyli. Wasze szczęście. Ale chciałbym zapytać, gdzieście byli przez ostatnie czterdzieści lat, kiedy nas tu żywcem gnoili? Żyliście sobie jak u Pana Boga za pazuchą, tak? Bądźcie wszyscy przeklęci!
— Nie was jednych dotknęło nieszczęście — protestuję zupełnie szczerze. — Dlatego dopiero teraz przyszła kolej na was.
— Jestem rad niewypowiedzianie — mówi stary. — Chodźmy więc, usiądźmy i porozmawiajmy.
Wchodzimy w bramę domu naprzeciw, wchodzimy na pierwsze piętro, a potem do w miarę brudnego pokoju, w którym umeblowanie stanowią: stół na środku, wielka kanapa pod ścianą i dwa taborety. Okna wychodzą na plac i pokój oświetla białoniebieskie światło pawilonu. Na kanapie ktoś śpi, przykryty z głową błyszczącym płaszczem.
Na stole puszki konserw i duża metalowa manierka.
Zaledwie wchodzimy do pokoju, stary zabiera się do robienia porządków. Budzi śpiącego i każe mu gdzieś iść. Jeden z posępnych chłopców otrzymuje rozkaz, aby objąć wartę, więc siada na taborecie pod oknem, siedzi tam potem przez cały czas, nie odrywając oczu od placu. Drugi równie ponury chłopiec wprawnie otwiera konserwy, a potem staje w drzwiach, oparty o framugę.
Zostaję usadzony na kanapie, zagrodzony stołem i obstawiony puszkami konserw. W manierce znajduje się zwyczajna woda, dosyć czysta, chociaż o żelazistym posmaku. Nie zapomniano również o Szczeknie. Żołnierz, którego spędzono z kanapy, stawia na podłodze otwartą puszkę konserw, Szczekn nie protestuje, wprawdzie konserw nie je, odchodzi do drzwi i na wszelki wypadek siada obok wartownika. Nadzwyczaj starannie drapie się, parska, oblizuje, ze wszystkich sił udając zwykłego psa.
Tymczasem stary bierze drugi taboret, siada naprzeciwko mnie i rozpoczynamy pertraktacje.
Przede wszystkim starzec przedstawia się. Naturalnie okazuje się hattauchem i do tego nie po prostu hattauchem, ale hattauchem-okambomenem, co należy prawdopodobnie tłumaczyć „zarządca całego terytorium i przylegających regionów”, podlega mu całe miasto, port i około tuzina plemion mieszkających w promieniu mniej więcej pięćdziesięciu kilometrów. Co się dzieje poza granicami jego terytorium, nie ma pojęcia, ale przypuszcza, że coś bardzo zbliżonego. Liczba ludności na jego terenie sięga około pięciu tysięcy. Nie istnieje ani przemysł, ani jako tako zorganizowane rolnictwo. Tyle że na przedmieściach pracuje jedno laboratorium. Dobre laboratorium, niegdyś jedno z najlepszych na świecie, i kieruje nim do dnia dzisiejszego sam Draudan (dziwne, że nigdy o nim nie słyszałeś… on również miał szczęście — okazał się długożyjącym, tak jak ja…), ale do niczego tam nie doszli przez te czterdzieści lat. I najpewniej już nie dojdą.
— I dlatego — kończy starzec — nie ma co się bawić w dyplomację ani krygować. Stawiam tylko jeden warunek; jeżeli leczyć, to leczyć wszystkich bez wyjątku. Jeśli ten warunek wam odpowiada, to wszystkie pozostałe stawiajcie sami. Przyjmuję je z góry. A jeśli nie, to lepiej, żebyście się wycofali. My wszyscy oczywiście tu zginiemy, ale i wy nie będziecie mieli chwilki spokoju, dopóki żyje choćby jeden z nas.
Milczę. Czekam, że sztab mi coś podpowie. No choćby cokolwiek! Ale tam prawdopodobnie też nic nie pojmują.
— Chciałbym przypomnieć — mówię wreszcie — że nadal nic nie rozumiem i nadal nie wiem, o co chodzi.
— Więc zadawaj pytania! — mówi ostro stary.
— Powiedziałeś — leczyć. Czy panuje tu epidemia?
Twarz starego kamienieje. Długo patrzy mi w oczy, potem opiera się o stół i pociera palcami czoło.
— Przecież uprzedziłem cię — nie bawmy się w dyplomację. Nie zamierzamy się targować. Powiedz prosto i jasno — czy macie lekarstwo? Jeśli macie, możesz dyktować warunki. Jeśli nie, nie mamy o czym mówić.
— W ten sposób nie ruszymy z martwego punktu — mówię. — Załóżmy na początek, że ja nic o was nie wiem. Powiedzmy, że przespałem ostatnie czterdzieści lat lub coś podobnego. Nie wiem, co to za choroba, nie wiem, jakie jest wam potrzebne lekarstwo…
— I o inwazji także nic nie wiesz? — pyta starzec nie otwierając oczu.
— Prawie nic.
— I o Powszechnym Exodusie nie wiesz nic?
— Prawie nic. Wiem, że wszyscy odeszli. Wiem, że zamieszani są w to przybysze z Kosmosu. Więcej nic nie wiem.
— Przy-bysze z Koz-mozu… — z trudem powtarza starzec.
— Ludzie z księżyca… Ludzie z nieba… — podpowiadam.
Starzec wyszczerza żółte, mocne zęby:
— Nie z nieba i nie z księżyca. Spod ziemi! — mówi. — To znaczy, że coś niecoś jednak wiesz…
— Przeszedłem przez całe miasto. Dużo widziałem…
— A u was nic się nie działo? Zupełnie nic?
— Niczego podobnego u nas nie było — mówię stanowczo.
— I nic nie zauważyliście? Nie zauważyliście katastrofy, w której zginęła cała ludzkość? Przestań kłamać! Co chcesz osiągnąć swoimi kłamstwami?
— Lew! — szeleści pod moim hełmem głos Komowa — przechodź na wariant „Kretyn”!
— Jestem tylko wykonawcą poleceń — oświadczam surowo. — Wiem tylko tyle, ile powinienem wiedzieć! Robię tylko to, co mi każą robić! Jeśli otrzymam rozkaz, żeby kłamać, będę kłamać, ale obecnie nie mam takiego rozkazu.
— A jaki masz rozkaz?
— Przeprowadzić zwiad w waszym rejonie i zameldować, jak wygląda sytuacja.
— Co za głupota! — ze zmęczeniem i odrazą mówi starzec. — No dobrze, niech będzie po twojemu. Z jakiegoś powodu chcesz usłyszeć to, o czym wszyscy wiedzą doskonale… Dobrze. Słuchaj.
Okazuje się, że wszystkiemu jest winna rasa odrażających nieludzi, którzy wylęgli się w trzewiach planety. Czterdzieści lat temu rasa ta dokonała inwazji na ludność tubylczą. Inwazja zaczęła się od niespotykanej pandemii, którą nieludzie rozprzestrzenili na całej planecie. Przyczyna tej pandemii pozostała nieznana do dziś. A choroba wyglądała tak: Poczynając od dwunastu lat normalne, zwyczajne dzieci zaczynały błyskawicznie się starzeć. Tempo rozwoju ludzkiego organizmu po osiągnięciu krytycznego punktu wzrastało w postępie geometrycznym. Szesnastolatki wyglądały na czterdziestoletnich, od osiemnastu lat zaczynała się starość, a dwudziestolecie przeżywały tylko jednostki.
Pandemia szalała przez trzy lata, po upływie których nieludzie po raz pierwszy postanowili się ujawnić. Zaproponowali rządom wszystkich państw zorganizowanie przesiedlenia ludności „na sąsiedni świat”, to znaczy do siebie, do wnętrza ziemi. Obiecali, że tam, w sąsiednim świecie, pandemia zniknie samoistnie i wtedy miliony przerażonych ludzi pomaszerowało do specjalnych studni, z których oczywiście do dzisiaj nikt nie powrócił. W ten sposób czterdzieści lat temu zginęła tutejsza cywilizacja.
Oczywiście nie wszyscy uwierzyli i nie wszyscy przestraszyli się. Zostały całe rodziny, całe grupy, całe wspólnoty religijne. W potwornych warunkach pandemii kontynuowali swoją beznadziejną walkę o przeżycie, o prawo życia tak, jak żyli ich przodkowie. Jednakże nieludzie nie zostawili w spokoju nawet tego ułamka procentu. Zorganizowali prawdziwe polowanie na dzieci, na tę ostatnią nadzieję ludzkości. Rozplenili na planecie „niedobrych ludzi”. Początkowo były to kopie ludzi, wyglądających jak wesołe pajace, obwieszone dzwoneczkami, wygrywające wesołe piosenki. Głupiutkie dzieci szły za nimi z radością i na zawsze znikały w bursztynowych „szklankach”. Jednocześnie na największych placach pojawiały się takie świecące po nocach szkatułki z zabawkami — dziecko wchodziło do środka i znikało bez śladu.
— Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Uzbroiliśmy się — w opuszczonych arsenałach było mnóstwo broni. Nauczyliśmy dzieci strachu przed „niedobrymi ludźmi”, a później i strzelania do nich z karabinu. Burzyliśmy bursztynowe kabiny, rozstrzeliwaliśmy magazyny z zabawkami, aż w końcu zrozumieliśmy, że mądrzej będzie postawić obok nich wartę i zabierać nieostrożne dzieci, kiedy się tam pojawią. Ale to był dopiero początek…
Nieludzie z niewyczerpaną pomysłowością wysyłali na powierzchnię planety coraz to nowe formy myśliwych. Pojawiły się „potwory”. Prawie nie sposób trafić w takiego, kiedy napada na dziecko. Pojawiły się gigantyczne kolorowe motyle — spadały na dziecko, otulały je skrzydłami i znikały razem z nim. Wreszcie najnowszy pomysł — pojawili się ci dranie, właściwie nie do odróżnienia od zwyczajnego żołnierza. Ci po prostu biorą za rękę nic nie podejrzewającego dzieciaka i zabierają ze sobą. Niektórzy z nich umieją nawet mówić.
Świetnie wiemy, że praktycznie nie mamy żadnych szans na przeżycie. Pandemia trwa, a początkowo mieliśmy nadzieję, że ustanie. Tylko jeden człowiek na sto tysięcy jest odporny na infekcję. Na przykład ja, Draudan… i jeszcze jeden chłopiec — wyrósł na moich oczach, ma teraz osiemnaście lat i wygląda na osiemnaście… Jeśli nie wiedzieliście o tym wszystkim, to teraz już wiecie. Jeśli wiedzieliście, to przyjmijcie do wiadomości, że do końca zdajemy sobie sprawę z naszego położenia. Jesteśmy gotowi zgodzić się na wszystkie wasze warunki — możemy na was pracować, możemy się wam całkowicie podporządkować… Na wszystkie warunki oprócz jednego — jeśli leczyć, to wszystkich bez wyjątku. Nie ma mowy o elicie, o selekcji!
Stary milknie, sięga po kubek i chciwie pije wodę. Żołnierz stojący w drzwiach przestępuje z nogi na nogę, ziewa zasłaniając dłonią usta. Wygląda na dwadzieścia pięć lat. A ile ma naprawdę? Trzynaście? Piętnaście?
Siedzę nieruchomo, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. Podświadomie oczekiwałem czegoś w tym rodzaju, ale to, co usłyszałem od naocznego świadka i zarazem od ofiary, w żaden sposób nie chce mi się pomieścić w głowie. Fakty, które zrelacjonował stary, nie wywołują we mnie żadnych wątpliwości, ale — jak to bywa we śnie — każdy element oddzielnie ma jakiś sens, a wszystkie razem układają się w nonsensowny obraz. Być może problem w tym, że weszło mi w krew tendencyjne wyobrażenie o Wędrowcach, bez zastrzeżeń obowiązujące u nas na Ziemi.
— Skąd wiadomo, że to nieludzie? — pytam. — Widziałeś ich? Ty sam ich widziałeś?
Starzec chrząka. Jego twarz staje się straszna.
— Oddałbym połowę swego nadaremnego życia, żeby chociaż jednego zobaczyć twarzą w twarz — mówi ochrypłym głosem. — Tymi oto rękami… Sam… Ale ja oczywiście nie widziałem ich. Zbyt są ostrożni i tchórzliwi… Zresztą nikt pewnie ich nie widział oprócz tych przeklętych sprzedawczyków z rządu czterdzieści lat temu… Podobno oni w ogóle nie mają określonego kształtu, tak jak woda albo, powiedzmy, dym…
— W takim razie nie rozumiem — mówię — po co istoty w ogóle pozbawione formy wywabiają kilka miliardów ludzi do siebie, pod ziemię?
— Bądź przeklęty! — mówi starzec podnosząc głos. — Przecież to „nieludzie”! Skąd ty i ja możemy wiedzieć, co jest im potrzebne? Może niewolnicy. Być może jedzenie… A może materiał do budowy swoich fantomów… Co za różnica? Zniszczyli nasz świat! I teraz też nie dają nam spokoju, polują na nas jak na szczury…
I raptem twarz starego wykrzywia straszliwy grymas. Ze zdumiewającą jak na swój wiek energią odskakuje pod przeciwległą ścianę, z hukiem przewracając taboret. Nie zdążyłem nawet okiem mrugnąć, kiedy okazało się, że trzyma oburącz wielki niklowany rewolwer wycelowany prosto we mnie. Senni strażnicy ocknęli się i z identycznym wyrazem zdumienia i zgrozy na twarzach, które nagle stały się całkiem dziecinne, nie spuszczając ze mnie oczu macają dookoła poszukując swoich karabinów.
— Co się stało? — pytam starając się nie poruszyć.
— Twoje idiotyczne ubranie jednak się włączyło — parska Szczekn w swoim języku. — Prawie cię nie widać. Tylko twarz. Nie masz żadnego kształtu, jak woda albo dym. Zresztą stary już się rozmyślił, nie będzie strzelać. A może mam go jednak uspokoić?
Niklowana lufa kołysze się jak łódka na fali, strażnicy znaleźli wreszcie swoje karabiny i unisono szczękają zamkami.
— Nie trzeba — odpowiadam po rosyjsku.
Stary na koniec odzyskał głos. Jest bielszy od ściany, zacina się, ale nie ze strachu oczywiście, tylko z nienawiści. Ten stary jest jednak niezniszczalny.
— Przeklęty podziemny wilkołaku! — mówi. — Połóż ręce na stole! Lewą na prawej! Właśnie tak…
— To nieporozumienie — mówię gniewnie. — Nie jestem wilkołakiem. To jest specjalny kombinezon. Dzięki niemu mogę się stać niewidzialny, tylko że jest zepsuty i źle działa.
— Ach, kombinezon? — szyderczo powtarza stary. — Na Archipelagu Północnym nauczyli się już robić kombinezony niewidki?
— Na Archipelagu Północnym nauczyli się wielu rzeczy — mówię. — Odłóż, proszę, broń i spokojnie porozmawiajmy.
— Jesteś głupi — mówi stary. — Pofatygowałbyś się przynajmniej, żeby raz spojrzeć na naszą mapę. Nie ma u nas żadnego Archipelagu Północnego… Od razu zdemaskowałem cię, tylko nie mogłem uwierzyć w taką bezczelność…
— Przecież to poniżające — parska Szczekn. — Słuchaj, weź na siebie starego, a ja obu młodych…
— Zastrzelić psa! — rozkazuje starzec strażnikowi nie spuszczając mnie z oczu.
— Ja ci pokażę „psa”! — w najczystszym miejscowym narzeczu odzywa się Szczekn. — Ty stary gadatliwy koźle!
W tym momencie nerwy chłopców nie wytrzymują i zaczyna się strzelanina.