129122.fb2
01.01 radiobransoletka zapiszczała na moim nadgarstku i przygłuszony głos Ekscelencji wymamrotał: „Mak, Muzeum, główne wejście, szybko…”
Zasunąłem kołpak kabiny, żeby nie znokautował mnie prąd powietrza, włączyłem silnik na start pionowy. Glider jak świeca wystartował w gwiaździste niebo. Trzy sekundy na hamowanie. Dwadzieścia dwie sekundy na ślizg i orientację w przestrzeni. Na placu Gwiazdy pusto. Przed głównym wejściem też nikogo nie ma. Dziwne… Aha. Z kabiny zero-T przy rogu Muzeum wychodzi ciemna, chuda postać. Przemyka się do głównego wejścia. Ekscelencja.
Glider bezszelestnie wylądował przed głównym wejściem. Natychmiast na pulpicie zapaliło się zielone światełko i miękki głos cyberinspektora powiedział z wyrzutem: „Lądowanie gliderów na placu Gwiazdy jest zabronione…” Odsunąłem kołpak i wyskoczyłem na jezdnię. Ekscelencja już majstrował przy drzwiach za pomocą magnetycznego wytrycha. „Lądowanie gliderów na placu Gwiazdy…” z uczuciem wygłaszał cyberinspektor.
— Zamknij mu twarz… — nie odwracając się wycedził przez zęby Ekscelencja.
Zasunąłem kołpak. I w tejże chwili główne wejście stanęło otworem.
— Za mną! — rzucił Ekscelencja i dał nura w ciemność.
A ja zanurzyłem się za nim. Zupełnie jak w dawnych czasach.
Pędził przede mną ogromnymi bezszelestnymi susami, długi, chudy, kanciasty, w czymś czarnym, obcisłym, niczym cień średniowiecznego demona, i przemknęło mi przez myśl, że takim go z pewnością nie widział żaden z naszych smarkaczy, a widywał być może tylko stary Słoń i jeszcze Piotr Angiełow, i jeszcze ja — piętnaście lat temu…
Prowadził mnie po jakiejś skomplikowanej krzywej z sali na salę między stelażami i gablotami, wśród posągów i makiet podobnych do szkaradnych mechanizmów i aparatów i wśród mechanizmów i aparatów przypominających szpetne posągi. Światła nie było nigdzie — zapewne zostało zawczasu wyłączone — ale nie pomylił się ani razu, chociaż wiedziałem, że w nocy widzi znacznie gorzej ode mnie. Dobrze się przygotował do tej nocnej operacji nasz Ekscelencja i jak do tej pory wychodziło mu to zupełnie nieźle, jeśli nie liczyć oddechu. Oddychał zbyt głośno, ale na to nie było już żadnej rady. Wiek. Przeklęte lata.
Nagle zatrzymał się i ledwie stanąłem obok, zacisnął palce na moim ramieniu. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że sforsował serce, ale zaraz zrozumiałem, że jesteśmy na miejscu, a on po prostu chce się wysapać.
Rozejrzałem się. Puste stoły, wzdłuż ścian stelaże zastawione dziwadłami z innych planet. Ksenograficzne projektory pod najdalszą ścianą. Wszystko to już widziałem. Byłem tu już. To była pracownia Mai Głumowej. Oto jej stół, a w tym fotelu siedział dziennikarz Kammerer…
Ekscelencja puścił moje ramię, podszedł do stelaży, pochylił się i ruszył wzdłuż nich nie prostując się — czegoś wypatrywał. Potem zatrzymał się, z wysiłkiem podniósł coś i podszedł do stołu usytuowanego przy samym wejściu. Z lekka odchylony do tyłu, niósł w opuszczonych rękach podłużny przedmiot, jakąś płaską sztabkę o zaokrąglonych krawędziach. Ostrożnie, bez najmniejszego hałasu, postawił ten przedmiot na stole, na mgnienie oka znieruchomiał, a potem nagle jak sztukmistrz wyciągnął z kieszeni na piersi długi szal z frędzlami. Wyprostował go zręcznym ruchem i narzucił na tę sztabkę. Potem odwrócił się do mnie, pochylił nad moim uchem i wyszeptał ledwie dosłyszalnie:
— Kiedy dotknie szala — weźmiesz go. Jeśli przedtem nas zauważy — weźmiesz go. Stań tutaj.
Stanąłem po jednej stronie drzwi, Ekscelencja po drugiej.
Początkowo nie słyszałem nic. Stałem przywierając plecami do ściany, mechanicznie rozpatrując możliwe warianty rozwoju wydarzeń, i patrzyłem na szal rozścielony na stole. Ciekawe, w jakim celu Lew Abałkin będzie go dotykał. Jeśli tak bardzo potrzebna mu jest ta sztabka, to skąd będzie wiedział, że schowana jest pod szalem. I co to za sztabka? Wygląda jak futerał przenośnego introwizjera. Albo jakiegoś muzycznego instrumentu. Zresztą, raczej nie. Zbyt ciężki. Nic nie rozumiem. To jest wyraźnie przynęta, ale jeśli przynęta, to nie dla człowieka.
W tym momencie usłyszałem hałas. Trzeba powiedzieć, że hałas był dosyć potężny; gdzieś we wnętrzu Muzeum spadło coś dużego, z metalu, coś, co rozlatuje się przy upadku. Momentalnie przypomniałem sobie gigantyczny zwój drutu kolczastego, który przedwczoraj tak starannie spawały molekularnymi lutownicami tutejsze dziewczęta. Spojrzałem na Ekscelencję. Ekscelencja też nasłuchiwał i też się dziwił.
Brzęk, szczęk i łoskot stopniowo ucichły i znowu zapanowała cisza. Dziwne. Żeby Progresor, zawodowiec, mistrz cichociemnych… wpadł jak ślepy na taki wielki przedmiot? Nieprawdopodobne. Oczywiście mógł zaczepić rękawem o jeden jedyny sterczący kolec… Nie, nie mógł. Progresor nie mógł zaczepić. Czy też może tutaj, na bezpiecznej Ziemi, Progresor zdążył już trochę sobie odpuścić… Raczej wątpliwe. Zresztą zobaczymy. W każdym razie teraz zastygł stojąc na jednej nodze, nasłuchuje i będzie tak nasłuchiwał co najmniej pięć minut…
Nie miał najmniejszego zamiaru stać na jednej nodze i nasłuchiwać. Wyraźnie zbliżał się do nas i jego przemarszowi towarzyszyła cała kakofonia najrozmaitszych dźwięków, nader niestosownych dla Progresora. Powłóczył nogami, szurał podeszwami butów. Obijał się o ściany i framugi. Raz jeden wpadł na jakiś mebel i zareagował na to serią niewyraźnych okrzyków o przewadze syczących spółgłosek. A kiedy na ekrany projektorów padł blady odblask elektrycznego światła, moje wątpliwości przerodziły się w pewność.
— To nie on — powiedziałem do Ekscelencji prawie głośno.
Ekscelencja przytaknął skinieniem głowy. Wyglądał na zawiedzionego i pełnego najgorszych przeczuć. Stał teraz bokiem do ściany i twarzą do mnie, nieco pochylony na rozstawionych nogach, i łatwo można było sobie wyobrazić, jak za moment schwyci tego łże-Progresora za klapy, potrząśnie nim i zaryczy: „Kim jesteś i co tu robisz, ty mały sukinsynu?”
I tak wyraźnie zobaczyłem ten obraz, że w pierwszej chwili nawet się nie zdziwiłem, kiedy Ekscelencja lewą ręką odchylił połę swojej kurtki, a prawą zaczął tam wpychać swój ulubiony „herzog”, kaliber dwadzieścia sześć — jakby oswobadzał ręce po to, by łapać i potrząsać.
Ale kiedy dotarło do mnie, że przez cały czas tak stał z tą ośmiokątną czarną śmiercią w ręku, zwyczajnie zamarłem. Mogło to oznaczać tylko jedno — Ekscelencja był gotów zabić Lwa Abałkina. Właśnie zabić, ponieważ Ekscelencja nigdy nie wyjmował broni, aby straszyć, grozić albo wywierać wrażenie — tylko po to, żeby zabijać.
Byłem tak oszołomiony, że zapomniałem o wszystkim na świecie. Ale w tym momencie do pracowni wpadła jasna smuga białego silnego światła i zaczepiwszy się ostatni raz o futrynę w drzwiach pojawił się łże-Abałkin.
Właściwie był nawet trochę podobny do Lwa Abałkina — mocny, dobrze zbudowany, niewysoki, z długimi czarnymi włosami do ramion. Miał na sobie biały obszerny płaszcz i trzymał przed sobą latarkę elektryczną „Turysta”, a w drugiej niósł coś w rodzaju maleńkiej walizki albo przeciwnie, wielkiej teczki. Zatrzymał się w progu, przesunął promieniem latarki po stelażach i powiedział:
— No, zdaje się, że to tu.
Głos miał skrzypiący, a ton sztucznie zuchwały. Takim tonem rozmawiają sami ze sobą ludzie, kiedy jest im głupio albo trochę straszno, albo odrobinę wstyd, słowem, kiedy czują się nie w swoim sosie. „Jedną nogą w rowie”, jak mawiają Chotijczycy.
Teraz zobaczyłem, że jest to człowiek bardzo stary. Być może nawet starszy od Ekscelencji. Miał długi, ostry nos z garbkiem, ostry podbródek, zapadłe policzki i wysokie, bardzo białe czoło. W gruncie rzeczy był nie tyle podobny do Lwa Abałkina, ile do Sherlocka Holmesa. Chwilowo mogłem o nim powiedzieć z pewnością tylko jedno — że nigdy w życiu jeszcze go nie widziałem.
Pośpiesznie rozejrzał się, podszedł do stołu, postawił na kwiaciastym szalu tuż obok naszej sztabki swoją walizkę-teczkę, a sam świecąc sobie latarką zaczął oglądać stelaże, metodycznie i nieśpiesznie. Przez cały czas mamrotał coś do siebie pod nosem, ale zrozumieć można było tylko pojedyncze słowa: „…No, to wszyscy wiedzą… bur-burbur… Zwyczajne iluzje… bur-bur-bur… Śmiecie jak śmiecie… bur-bur…..Może i nie na miejscu… Wepchnęli, schowali, wetknęli… bur-burbur…”
Ekscelencja śledził te wszystkie manipulacje, założywszy ręce do tyłu, a twarz jego zastygła w niezwykłym i obcym mu grymasie, może była to beznadzieja i zmęczenie czy też zmęczenie i nuda, jakby obserwował coś, co mu bezgranicznie obrzydło, obrzydło na wieki, a zarazem coś, od czego nie sposób się odczepić, czemu należy się poddać z pokorą, bez żadnej nadziei na wybawienie. Przyznaję, że początkowo nieco się zdziwiłem — dlaczego zrezygnował z tak naturalnego zamiaru: złapać oburącz za klapy i z rozkoszą potrząsnąć. Jednak teraz, patrząc na jego twarz, rozumiałem — to nie miało sensu. Potrząsaj, nie potrząsaj… nic się nie zmieni, wszystko wróci na swoją orbitę, będzie łazić i szperać, mamrotać pod nosem, stać jedną nogą w rowie, przewracać eksponaty w muzeach i uniemożliwiać starannie przemyślane akcje…
Kiedy stary dotarł wreszcie do najdalszej sekcji, Ekscelencja ciężko westchnął, podszedł do stołu, usiadł na jego krawędzi obok teczki i powiedział zrzędnie:
— No i czego tam szukasz, Bromberg? Detonatorów?
Stary Bromberg pisnął cieniutko i odskoczył w bok przewracając krzesło.
— Kto tu jest? — wrzasnął, gorączkowo machając latarką wokół siebie. — Kto?
— Ja, oczywiście, że ja! — powiedział Ekscelencja jeszcze zrzędniej. — Przestań dygotać!
— Kto, ty? Co jest, u diabła! — strumień światła trafił na Ekscelencję. — A, Sikorski! No oczywiście!
— Zabierz latarkę — rozkazał Ekscelencja osłaniając twarz dłonią.
— Wiedziałem, że to twoje sztuczki! — wrzasnął stary Bromberg. — Od razu wiedziałem, kto stoi za tym przedstawieniem.
— Zabierz latarkę, bo ci ją rozbiję! — ryknął Ekscelencja.
— Proszę na mnie nie wrzeszczeć — zapiszczał Bromberg, ale przestał oślepiać. — I żebyś nie śmiał ruszać mojej teczki!
Ekscelencja wstał i ruszył na Bromberga.
— Nie waż się do mnie podchodzić! — wrzeszczał Bromberg. — Nie jestem byle smarkaczem! Wstydź się! Taki staruch jak ty!
Ekscelencja podszedł do niego, odebrał latarkę i postawił na najbliższym stole reflektorem do góry.
— Siadaj, Bromberg — powiedział. — Musimy porozmawiać…
— Znam te twoje rozmowy — wyburczał Bromberg i usiadł.
Zdumiewające, ale teraz był całkiem spokojny. Rześki, godny szacunku staruszek. Moim zdaniem, nawet w dobrym humorze.