129122.fb2
Stojąc na skarpie widziałem, że doktor Hoannek na skutek braku pacjentów zajęty jest łowieniem ryb. Składało się bardzo szczęśliwie, ponieważ do jego chaty z zero-T-wychodkiem było bliżej niż do uzdrowiskowego klubu. Co prawda na drodze, jak się okazało, stała pasieka, której przez roztargnienie nie zauważyłem w czasie mojej pierwszej wizyty, tak że teraz musiałem się ratować skacząc przez jakieś dekoracyjne płoty, strącając z nich równie dekoracyjne makutry i dzbanki.
Wszystko jednak skończyło się dobrze. Wpadłem na ganek z balustradą, wbiegłem do znajomej świetlicy i nie siadając zadzwoniłem do Ekscelencji.
Liczyłem, że ograniczę się do krótkiego meldunku, ale rozmowa trwała dosyć długo, tak więc musiałem wynieść wideofon na ganek, aby mnie nie zaskoczył rozmowny i obrażalski doktor Hoannek.
— Po co ona tam siedzi? — zapytał w zadumie Ekscelencja.
— Czeka.
— On się z nią umówił?
— O ile wiem, to się nie umówił.
— Biedactwo… — mruknął Ekscelencja. Potem zapytał: — Wracasz?
— Nie — odpowiedziałem. — Mam jeszcze w planie tego Jaszmaa i rezydencję Głowanów.
— Po co?
— W rezydencji — odpowiedziałem — przebywa obecnie Głowan Szczekn-Itrcz, ten właśnie, który uczestniczył razem z Abałkinem w operacji „Wymarły Świat”.
— Tak.
— O ile zrozumiałem ze sprawozdania Abałkina, stosunki między nimi były nie takie całkiem zwyczajne…
— W jakim sensie nie całkiem zwyczajne?
Na chwilę zamilkłem szukając słów.
— Myślę, że niewiele ryzykuję nazywając to przyjaźnią… Pamięta pan sprawozdanie?
— Pamiętam. Rozumiem, o co ci chodzi. Ale odpowiedz mi na następujące pytanie: w jaki sposób dowiedziałeś się, że Głowan Szczekn jest w tej chwili na Ziemi?
— Hm… To było dosyć skomplikowane. Po pierwsze…
Teraz do mnie dotarło, chociaż przyznaję, że nie od razu. Rzeczywiście. Jeżeli ja, pracownik KOMKON-u 2, przy całym moim ogromnym doświadczeniu w korzystaniu z WMI z wielkim trudem odszukałem Szczekna, to co tu mówić o zwyczajnym Progresorze Abałkinie, który na domiar wszystkiego dwadzieścia lat spędził w głębokim Kosmosie i zna się na WMI nie lepiej od dwudziestoletniego studenta!
— W porządku — powiedziałem. — Oczywiście, ma pan rację. Ale chyba pomimo wszystko zgodzi się pan ze mną, że nie jest to zadanie nie do rozwiązania. Naturalnie, jeżeli komuś zależy.
— Zgadzam się. Ale chodzi nie tylko o to. Nie przychodziło ci do głowy, że on cię wpuszcza w maliny?
— Nie — przyznałem uczciwie.
„Wpuszczać w maliny” w przekładzie oznacza zostawiać fałszywy trop, podsuwać fabrykowane dowody, jednym słowem mącić w głowie. Rozumie się, że teoretycznie można założyć, że Lew Abałkin realizuje konkretny cel, a te wszystkie jego spotkania z Głumową, z Nauczycielem i ze mną to po mistrzowsku zorganizowana dezinformacja, nad którą powinniśmy teraz bezpłodnie łamać sobie głowę, tracąc nadaremnie czas i siły, straciwszy z oczu to, co najważniejsze.
— Nie wydaje mi się — oświadczyłem kategorycznie.
— No, a mnie się wydaje — powiedział Ekscelencja.
— Pan się zna na tym lepiej — powiedziałem oschle.
— Nie ulega kwestii — zgodził się. — Ale niestety to są tylko moje wrażenia, a nie fakty. Jednakże wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby w tej sytuacji Abałkin przypomniał sobie Szczekna, stracił mnóstwo siły, żeby go odszukać, poleciał na drugą półkulę, odgrywał tam jakąś komedię — i wszystko tylko po to, żeby nas wpuścić w nowe maliny. Zgadzasz się ze mną?
— Widzi pan, Ekscelencjo, ja nie wiem, jaka jest jego sytuacja, i być może właśnie dlatego nie mam pańskich wrażeń.
— A jakie masz? — zapytał z nieoczekiwanym zainteresowaniem.
— Nie ma mowy o żadnych malinach. W jego zachowaniu jest jakaś logika i jest ono bardzo konsekwentne. Więcej — cały czas stosuje jeden i ten sam chwyt. Nie traci czasu ani wysiłku na wymyślanie nowych chwytów — zaskakuje człowieka jakimś oświadczeniem, a potem słucha, co taki nieszczęśnik bełkocze… Chce się czegoś dowiedzieć o sobie… Mówiąc precyzyjniej, o swoim życiu i losie. Coś, co przed nim ukryto… — umilkłem, a potem powiedziałem: — Ekscelencjo, Abałkin dowiedział się w jakiś sposób, że chodzi o tajemnicę jego osobowości.
Teraz milczeliśmy obydwaj. Na ekranie chwiała się piegowata łysina. Czułem, że przeżywam moment historyczny. Był to jeden z tych niebywale rzadkich wypadków, kiedy moje rozumowanie (nie fakty, które zdobyłem, tylko właśnie rozumowanie, wywód logiczny) zmusiło Ekscelencję do zrewidowania swoich wniosków.
Uniósł głowę i powiedział:
— Dobrze. Zobacz się ze Szczeknem. Ale pamiętaj, że najpotrzebniejszy jesteś tu, u mnie.
— Tak jest — powiedziałem i zapytałem: — A co z Jaszmaa?
— Nie ma go na Ziemi.
— Jak to? — zapytałem. — Jaszmaa jest na Ziemi. W „campingu Jana”, pod Amonowem.
— Już od trzech dni jest na Ligandzie.
— Rozumiem — powiedziałem siląc się na ironię. — Co za niezwykły zbieg okoliczności! Urodził się tego samego dnia co Abałkin, jest również pośmiertnym dzieckiem i też figuruje pod numerem…
— Dobrze, dobrze — wymruczał Ekscelencja. — Nie rozpraszaj się.
Ekran zgasł. Odniosłem wideofon na miejsce i wyszedłem na podwórze. Potem ostrożnie przelazłem przez zarośla gigantycznych pokrzyw i prosto z drewnianej wygódki doktora Hoannka wyszedłem w nocny deszcz na brzeg rzeki Telon.