129122.fb2 ?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

4 czerwca 78 rokuLew Abałkin u doktora Bromberga

Uspokoili się nagle, obaj jednocześnie, jakby jednocześnie wyczerpali resztki energii. Zamilkli. Przestali przeszywać się nawzajem ognistymi spojrzeniami. Bromberg sapiąc wyciągnął staroświecką chustkę do nosa i zaczął wycierać twarz i szyję. Ekscelencja nie patrząc na niego sięgnął w zanadrze (przestraszyłem się — może po pistolet), wyjął fiolkę, wyrzucił na dłoń białą kulkę i położył ją pod język, a fiolkę wyciągnął do Bromberga.

— Ani mi się śni! — oświadczył Bromberg odwracając się demonstracyjnie.

Ekscelencja nadal trzymał fiolkę na dłoni. Bromberg spojrzał na nią z ukosa jak kogut. Potem powiedział z patosem:

— Truciznę, którą ci daje mędrzec, przyjmij, zaś z ręki głupca nie bierz nawet balsamu…

Wziął fiolkę i również wysypał sobie na dłoń białą kulkę.

— To mi nie jest potrzebne — zawiadomił nas i wrzucił kulkę do ust. — Na razie jeszcze niepotrzebne…

— Izaak — powiedział Ekscelencja i cmoknął. — Co będziesz robił, kiedy ja umrę?

— Odtańczę kaczuczę — powiedział Bromberg ponuro. — Nie gadaj głupstw.

— Izaak — zapytał Ekscelencja. — Powiedz, po co ci były detonatory? Poczekaj, nie zaczynaj wszystkiego od początku. Wcale nie zamierzam wtrącać się w twoje osobiste sprawy. Gdybyś się zainteresował detonatorami tydzień temu albo też w przyszłym tygodniu, nigdy nie zadałbym ci tego pytania. Ale przyszedłeś po nie akurat dzisiaj. Akurat tej nocy, kiedy powinien przyjść po nie zupełnie inny człowiek. Jeżeli to tylko niezwykły zbieg okoliczności, to powiedz wprost i wtedy rozstaniemy się. Zaczęła mnie boleć głowa.

— A kto powinien po nie przyjść? — podejrzliwie zapytał Bromberg.

— Lew Abałkin — odpowiedział Ekscelencja zmęczonym głosem.

— Kto to taki?

— Nie znasz Lwa Abałkina?

— Pierwsze słyszę — oznajmił Bromberg.

— Wierzę — powiedział Ekscelencja.

— Ja myślę! — powiedział wyniośle Bromberg.

— Tobie wierzę — powiedział Ekscelencja. — Ale nie wierzę w zbiegi okoliczności… Posłuchaj, Izaak, czy to naprawdę takie trudne — zwyczajnie, bez błaznowania opowiedzieć, dlaczego właśnie dzisiaj przyszedłeś po detonatory…

— Nie podoba mi się słowo „błaznowanie”! — powiedział Bromberg kłótliwie, ale już bez poprzedniej zapalczywości.

— Wycofuję je — powiedział Ekscelencja.

Bromberg ponownie zaczął ocierać pot.

— Nie mam żadnych tajemnic — zakomunikował. — Wiesz przecież, Rudolf, do jakiego stopnia nienawidzę tajemnic. To ty sam postawiłeś mnie w sytuacji, w której muszę błaznować i grać komedię. A tymczasem wszystko jest bardzo proste. Dziś rano przyszedł do mnie… Koniecznie chcesz znać nazwisko?

— Nie.

— Pewien młody człowiek. Temat naszej rozmowy nie powinien cię interesować, jak przypuszczam. Miała ona wystarczająco osobisty charakter. Ale w czasie rozmowy zauważyłem u niego o w tym miejscu… — Bromberg dotknął palcem w zgięcie łokcia prawej ręki — dosyć dziwne znamię. Nawet zapytałem: „Co to takiego, tatuaż?”. Wiesz przecież, Rudolf, że tatuaż to moje hobby… „Nie, odpowiedział — to jest znamię”. Najbardziej przypominało literę xi w cyrylicy albo, powiedzmy, japoński hieroglif „sandziu” — „trzydzieści”. Czy ci to niczego nie przypomina, Rudolfie?

— Przypomina — powiedział Ekscelencja.

Mnie to również coś przypominało, coś co musiałem widzieć bardzo niedawno, coś co wydało mi się dziwne i zarazem nieistotne.

— Tyś od razu sobie skojarzył? — zapytał Bromberg z zawiścią.

— Tak — odpowiedział Ekscelencja.

— A ja nie od razu. Młody człowiek już dawno sobie poszedł, a ja siedziałem i wciąż usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie widziałem taki znak… Nie podobny, ale dokładnie taki sam. Wreszcie przypomniałem sobie. Musiałem to sprawdzić, rozumiesz? Jak na złość ani jednej reprodukcji pod ręką. Biegnę do Muzeum — Muzeum zamknięte…

— Mak — powiedział Ekscelencja. — Bądź tak dobry i podaj mi ten przedmiot, który leży pod szalem.

Wykonałem polecenie.

Sztaba była ciężka i ciepła w dotyku. Postawiłem ją na stole przed Ekscelencją. Ekscelencja przysunął ją bliżej do siebie i widziałem teraz, że to jest rzeczywiście futerał z gładko wypolerowanego materiału o kolorze bursztynu, wzdłuż biegła idealnie prosta linia oddzielająca nieco wypukłą pokrywkę do masywnej podstawy. Ekscelencja spróbował unieść pokrywkę, ale jego palce ześlizgnęły się i nic z tego nie wyszło.

— Daj to mnie — niecierpliwie powiedział Bromberg. Odepchnął Ekscelencję, ujął pokrywkę oburącz, podniósł ją i odłożył na bok.

Te właśnie przedmioty oni najwidoczniej nazywali detonatorami, okrągłe szare krążki o średnicy mniej więcej siedemdziesięciu milimetrów, starannie ułożone obok siebie w dopasowanych gniazdach. Detonatorów było jedenaście, dwa gniazda były puste i było widać, że wyścielone są białawymi włoskami przypominającymi pleśń i że włoski te są w ciągłym ruchu, niczym żywe, zresztą w jakimś tam sensie zapewne były żywe.

Jednakże przede wszystkim rzuciły mi się w oczy dość skomplikowane hieroglify wyobrażone na powierzchni detonatorów, na każdym jeden i każdy inny. Były duże, różowawobrązowe, nieco rozlane, jakby namalowane kolorowym tuszem na wilgotnym papierze. Jeden z nich poznałem od razu — nieco zamazana, stylizowana litera „x” albo jeśli ktoś woli japoński hieroglif „sandziu” — maleńki oryginał powiększonej kopii na odwrocie arkusza nr 1 w aktach 07. Ten detonator był trzeci licząc od lewej z mojego punktu obserwacyjnego i Ekscelencja zawiesiwszy nad nim swój długi palec wskazujący zapytał:

— Ten?

— Tak, tak — niecierpliwie odpowiedział Bromberg odpychając jego rękę. — Nie przeszkadzaj. Nic przecież nie rozumiesz…

Ujął paznokciami brzeg detonatora i ostrożnymi ruchami zaczął go jakby wykręcać z gniazda mamrocząc przy tym: „Tu w ogóle nie o to chodzi… Czy naprawdę przypuszczasz, że ja mogę się mylić… Co za głupota…” Wreszcie wyciągnął detonator z gniazda i zaczął ostrożnie coraz wyżej i wyżej unosić go nad futerałem i wtedy można było zobaczyć, jak za szarym grubym dyskiem ciągną się cienkie, białawe nici, jak stają się coraz cieńsze, jak pękają jedna po drugiej, a kiedy zerwała się ostatnia, Bromberg odwrócił dysk i wtedy na jego odwrotnej stronie zobaczyłem wśród poruszających się półprzezroczystych włosków ten sam hieroglif, tylko czarny, maleńki i bardzo wyraźny, jakby wytłoczony w szarym materiale.

— Tak — powiedział triumfująco Bromberg. — Dokładnie taki sam. Wiedziałem, że nie mogę się mylić.

— W czym mianowicie? — zapytał Ekscelencja.

— Rozmiar! — odpowiedział Bromberg. — Wielkość, szczegóły, proporcje. Rozumiesz, to jego znamię nie jest po prostu podobne do tego znaku, jest identyczne — uważnie spojrzał na Ekscelencję. — Słuchaj, Rudolf, usługa za usługę. Czy ty ich wszystkich oznakowałeś?

— Jasne, że nie.

— A więc oni to mieli od samego początku? — zapytał Bromberg postukując się palcem w zgięcie prawej ręki.

— Nie. Te znaki pojawiły się u nich między dziesiątym a dwunastym rokiem życia.

Bromberg ostrożnie wkręcił detonator z powrotem w gniazdo i z zadowoleniem opadł na fotel.

— No cóż — powiedział. — Właśnie tak to wszystko zrozumiałem… No, panie polizei-prezident, ile jest warta wasza cała czujność? Mam jego kanał i jak tylko złotopalcy Feb rozjarzy wierzchołki tych waszych architektonicznych koszmarów, niezwłocznie połączę się z nim i porozmawiamy sobie do woli… I nie próbuj mnie od tego odwieść, Sikorski! — wrzasnął machając palcem przed nosem Ekscelencji. — On sam do mnie przyszedł, a ja sam — sam, rozumiesz? — sam, za pomocą swego starego mózgu zrozumiałem, kto siedzi przede mną, i teraz on jest mój! Nie próbowałem przeniknąć waszych parszywych tajemnic! Troszeczkę szczęścia, odrobina inteligencji.

— Dobrze, dobrze — powiedział Ekscelencja. — Na Boga, nie mam nic przeciwko temu. On jest twój, spotykaj się z nim, rozmawiajcie sobie. Ale proszę cię, tylko z nim. I z nikim więcej…

— No-oo… — z ironicznym powątpiewaniem odpowiedział Bromberg.

— A zresztą, jak tam sobie chcesz — powiedział nagle Ekscelencja. — To wszystko jest teraz nieważne… Powiedz mi, Izaak, o czym właściwie rozmawialiście?

Bromberg splótł ręce na brzuchu i zakręcił młynka kciukami. Zwycięstwo, które odniósł nad Ekscelencją, było tak wielkie i niepodważalne, że bez wątpienia mógł pozwolić sobie na wielkoduszność.

— Rozmowa nasza, muszę przyznać, była dosyć chaotyczna — powiedział. — Teraz oczywiście rozumiem, że ten kromanioniec zrobił mnie w konia…

Dzisiaj, a mówiąc ściślej wczoraj wieczorem przyszedł do niego młody człowiek mniej więcej czterdziesto-czterdziestopięcioletni i przedstawił się jako Aleksander Dymok, konfigurator automatyki dla potrzeb rolnictwa. Średniego wzrostu, twarz bardzo blada, długie, proste i bardzo czarne włosy jak u Indianina. Żalił się, że w ciągu wielu miesięcy starań w żaden sposób nie udaje mu się wyjaśnić okoliczności, w jakich zginęli jego rodzice. Opowiedział Brombergowi w najwyższym stopniu zagadkową i diabelnie przez to kuszącą legendę, którą jakoby zebrał po kawałeczku nie odrzucając nawet najmniej wiarygodnych plotek. Legendę tę Bromberg ma zapisaną ze wszystkimi szczegółami, ale teraz raczej nie ma sensu jej streszczać. Właściwie wizyta Aleksandra Dymoka miała jeden cel — aby najwybitniejszy na świecie znawca zakazanej nauki Izaak Bromberg chociaż trochę wyjaśnił tę dziwną historię.

Najwybitniejszy znawca Bromberg zagłębił się w swojej kartotece, ale nie znalazł o małżonkach Dymok ani jednej wzmianki. Młody człowiek był wyraźnie zmartwiony tą okolicznością i właściwie zamierzał już wyjść, kiedy przyszedł mu do głowy szczęśliwy pomysł. Nie można wykluczyć, powiedział, że nazwisko jego rodziców brzmi całkiem inaczej. Również niewykluczone, że cała legenda nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Być może doktor Bromberg spróbuje sobie przypomnieć, czy nie było w nauce wydarzeń zagadkowych, a następnie nie dopuszczonych do publikacji w latach zbliżonych do daty narodzin Aleksandra Dymoka (luty 38), ponieważ rodziców swoich utracił, kiedy miał rok, a może dwa lata…

Znawca Bromberg znowu zagłębił się w kartotece, tym razem w jej części chronologicznej. W okresie od 33 do 39 znalazł w sumie osiem różnych incydentów, w tym historię z sarkofagiem-inkubatorem. Razem z Aleksandrem Dymokiem starannie przeanalizowali każdy z tych incydentów i doszli do wniosku, że żaden z nich nie może mieć związku z losem małżonków Dymok.

I dlatego „ja, stary idiota, uznałem, że los ofiarował mi historię, która w swoim czasie umknęła mojej uwagi. Wyobrażasz sobie? Nie twój jakiś tam parszywy zakaz, tylko zniknięcie dwojga biochemików! Tego bym ci nigdy nie wybaczył, Sikorski!” I jeszcze dwie bite godziny Bromberg przesłuchiwał Aleksandra Dymoka domagając się, aby ten przypomniał sobie najmniejsze szczegóły, wszystkie nawet najgłupsze plotki, uzyskał od niego uroczystą obietnicę, że Dymok podda się głębokiej mentoskopii, w rezultacie czego przez ostatnią godzinę rozmowy młody człowiek marzył wyraźnie tylko o jednym — aby czym prędzej zwiać do domu…

Już pod sam koniec rozmowy Bromberg zupełnie przypadkowo zauważył „znamię”. To znamię nie mające, jak się wydawało, żadnego związku ze sprawą utkwiło w mózgu Bromberga. Młody człowiek już dawno sobie poszedł. Bromberg zdążył już zadać kilka pytań WMI, porozmawiano z dwoma czy trzema specjalistami na temat małżonków Dymok (bez rezultatu), ale ten przeklęty znak w żaden sposób nie chciał mu wyjść z głowy. Bromberg był absolutnie pewien, że taki znak już kiedyś widział, a po drugie nie opuszczało go wrażenie, że o tym znaku albo o czymś, co ma z nim związek, napomknięto w czasie jego rozmowy z Aleksandrem Dymokiem. I dopiero wtedy, kiedy zrekonstruował w pamięci całą rozmowę słowo po słowie, dotarł wreszcie do sarkofagu, przypomniał sobie detonatory i wtedy olśniło go — zrozumiał, kim naprawdę jest Aleksander Dymok.

W pierwszym odruchu chciał natychmiast zadzwonić do swojego gościa i zawiadomić go, że tajemnica jego pochodzenia została odkryta. Ale właściwa jemu, Brombergowi, naukowa rzetelność, domagała się pewności absolutnej, nie dopuszczającej żadnych wątpliwości. Dlatego najpierw zadzwonił do Muzeum…

— Jasne — powiedział Ekscelencja posępnie. — Dziękuję ci, Izaak. A więc on teraz już wie o sarkofagu…

— A dlaczego nie miałby o nim wiedzieć? — z oburzeniem zapytał Bromberg.

— Rzeczywiście — powoli odpowiedział Ekscelencja. — Dlaczego nie?