129122.fb2
— Spróbujmy porozmawiać spokojnie — zaproponował Ekscelencja.
— Spróbujmy, spróbujmy! — raźno zgodził się Bromberg. — A co to za młody człowiek podpiera ścianę przy drzwiach? Od kiedy chodzisz z gorylem?
Ekscelencja odpowiedział nie od razu. Być może zamierzał odesłać mnie: „Maksym, jesteś wolny” — wtedy oczywiście bym sobie poszedł. Ale to byłoby obraźliwe i Ekscelencja oczywiście to zrozumiał. Zresztą można założyć z dużym prawdopodobieństwem, że miał jakieś swoje powody. W każdym razie skinął ręką w moją stronę i powiedział:
— To jest Maksym Kammerer, pracownik KOMKON-u. Maksym, to jest doktor Izaak Bromberg, historyk sztuki.
Ukłoniłem się, a Bromberg natychmiast oświadczył:
— Tak sobie od razu pomyślałem. Jasne, bałeś się, że nie dasz sobie ze mną rady sam na sam, Sikorski… Niech pan siada, młody człowieku, niech pan siada wygodnie. O ile znam pańskiego zwierzchnika, rozmowa będzie długa…
— Siadaj, Mak — powiedział Ekscelencja.
Usiadłem w znajomym fotelu dla interesantów.
— Czekam na twoje wyjaśnienia, Sikorski — zaczął Bromberg. — Co ma znaczyć ta pułapka?
— Widzę, że mocno się wystraszyłeś.
— Co za nonsens — błyskawicznie zapalił się Bromberg. — Bzdura! Bogu dzięki nie jestem strachliwy! A już jeżeli ktoś potrafi mnie nastraszyć, to nie ty, Sikorski…
— Ale tak strasznie krzyczałeś i przewróciłeś tyle mebli…
— No wiesz, gdyby tobie nad uchem, w zupełnie pustym pomieszczeniu, nocą…
— Nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby wchodzić do pustych budynków po nocach…
— Po pierwsze, to absolutnie nie jest twój interes, Sikorski, gdzie ja chodzę i o której godzinie! A po drugie, kiedy mam chodzić? W dzień mnie nie wpuszczają. W dzień urządzają tu jakieś podejrzane remonty, jakieś bzdurne zmiany ekspozycji… Słuchaj, Sikorski, przyznaj się, że to był twój pomysł zamknąć dostęp do Muzeum! Jest mi pilnie potrzebne odświeżenie w pamięci pewnych danych. Przychodzę tutaj. Nie wpuszczają mnie. Mnie! Członka Rady Naukowej tego Muzeum. Dzwonię do dyrektora — o co chodzi? Dyrektor, najmilszy Grant Chaczikian, w jakimś sensie mój uczeń… Biedak kręci, biedak czerwieni się ze wstydu przede mną i ze wstydu za siebie… Ale nic nie może poradzić, on obiecał! Poprosili go niezmiernie szanowni ludzie i on obiecał! Ciekawe, kto taki go poprosił? Być może niejaki Rudolf Sikorski? Nie! O nie! Nikt tu nawet nie słyszał nazwiska Rudolfa Sikorskiego! Ale ja się nie dam nabrać! Od razu wiedziałem, czyje uszy sterczą zza kulis. I ja bym jednak chciał się dowiedzieć, Sikorski, dlaczego od dwóch godzin milczysz i nie odpowiadasz na moje pytanie? Ja zapytuję, po co ci to wszystko potrzebne! Zamknięcie Muzeum! Haniebna próba wyniesienia z Muzeum należących do niego eksponatów! Nocne zasadzki! I kto, u diabła, wyłączył tu elektryczność? Nie wiem, co bym zrobił, gdyby w moim gliderze nie znalazła się latarka. Nabiłem sobie guza, o tutaj, niech cię diabli wezmą! Coś tam wywróciłem! Chciałbym, z całej duszy chciałbym wierzyć, że to była tylko makieta… I módl się do Boga, Sikorski, żeby to była tylko makieta, dlatego że jeśli to był oryginał, to sam go będziesz składał pod moim okiem! Do ostatniego weddlingu! A jeśli ten ostatni weddling gdzieś zginie, to ty sam, sam polecisz po niego na Tagorę…
Zerwał mu się głos i w ataku męczącego kaszlu dwoma pięściami zaczął się bić w piersi.
— Czy otrzymam kiedyś odpowiedź na swoje pytanie? — wściekle wychrypiał przez kaszel.
Siedziałem jak w teatrze i wszystko robiło na mnie wrażenie raczej komiczne, ale spojrzałem na Ekscelencję i zbaraniałem.
Ekscelencja, Wędrowiec, Rudolf Sikorski, ta bryła lodu, ten pokryty szronem pomnik Zimnej Krwi i Opanowania, ten niezawodny mechanizm do wytłaczania informacji — do czubka łysiny pociemniał od przypływu krwi, ciężko sapał, spazmatycznie zaciskał i rozwierał kościste piegowate pięści, jego słynne uszy płonęły i przerażająco podrygiwały. Zresztą jeszcze panował nad sobą, ale zapewne tylko on jeden wiedział, ile go to kosztuje.
— Chciałbym wiedzieć, Bromberg — powiedział zdławionym głosem — w jakim celu potrzebne ci były detonatory.
— Ach, chciałbyś to wiedzieć! — jadowicie wyszeptał doktor Bromberg i pochylił się do przodu zaglądając Ekscelencji w twarz z tak małej odległości, że jego długi nos omal nie znalazł się w zębach mojego szefa. — A co jeszcze chciałbyś o mnie wiedzieć? Może interesuje cię mój stolec? Albo, na przykład, o czym przed chwilą rozmawiałem z Pilgujem?
Wzmianka o Pilguju w takim kontekście bardzo mi się nie podobała. Pilguj zajmował się biogeneratorami, a mój wydział już drugi miesiąc zajmował się Pilgujem. Ekscelencja przepuścił Pilguja mimo uszu. Sam pochylił się do przodu, i to tak gwałtownie, że Bromberg ledwie zdążył się uchylić.
— Swoim stolcem będziesz łaskaw interesować się sam! — zaryczał. — A ja chciałbym wiedzieć, jakim prawem pozwalasz sobie włamywać się do Muzeum, dlaczego wyciągasz łapę po detonatory, chociaż powiedziano ci wyraźnie, że przez najbliższe kilka dni…
— Zdaje się, że zamierzasz krytykować moje postępowanie?
Ha! Kto! Sikorski! Mnie! O włamanie! Chciałbym wiedzieć, jak sam dostałeś się do Muzeum? No? Odpowiadaj!
— To nie ma nic wspólnego ze sprawą, Bromberg!
— Jesteś włamywaczem, Sikorski! — oznajmił Bromberg celując w Ekscelencję długim, wykrzywionym palcem. — Na co ci przyszło? Włamywacz!
— To ty jesteś włamywaczem, Bromberg! — zaryczał Ekscelencja. — Ty! Powiedziano ci wyraźnie i jednoznacznie — wstęp do Muzeum jest zamknięty! Każdy normalny człowiek na twoim miejscu…
— Jeśli normalny człowiek styka się z kolejnym przejawem tajnej działalności, to jego obowiązkiem…
— Jego obowiązkiem jest chwilę pomyśleć, Bromberg! Jego obowiązkiem jest przypomnieć sobie, że nie żyje w średniowieczu. Jeśli zetknął się z tajemnicą, z sekretem, to powinien wiedzieć, że to nie jest ani czyjś kaprys, ani zła wola…
— Tak, ani kaprys, ani zła wola, tylko twoja wstrząsająca pewność siebie, Sikorski, twoje śmieszne, doprawdy średniowieczne idiotyczne fanatyczne przekonanie o tym, że ty właśnie jesteś predestynowany do decydowania, co powinno być jawne, a co tajne! Jesteś już zgrzybiałym starcem, Sikorski, ale ciągle jeszcze nie chcesz zrozumieć, że to jest przede wszystkim amoralne.
— Śmieszy mnie rozmowa o moralności z człowiekiem, który aby zaspokoić swoją dziecinną chęć protestu, decyduje się na włamanie! Nie jesteś po prostu starcem, Bromberg, jesteś żałosnym zdziecinniałym starym próchnem!
— Znakomicie! — powiedział Bromberg i znowu się uspokoił. Wsadził rękę do kieszeni swego białego płaszcza, wyciągnął z niej jakiś lśniący przedmiot i ze stukiem położył na stole przed Ekscelencją. — Oto mój klucz. Jak każdy pracownik Muzeum, mam własny klucz od służbowego wejścia, więc użyłem go, aby wejść tutaj…
— Ciemną nocą i wbrew zakazowi dyrektora Muzeum? — Ekscelencja nie miał klucza, miał magnetyczny wytrych, więc cóż mu pozostało innego? Musiał atakować.
— Ciemną nocą, ale jednak za pomocą klucza! A gdzie twój klucz, Sikorski? Pokaż mi, jeśli łaska, twój klucz!
— Nie mam klucza! Nie jest mi potrzebny! I jestem tu z obowiązku, a nie dlatego, że mam takie widzimisię, ty stary rozhisteryzowany głupcze!
Co tu się zaczęło! Jestem pewien, że nigdy przedtem ściany tej skromnej pracowni nie słyszały takiego ochrypłego ryku na zmianę ze skrzekliwym wrzaskiem. Takich epitetów. Takiej bachanalii emocji. Takich absurdalnych argumentów i jeszcze absurdalniejszych kontrargumentów. Co tam zresztą ściany. W końcu to były tylko ściany cichej akademickiej pracowni, odległej od prawdziwych namiętności. Ale i ja, człowiek już nie pierwszej młodości, który, wydawałoby się, widział niejedno, nawet ja nigdy i nigdzie nie słyszałem niczego podobnego, a w każdym razie nie od Ekscelencji.
Co chwila pole walki zasnuwał dym, w którym nie sposób już było odnaleźć przedmiot sporu, i tylko niczym rozżarzone pociski przelatywały nad pozycjami przeciwników różnorodne „nieodpowiedzialne bałwany”, „feudalni rycerze płaszcza i szpady”, „społeczni prowokatorzy”, „łysi agenci tajnych służb”, „tajni dozorcy idei”. No i mniej egzotyczne „stare osły”, „jadowite robale”, „marazmatycy” rozmaitych gatunków rwały się niczym szrapnele…
Jednakże czasem dym się rozpraszał i wtedy przed moimi zdumionymi oczami rozpościerała się doprawdy zdumiewająca retrospektywa. Rozumiałem wtedy, że bitwa, której przypadkowym widzem się stałem, była po prostu jedną z niezliczonych i nie znanych światu potyczek bezdźwięcznej wojny, która zaczęła się jeszcze wtedy, kiedy moi rodzice ledwie zdążyli ukończyć szkołę.
Dosyć szybko przypomniałem sobie, kto to taki ten Izaak Bromberg. Rozumie się, słyszałem już o nim dawniej, być może wtedy, kiedy jako zupełny smarkacz pracowałem w grupie Wolnego Rekonesansu. Jedną z jego książek — „Jak to było naprawdę” — niewątpliwie czytałem, była to historia Koszmaru z Massachusetts. O ile pamiętam, książka ta nie spodobała mi się. Za bardzo przypominała pamflet, autor zbyt się starał, aby obedrzeć z romantyzmu tę rzeczywiście straszną historię i zbyt wiele miejsca poświęcił szczegółom dyskusji o politycznych aspektach niebezpiecznych eksperymentów, dyskusji, która wówczas nie interesowała mnie w najmniejszym stopniu.
Zresztą w pewnych środowiskach nazwisko Bromberga było znane i cieszyło się znacznym autorytetem. Można by go było określić jako „skrajnie lewego” w znanym ruchu dzjunistów, którego założycielem był Lamodoix, głoszący prawo nauki do rozwoju bez żadnych ograniczeń.
Ekstremiści tego ruchu wyznają zasady, które na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie naturalne, ale w praktyce bezustannie okazują się niewykonalne na każdym określonym poziomie rozwoju ludzkiej cywilizacji (pamiętam ogromny szok, jakiego doznałem studiując historię cywilizacji Tagory, gdzie przestrzegano tych zasad z całą bezwzględnością od niepamiętnych czasów ich Pierwszej Rewolucji Przemysłowej).
Każde naukowe odkrycie, które może zostać zrealizowane, z całą pewnością będzie zrealizowane. Trudno się nie zgodzić z tą zasadą, chociaż i tu powwstaje mnóstwo zastrzeżeń. A co począć z odkryciem, kiedy już zostało zrealizowane? Odpowiedź — kontrolować jego skutki. Znakomicie. A jeśli nie jesteśmy w stanie przewidzieć tych skutków? A jeśli jedne przeceniamy, a innych, przeciwnie, nie doceniamy? Jeśli wreszcie staje się zupełnie jasne, że nie jesteśmy w stanie kontrolować nawet tych oczywistych i nieprzyjemnych skutków? Jeśli dla kontroli okażą się niezbędne absolutnie niewyobrażalne moce energetyczne i moralne (jak to zresztą stało się z maszyną w Massachusetts, kiedy na oczach oszołomionych naukowców poczęła się i zaczęła wyrastać nowa odczłowieczona cywilizacja na Ziemi)?
Przerwać eksperyment! — nakazuje zwykle w takich wypadkach Rada Światowa.
W żadnym razie! — protestują w odpowiedzi ekstremiści. — Wzmóc kontrolę. Owszem. Zainwestować odpowiednie moce? Tak. Zaryzykować? Tak! „Co nie piją i nie palą, bardzo zdrowi umierają!” (z wystąpienia patriarchy ekstremistów Johna G. Preensohna). Ale nie ma zgody na zakazy! Moralno-etyczne zakazy w nauce są groźniejsze od moralnego szoku, który powstaje lub może powstać w rezultacie najbardziej ryzykownych zwrotów w rozwoju nauki. Pogląd niewątpliwie imponujący swoim dynamizmem, mający wielu apologetów wśród młodych uczonych, ale diablo niebezpieczny, kiedy podobne zasady wyznaje wybitny i utalentowany specjalista, który ma znaczny wpływ na dynamiczny i zdolny zespół oraz dysponuje znacznymi mocami energetycznymi.
Właśnie tacy ekstremiści-praktycy stanowili podstawową klientelę naszego KOMKON-u 2. Zaś stary Bromberg był ekstremistą-teoretykiem i prawdopodobnie z tego właśnie powodu nigdy jeszcze nie znalazł się w polu mego widzenia. Za to, jak teraz widziałem, przez całe życie Ekscelencji leżał mu na wątrobie.
Specyfika naszej działalności, KOMKON-u 2, polega na tym, że nigdy nikomu niczego nie zakazujemy. Po prostu za słabo orientujemy się w problemach współczesnej nauki. Zakazy wydaje Rada Światowa. A nasze zadanie sprowadza się do tego, żeby dopilnować wykonania tych zakazów i zapobiec przeciekowi informacji, ponieważ właśnie przeciek informacji w takich wypadkach nieuniknienie doprowadza do katastrofalnych skutków.
Najwidoczniej Bromberg albo nie mógł, albo nie chciał tego zrozumieć. Walka o zlikwidowanie wszelkich barier na drodze rozpowszechniania informacji naukowej stała się dosłownie jego manią prześladowczą. Posiadał przy tym fantastyczny temperament i niewyczerpaną energię. Miał nieograniczoną mnogość kontaktów w środowiskach naukowych i wystarczyło, żeby usłyszał, że rezultaty jakichś obiecujących badań zostały zamrożone, by natychmiast wpadał w zoologiczną furię i zaczynał demaskować, oskarżać i zrywać zasłony. Nic nie można było na to poradzić. Nie uznawał kompromisów, więc nie sposób było się z nim porozumieć, nie uznawał porażek, więc nie sposób było go pokonać. Nie poddawał się żadnej kontroli, niczym kosmiczny kataklizm.
Ale widocznie najbardziej abstrakcyjna teoria wymaga konkretnego punktu odniesienia. I takim konkretnym punktem uosabiającym siły mroczne i wsteczne, z którymi walczył, stał się dla niego KOMKON 2 i nasz Ekscelencja w szczególności. „KOMKON-2! — syczał jadowicie naskakując na Ekscelencję i natychmiast odskakując. — O, cóż za jezuityzm! Przyjęli znaną wszystkim abrewiaturę. Komisja do kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi! Jakie to wzniosłe i szlachetne! Chwalebne! I ukryć za tym działalność waszego zbrodniczego urzędu! Komisja Kontroli, widzicie ich! Komando Konserwatystów, a nie Komisja Kontroli! Kompania Konspiratorów!…”
Ekscelencja przez te pół wieku obrzydł mu bezgranicznie. Przy czym, o ile zrozumiałem, właśnie obrzydł — jak natrętna mucha albo kąsający komar! Rzecz jasna, Bromberg nie był w stanie w jakiś istotny sposób zaszkodzić naszej sprawie. To nie leżało w jego mocy. Ale w jego mocy było nieprzerwanie hałasować, trąbić, postulować, odrywać od pracy, nie dawać spokoju, wtykać jadowite szpilki, żądać bezwzględnego przestrzegania wszystkich formalności, mobilizować opinię publiczną przeciwko dyktaturze formalistów — jednym słowem zamęczać do ostateczności. Wcale bym nie był zdziwiony, gdyby się okazało, że Ekscelencja dał dyla w krwawą kaszę na planecie Saraksz głównie dlatego, żeby chociaż trochę odpocząć od Bromberga. Było mi szczególnie przykro z powodu Ekscelencji jeszcze dlatego, że Ekscelencja był człowiekiem nie tylko pryncypialnym, ale w najwyższym stopniu sprawiedliwym i najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, że działalność Bromberga, jeśli odrzucić jej formę, spełnia pewną pozytywną funkcję — to był również rodzaj kontroli społecznej — kontrola nad kontrolą.
Jeśli zaś chodzi o jadowitego Bromberga, to kto jak kto, ale on był doszczętnie pozbawiony elementarnego poczucia sprawiedliwości, uważał, że cała nasza praca nadaje się do wyrzucenia, uważał ją za szkodliwą i nienawidził z całej duszy. Przy tym formy, w jakich przejawiała się ta nienawiść, były do takiego stopnia paskudne, maniery tego napastliwego starca były do takiego stopnia nieznośne, że Ekscelencja, przy całej swojej zimnej krwi i nadludzkim opanowaniu, całkowicie tracił twarz, zamieniał się w kłótliwego, głupiego i złośliwego krzykacza za każdym razem, kiedy spotykał się o tak, twarzą w twarz, z Brombergiem. „Przemądrzały półgłówek! — chrypiał zdartym głosem. — Pasożytujesz na błędach olbrzymów! Sam nie potrafisz wynaleźć sosu do spagetti, a uzurpujesz sobie prawo decydowania o przyszłości nauki! Tylko dyskredytujesz sprawę, której rzekomo bronisz, specjalisto od płaskich dowcipów!…”
Widocznie starcy od dawna nie mieli okazji do pojedynku i teraz ze szczególną zaciekłością wylewali na siebie wzajemnie zgromadzone zapasy jadu i żółci. Widowisko było z wielu względów dosyć pouczające, chociaż zadawało kłam powszechnie lansowanym tezom, że człowiek z natury jest dobry i że do tego brzmi dumnie. Najbardziej w tej chwili przypominali nie ludzi, tylko dwa wyliniałe bojowe koguty. Po raz pierwszy zobaczyłem, że Ekscelencja jest już bardzo stary.
Jednakże, chociaż bardzo nieestetyczny, spektakl ten był dla mnie źródłem całej lawiny bezcennych informacji. Wielu aluzji zwyczajnie nie zrozumiałem, widocznie mowa była o sprawach dawno już zamkniętych i zapomnianych. Niektóre historie były mi dobrze znane. Ale coś niecoś usłyszałem i zrozumiałem po raz pierwszy.
Dowiedziałem się na przykład, co to takiego operacja „Zwierciadło”. Okazuje się, że tak były nazwane globalne, ściśle tajne manewry w celu przygotowania się do odparcia ewentualnej agresji (przypuszczalnie inwazji „Wędrowców”), przeprowadzone czterdzieści lat temu. O tej operacji wiedziały dosłownie jednostki i miliony ludzi biorących w niej udział nawet nie podejrzewały tego. Pomimo wszelkich środków ostrożności, jak to zwykle bywa w sprawach o takim zasięgu, kilku ludzi zginęło. Jednym z szefów tej akcji odpowiedzialnych za zachowanie tajemnicy był Ekscelencja.
Dowiedziałem się, jak powstała sprawa „Monstrum”. Jak wiadomo Jonatan Pereira z własnej inicjatywy przerwał prace w dziedzinie eugeniki teoretycznej. Zamrażając całą tę dziedzinę nauki Rada Światowa postąpiła w istocie rzeczy zgodnie z jego rekomendacjami. Okazuje się, że nasz drogi Bromberg wywęszył, a następnie entuzjastycznie rozpaplał szczegóły teorii Pereiry, w rezultacie czego pięcioro diabelnie utalentowanych sowizdrzałów z laboratorium Schweitzera w Bamako rozpoczęło i omal nie doprowadziło do końca eksperymentu z nowym wariantem homo super.
Historia z androidami w ogólnych zarysach była mi znana wcześniej, głównie dlatego, że przeważnie przytacza ją się w charakterze klasycznego przykładu nierozwiązywalnego problemu natury etycznej. Jednakże z zainteresowaniem usłyszałem, że doktor Bromberg wcale nie uważa sprawy androidów za zamkniętą. Problem „przedmiot czy podmiot?” w danym wypadku w ogóle dla niego nie istnieje. Tajemnica osobowości uczonych zajmujących się androidami po prostu mu zwisa, a prawo androidów do tajemnicy osobowości uważa za nonsens i katachrezę. Wszystkie szczegóły tej sprawy powinny zostać opublikowane ku nauce potomnych, a prace z androidami należy kontynuować.
I tak dalej.
Wśród historii, o których nigdy nic nie słyszałem, moją uwagę przyciągnęła jedna. Mowa była o jakimś przedmiocie, który oni nazywali to sarkofagiem, to inkubatorem. Z tym sarkofagiem-inkubatorem w swoim sporze w niejasny dla mnie sposób łączyli „detonatory” — widocznie te właśnie, po które przyszedł Bromberg i które leżały teraz przede mną na stole przykryte kwiaciastą chustą. O detonatorach zresztą ledwie wspomniano, wprawdzie niejednokrotnie, a kłótnia dotyczyła głównie „zasłony dymnej ohydnej tajemniczości”, którą rozpostarł Ekscelencja nad sarkofagiem-inkubatorem. Właśnie w rezultacie tego doktor taki a taki, który uzyskał unikalne rezultaty w dziedzinie antropometrii i fizjologii człowieka z kromanianu, zmuszony był trzymać te swoje rezultaty pod korcem hamując w ten sposób rozwój paleoantropologii. A inny doktor taki a taki, który odgadł zasadę działania sarkofagu-inkubatora, znalazł się w dwuznacznej i krępującej sytuacji człowieka, któremu środowisko naukowe przypisuje odkrycie tej zasady, w rezultacie czego w ogóle zarzucił działalność naukową i maluje teraz bardzo przeciętne pejzaże…
Nadstawiłem uszu. Detonatory były związane z tajemniczym sarkofagiem. Po detonatory przyszedł tu Bromberg. Detonatory Ekscelencja wystawił jako przynętę dla Lwa Abałkina. Zacząłem nadsłuchiwać ze zdwojoną uwagą, licząc że w ogniu dyskusji starcy wygadają się z czymś jeszcze i wreszcie dowiem się czegoś istotnego o Lwie Abałkinie. Ale to co istotne usłyszałem dopiero wtedy, kiedy obaj się uspokoili.