129122.fb2 ?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Tajemnica osobowości Lwa Abałkina

21 grudnia 37 roku oddział Zwiadowców pod dowództwem Borysa Fokina wylądował na kamienistym płaskowyżu bezimiennej planetki w systemie EN 9173. Zadaniem oddziału było zbadanie odkrytych jeszcze w ubiegłym wieku ruin budowli przypisywanych Wędrowcom.

24 grudnia zdjęcia zrobione intrawizorem wykazały, że pod ruinami znajduje się obszerne pomieszczenie wykute w skale na głębokości ponad trzech metrów.

25 grudnia Borys Fokin przy pierwszej próbie bez żadnych problemów dotarł do tego pomieszczenia. Miało kształt półkuli o promieniu dziesięciu metrów. Półkula ta była wyłożona bursztynowcem, materiałem nader charakterystycznym dla cywilizacji Wędrowców, a pod jej kopułą znajdowała się zwalista aparatura z lekkiej ręki jednego ze Zwiadowców ochrzczona sarkofagiem.

26 grudnia Borys Fokin zwrócił się do odpowiedniego wydziału KOMKON-u z prośbą o zgodę na zbadanie sarkofagu własnymi siłami i zgodę taką uzyskał.

Działając według swojego zwyczaju nieludzko metodycznie i ostrożnie, prześlęczał nad sarkofagiem trzy doby. W tym czasie zdołano określić wiek znaleziska (czterdzieści — czterdzieści pięć tysięcy lat), wykryć, że sarkofag pobiera energię i nawet ustanowić niewątpliwy związek między sarkofagiem i wznoszącymi się nad nim ruinami. Już wtedy powstała hipoteza, w przyszłości całkowicie potwierdzona, że owe „ruiny” w ogóle nie są żadnymi ruinami, tylko częścią wielkiego, zajmującego całą powierzchnię planety systemu przeznaczonego do pochłaniania i transformacji wszystkich rodzajów darmowej energii, zarówno planetarnej, jak i kosmicznej (ruchy sejsmiczne, fluktuacja pola magnetycznego, promieniowanie centralnego słońca, promienie kosmiczne i tak dalej).

29 grudnia Borys Fokin połączył się bezpośrednio z Komowem i zażądał, aby przysłano najlepszego specjalistę embriologa. Komow, rzecz jasna, poprosił o wyjaśnienia, ale Fokin objaśnień nie udzielił i zaproponował Komowowi, aby ten przyjechał osobiście, ale koniecznie w towarzystwie embriologa. Kiedyś, w czasach zamierzchłej młodości, Komow pracował razem z Fokinem i zostały mu nie najlepsze wspomnienia. Dlatego sam nie miał zamiaru lecieć, jednakże embriologa wysłał, co prawda nie najlepszego, tylko po prostu pierwszego, który się zgodził lecieć — niejakiego Marca Van Blercoma (później Komow niejednokrotnie rwał sobie włosy z głowy na samo wspomnienie tej decyzji, ponieważ Marc Van Blercom okazał się najserdeczniejszym przyjacielem uznanego skądinąd Izaaka Bromberga).

30 grudnia Marc Van Blercom był do dyspozycji Borysa Fokina i już po kilku godzinach wysłał do Korcowa otwartym tekstem wstrząsający komunikat. W komunikacie tym stwierdzał, że tak zwany sarkofag w rzeczywistości jest swego rodzaju embrionalnym sejfem fantastycznej konstrukcji. Sejf zawiera trzynaście zapłodnionych jajeczek gatunku homo sapiens, przy czym wszystkie są zdolne do życia, chociaż znajdują się obecnie w stanie latentnym.

Konieczne jest oddanie sprawiedliwości dwóm uczestnikom całej tej historii, a mianowicie Borysowi Fokinowi i członkowi KOMKON-u Komowowi. Borys Fokin jakimś szóstym zmysłem odgadł, że o tym, co znaleziono, nie należy krzyczeć na cały świat — depesza Marca Van Blercoma była pierwszą i ostatnią depeszą nadaną otwartym tekstem wśród innych depesz, które oddział wymieniał z Ziemią. Dlatego też cała ta historia w potoku masowej informacji na naszej planecie doczekała się zaledwie króciutkiej wzmianki, której potem nie potwierdzono, w związku z czym prawie nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Jeżeli zaś chodzi o Genadija Korcowa, to nie tylko od razu uchwycił istotę problemu, ale także w jakiś sposób potrafił wyobrazić sobie konsekwencje. Przede wszystkim zażądał od Fokina i Blercoma potwierdzenia otrzymanych danych (specjalnym kodem, kanałem alarmowym) i kiedy to potwierdzenie otrzymał, natychmiast zwołał naradę tych kierowników KOMKON-u, którzy jednocześnie zasiadali w Radzie Światowej. Byli wśród nich tacy koryfeusze, jak Leonid Gorbowski i August Johann Bader, młody i narwany Kirył Aleksandrow, ostrożny, trapiony wiecznymi wątpliwościami Mahiro Sinoda, a także energiczny sześćdziesięciodwuletni Rudolf Sikorski.

Komow poinformował zebranych i postawił problem na ostrzu noża — co teraz robić? Zapewne można było zamknąć sarkofag i zostawić wszystko jak było, ograniczając się na przyszłość bierną obserwacją. Można było popróbować zainicjować rozwój jajeczek i zobaczyć, co z tego wyniknie. Wreszcie można było w celu uniknięcia przyszłych komplikacji zniszczyć sarkofag.

Rozumie się, Genadij Komow, człowiek wówczas już wystarczająco doświadczony, świetnie rozumiał, że ani ta nadzwyczajna narada, ani nawet dziesięć następnych sprawy nie rozwiążą. Jego celowo ostre wystąpienie miało na celu jedno — sprowokować zebranych i zmusić ich do dyskusji.

Trzeba powiedzieć, że cel swój osiągnął. Pośród wszystkich uczestników zebrania tylko Leonid Gorbowski i Rudolf Sikorski zachowali, przynajmniej zewnętrznie, zimną krew. Gorbowski — ponieważ był rozumnym optymistą. Sikorski zaś dlatego, że już wtedy stał na czele KOMKON-u 2. Wypowiedziano wielką mnogość słów — rozpalonych do białości i zimnych jak lód, lekkomyślnych i przepełnionych głębokim sensem, dawno zapomnianych i takich, które weszły na trwałe w słownik referatów, legend, sprawozdań i zaleceń. Jak należało oczekiwać, jedyną decyzją, jaką podjęto, była decyzja zwołania nowej poszerzonej narady z udziałem innych jeszcze członków Rady Światowej — specjalistów od psychologii społecznej, pedagogiki i środków masowego przekazu.

W ciągu całej tej narady Rudolf Sikorski milczał. Nie uważał się za dostatecznie kompetentnego, żeby wypowiadać się za takim czy innym wariantem rozwiązania. Jednakże ogromne doświadczenie w dziedzinie historii eksperymentalnej, jak również znajomość faktów dotyczących działalności Wędrowców, jednoznacznie skłaniały go do następującej decyzji — niezależnie od ostatecznej decyzji Rady Światowej decyzję tę, podobnie jak wszystkie okoliczności sprawy, należy na czas nieokreślony zachować w kręgu osób o najwyższym stopniu społecznej odpowiedzialności. I w takim sensie wypowiedział się pod sam koniec narady. „Decyzja, żeby zostawić wszystko jak było i biernie obserwować, w ogóle nie jest decyzją. Istnieją tylko dwa autentyczne rozwiązania — zniszczyć albo zainicjować. Nie jest ważne, kiedy zostanie przyjęte jedno z tych dwóch rozwiązań — jutro czy za pięćdziesiąt lat, ale każde z nich będzie niezadowalające. Zniszczyć sarkofag — to znaczy uczynić coś nieodwracalnego. Wszyscy znamy cenę czynów nieodwracalnych. Zainicjować — to znaczy iść na pasku Wędrowców, których zamiary, łagodnie mówiąc, są nam nie znane. Nie chcę na nic wpływać i w ogóle nie uważam, żebym miał prawo głosować za takim czy innym rozwiązaniem. Jedyne, o co proszę i czego się domagam, to pozwolenie zorganizowania barier uniemożliwiających przeciek informacji. Chociażby tylko po to, żeby nas nie zalał ocean niekompetencji…”

31 grudnia odbyła się narada w rozszerzonym składzie. Wzięło w niej udział osiemnastu ludzi; a w tym zaproszony przez Gorbowskiego przewodniczący Rady Światowej Zagadnień Społecznych. Wszyscy zgodzili się, że sarkofag znaleziono całkowicie przypadkowo, a więc przedwcześnie. Wszyscy zgodzili się również, że zanim będzie możliwe przyjęcie jakiejkolwiek decyzji, należy spróbować zrozumieć, a jeśli nie zrozumieć; to przynajmniej wyobrazić sobie pierwotny zamysł Wędrowców. Padło też kilka mniej lub bardziej egzotycznych hipotez.

Kirył Aleksandrow, znany ze swoich antropomorficznych poglądów, sformułował przypuszczenie, że sarkofag jest skarbcem genotypu Wędrowców. Wszystkie znane mu dowody na to, że Wędrowcy nie są humanoidami, oświadczył, w istocie swojej są dowodami poszlakowymi. A tymczasem w samej rzeczy Wędrowcy mogą się okazać genetycznymi bliźniakami człowieka. Takie przypuszczenie nie stoi w sprzeczności z żadnym z dotychczas dostępnych nam faktów. Wychodząc z takiego założenia Aleksandrow proponował zaprzestać wszelkich badań, doprowadzić sarkofag do poprzedniego stanu i opuścić system EN 9173.

Zdaniem Augusta Johanna Badera sarkofag jest — tak! — skarbcem genotypu, ale nie żadnych Wędrowców, tylko Ziemian. Czterdzieści pięć tysięcy lat temu Wędrowcy, zakładając teoretyczną możliwość genetycznej degeneracji nielicznych wówczas plemion homo sapiens, spróbowali w ten sposób umożliwić rekonstrukcję gatunku ludzkiego w przyszłości.

Pod tym samym hasłem: „Nie należy źle myśleć o Wędrowcach” wystąpił również sędziwy Pak Chin. Podobnie jak Bader był przekonany, że mamy do czynienia z genotypem Ziemian, ale przypuszczał, że Wędrowcy mają tu cel natury raczej oświatowej. Sarkofag jest swojego rodzaju „bombą czasu” i jeśli ta bomba eksploduje, Ziemianie uzyskają możliwość naocznie przekonać się, jak wyglądali zewnętrznie, jaka była anatomia i fizjologia naszych dalekich przodków.

Genadij Komow postawił problem znacznie szerzej. Według jego opinii każda cywilizacja, która osiągnęła określony poziom, nie może nie dążyć do kontaktów z innymi cywilizacjami. Jednakże kontakt między cywilizacjami humanoidalnymi i niehumanoidalnymi jest niezwykle utrudniony, jeśli w ogóle możliwy. Czy nie mamy tu do czynienia z próbą zasadniczo nowej metody kontaktu — utworzenia istoty pośrednika, humanoida, w którego genotypie zakodowane są pewne istotne cechy psychologii niehumanoidalnej. I znalezisko powinniśmy rozpatrywać jako początek zasadniczo nowego etapu w historii Ziemian i w historii Wędrowców. Zdaniem Komowa komórki jajowe powinny być niezwłocznie inicjowane. Jego, Komowa, osobiście mało wzrusza fakt, że sarkofag odkryto za wcześnie — Wędrowcy obliczając tempo rozwoju ludzkości z łatwością mogli się pomylić o kilka stuleci.

Hipoteza Komowa wywołała ożywioną dyskusję, w czasie której po raz pierwszy wyrażono wątpliwość, czy współczesna pedagogika będzie w stanie zastosować z powodzeniem swoją metodykę przy wychowywaniu ludzi, których psychika w znacznym stopniu odbiega od psychiki humanoidów.

Jednocześnie niezmiernie ostrożny Mahiro Sinoda, wybitny znawca Wędrowców, zadał w pełni uzasadnione pytanie — dlaczego właściwie szanowny Genadij, jak również niektórzy inni koledzy, są tak przekonani o życzliwości Wędrowców dla Ziemian. Nie dysponujemy żadnymi świadectwami, które świadczyłyby, że Wędrowcy w ogóle są zdolni do życzliwości wobec kogokolwiek, włączając w to humanoidów. Wręcz przeciwnie, fakty (wprawdzie nieliczne) raczej świadczą o tym, że Wędrowcy odnoszą się do obcych cywilizacji z całkowitą obojętnością i skłonni są je traktować jako środek do osiągnięcia własnych celów, a nie jako partnerów, z którymi chcą nawiązać kontakt. Czy szanowny Genadij nie uważa, że jego hipotezę można poprowadzić w diametralnie przeciwnym kierunku, to znaczy założyć, że hipotetyczne istoty-pośrednicy mają według Wędrowców spełnić zadania z naszego punktu widzenia raczej negatywne? Dlaczego by nie uznać, zgodnie z logiką szanownego Genadija, że sarkofag jest ideologiczną bombą z opóźnionym zapłonem, a owi pośrednicy swego rodzaju dywersantami przeznaczonymi do wszczepienia w naszą cywilizację. Dywersant — to oczywiście określenie pejoratywne. Ale na przykład pojawiło się u nas niedawno inne słowo — Progresor — człowiek Ziemi, którego działalność ma na celu zachowanie pokoju wśród innych humanoidalnych cywilizacji. Dlaczego nie założyć, że istoty-pośrednicy to swego rodzaju progresorzy Wędrowców. Cóż my koniec końców wiemy, jaki jest punkt widzenia Wędrowców na tempo i formy naszego postępu i rozwoju?…

Uczestnicy narady niezwłocznie podzielili się na dwie frakcje — optymistów i pesymistów. Punkt widzenia optymistów wyglądał rzecz jasna znacznie bardziej prawdopodobnie. Istotnie trudno i właściwie nawet niemożliwe było wyobrazić sobie supercywilizację zdolną nawet nie do otwartej agresji, ale, powiedzmy, do nietaktownych eksperymentów z młodszymi braćmi. W ramach wszystkich istniejących wyobrażeń o prawidłowościach rozwoju Rozumu punkt widzenia pesymistów wyglądał, mówiąc łagodnie, archaicznie. Ale z drugiej strony zawsze istniała szansa, powiedzmy sobie minimalna, że zostanie popełniony błąd. Mogli pomylić się interpretatorzy. A co najważniejsze, mogli pomylić się sami Wędrowcy. Skutków tego rodzaju pomyłki dla losów ziemskiej ludzkości nie sposób było ani obliczyć, ani kontrolować.

I właśnie wtedy po raz pierwszy wyobraźnia Rudolfa Sikorskiego ukazała mu apokaliptyczny wizerunek istoty, która ani anatomią, ani fizjologią nie różni się od człowieka, więcej, niczym nie różni się od człowieka pod względem psychicznym — ani sposobem rozumowania, ani emocjami, ani światopoglądem, żyje i pracuje wśród ludzi i jest nosicielem nieznanego, groźnego programu, a co najstraszniejsze, sama nie wie nic o tym programie i nie dowie się nawet w owym nieokreślonym momencie, kiedy ten program włączy się i zacznie działać, zniszczy w niej Ziemianina i poprowadzi… dokąd? Do jakiego celu? I już wtedy Rudolf Sikorski z pełną beznadziejnością zrozumiał, że nikt — a w pierwszej kolejności on, Rudolf Sikorski — nie ma prawa uspokajać siebie przekonaniem, że prawdopodobieństwo takiej hipotezy jest nieskończenie, fantastycznie małe.

Kiedy dyskusja była w zenicie, Genadij Komow otrzymał kolejną zaszyfrowaną depeszę od Fokina. Przeczytał ją, zmienił się na twarzy i złamanym głosem zakomunikował: „Fatalna sprawa — Fokin i Van Blercom zawiadamiają, że we wszystkich komórkach jajowych nastąpił pierwszy podział”.

To był paskudny Nowy Rok dla wszystkich wtajemniczonych. Od wczesnego rana 1 stycznia Nowego 38. roku trwało praktycznie permanentne posiedzenie spontanicznie powołanego Komitetu d/s Inkubatora. Sarkofag przemianowano teraz na inkubator i dyskutowano w istocie rzeczy tylko jeden problem — jak, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, zorganizować los trzynastu przyszłych obywateli Ziemi.

Projekt zniszczenia inkubatora zszedł z porządku obrad, chociaż wszyscy członkowie Komisji, w tym również ci, którzy początkowo domagali się inicjacji komórek jajowych, czuli się bardzo nieswojo. Nie opuszczał ich niewyraźny lęk, wydawało się im, że 31 grudnia w jakimś sensie utracili samodzielność i teraz skazani są na realizowanie planu narzuconego z zewnątrz. Zresztą sama dyskusja miała charakter w pełni konstruktywny.

Już w owych dniach w ogólnych zarysach sformułowano zasady systemu wychowawczego przyszłych nowo narodzonych, wyznaczono im piastunki, lekarzy prowadzących, nauczycieli, wszelkich opiekunów, a także określono kierunki zasadnicze badań antropologicznych i psychologicznych. Wyznaczono i niezwłocznie skierowano do oddziału Fokina specjalistów w dziedzinie ksenotechnologii w ogóle i ksenotechniki Wędrowców w szczególności, z zadaniem dokładnego przestudiowania budowy sarkofagu-inkubatora w celu zapobieżenia „błędom w sztuce”, a głównie w nadziei, że uda się odkryć części tej maszyny, które w przyszłości pomogą uściślić i skonkretyzować program przyszłych prac z „podrzutkami”. Zostały nawet opracowane rozmaite warianty organizacji opinii publicznej na wypadek realizacji wszystkich hipotez o celach Wędrowców.

Rudollf Sikorski w dyskusji udziału nie brał. Słuchał jednym uchem, a całą swoją uwagę skoncentrował na tym, żeby zarejestrować w pamięci każdego, kto choćby w najmniejszym stopniu brał udział w tych wydarzeniach. Lista rosła w przytłaczającym tempie, ale Sikorski rozumiał, że chwilowo nie ma na to żadnej rady, że tak czy inaczej w tę niebezpieczną i dziwaczną historię będzie zamieszanych mnóstwo ludzi.

Wieczorem 3 stycznia na ostatnim posiedzeniu, kiedy podsumowano wnioski i żywiołowo utworzone podkomisje zostały formalnie zatwierdzone, poprosił o głos i powiedział mniej więcej co następuje:

Odwaliliśmy tu niezły kawał roboty i mniej więcej przygotowaliśmy się na ewentualny rozwój wydarzeń — o ile to było możliwe przy istniejącym zasobie informacji i w tej, powiedzmy sobie wprost, głupawej sytuacji, w której znaleźliśmy się — nie ze swojej woli, tylko z woli Wędrowców. Postanowiliśmy nie popełniać czynów nieodwracalnych i na tym polega istota naszych decyzji! Ale jako kierownik KOMKON-u 2, organizacji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo ziemskiej cywilizacji, przedstawiam wam następujące żądania, do których musimy się bezwzględnie zastosować w naszej przyszłej działalności.

Pierwsze. Wszystkie prace w najmniejszym chociażby stopniu związane z tą historią muszą być ściśle tajne. Informacje o nich w żadnych okolicznościach nie mogą być ogłaszane. Podstawa — dobrze znane wszystkim Prawo o tajemnicy osobowości.

Drugie. Żaden „podrzutek” nie może wiedzieć, w jakich okolicznościach przyszedł na świat. Podstawa — jak wyżej.

Trzecie. „Podrzutki”, natychmiast po urodzeniu, muszą być rozdzielone, a w przyszłości należy zrobić wszystko, aby nie tylko nic o sobie nawzajem nie wiedziały, ale by się ze sobą nie zetknęły. Podstawa — elementarne powody, których nie mam tu zamiaru przytaczać.

Czwarte. Wszystkie powinny otrzymać w przyszłości specjalności pozaziemskie z tym, żeby okoliczności ich pracy i życia utrudniały im powrót na Ziemię w naturalny sposób, nawet na krótki czas. Podstawa — wspomniana już elementarna logika. Na razie jesteśmy zmuszeni iść na pasku Wędrowców, ale powinniśmy zrobić wszystko co możliwe, żeby w przyszłości (czym prędzej, tym lepiej) zejść z drogi, którą nam wytyczono.

Jak należało się spodziewać, „Cztery żądania Sikorskiego” wywołały eksplozję niechęci. Uczestnicy narady, jak wszyscy normalni ludzie, nie znosili żadnych tam tajemnic, zabronionych tematów, przemilczeń, zresztą w ogóle KOMKON-u 2. Ale Sikorski trafnie przewidział, że psychologowie i pedagodzy, kiedy już dadzą wyraz zrozumiałym emocjom, pójdą po rozum do głowy i opowiedzą się stanowczo po jego stronie. Z Prawem o tajemnicy osobowości niema żartów. Można z łatwością i bez żadnej przesady wyobrazić sobie mnóstwo wyjątkowo nieprzyjemnych sytuacji, które mogłyby powstać w przyszłości, gdyby nie przyjęto pierwszych dwóch żądań. Spróbujcie wyobrazić sobie psychikę człowieka, który dowiaduje się o sobie, że przyszedł na świat w inkubatorze skonstruowanym czterdzieści pięć tysięcy lat temu przez niewiadome potwory w niewiadomym celu i jeszcze do tego wie, że wszyscy dookoła o tym wiedzą. A jeśli jego wyobraźnia jest w najmniejszym chociaż stopniu rozwinięta, musi dojść do wniosku, że on, Ziemianin do szpiku kości, on, który nie zna i nie kocha niczego oprócz Ziemi, być może nosi w sobie jakieś straszne niebezpieczeństwo dla ludzkości. Taka myśl może spowodować uraz psychiczny, z którym nie poradzą sobie najlepsi specjaliści…

Rozumowanie psychologów zostało wzmocnione niespodziewanym i niezwykle ostrym wystąpieniem Mahiro Sinody, który oświadczył, że zbyt wiele myślimy o trzynastu jeszcze nie narodzonych smarkaczach, a zbyt mało zastanawiamy się nad potencjalnym niebezpieczeństwem, jakie mogą oni stanowić dla naszej starej Ziemi. W rezultacie wszystkie „Cztery żądania” zostały przyjęte większością głosów, a Rudolfowi Sikorskiemu polecono opracowanie i realizację odpowiednich środków. I w samą porę.

3 stycznia do Rudolfa Sikorskiego zadzwonił lekko zaniepokojony Leonid Gorbowski. Okazuje się, że pół godziny temu rozmawiał ze swoim starym przyjacielem ksenologiem z Tagory, akredytowanym przez ostatnie dwa lata przy uniwersytecie moskiewskim. W czasie rozmowy Tagorianin jakby bez zainteresowania zapytał, czy potwierdziła się informacja o niezwykłym znalezisku w systemie EN 9193. Zaskoczony tym pytaniem znienacka Gorbowski zaczął coś niejasno przebąkiwać w tym sensie, że już od dawna nie jest Zwiadowcą, że to już dawno leży poza sferą jego zainteresowań i że w ogóle nie bardzo wie, o co chodzi, a w końcu z ulgą i całkiem szczerze oznajmił, że owej informacji nie czytał. Tagorianin natychmiast zmienił temat, ale ta część rozmowy pozostawiła po sobie nieprzyjemny osad.

Rudolf Sikorski zrozumiał, że rozmowa ta niewątpliwie będzie miała jeszcze dalszy ciąg. I nie omylił się.

7 stycznia nieoczekiwanie odwiedził go świeżo przybyły na Ziemię kolega, jeśli tak można powiedzieć, po fachu, wielce szanowany doktor As-Su. Celem tej wizyty było sprecyzowanie wielu rzeczywiście niezmiernie istotnych szczegółów dotyczących planowanego rozszerzenia strefy działań oficjalnych obserwatorów Tagory na naszej planecie. Kiedy oficjalna część rozmowy została zakończona i malutki doktor As-Su zaczął popijać swój ulubiony ziemski napój (zimna kawa zbożowa ze sztucznym miodem), wysokie strony zaczęły się wymieniać zabawnymi i strasznymi opowieściami na tematy historyczne, co było ich od dawna ulubionym zajęciem i w czym obydwaj osiągnęli mistrzostwo.

W szczególności doktor As-Su opowiedział, jak sto pięćdziesiąt ziemskich lat temu przy budowie fundamentów dla Trzeciej Wielkiej Maszyny budowniczowie odkryli w bazaltowej skale Przypolarnego Kontynentu zdumiewające urządzenie, które, używając ziemskiej terminologii, można by nazwać wylęgarnią i która zawierała dwieście trzy poczwarki Tagorian w stanie lagentnym. Wieku znaleziska nie udało się precyzyjnie określić, jednakże było oczywiste, że owa wylęgarnia została umieszczona w skale długo przed Wielką Rewolucją Genetyczną, to znaczy w tych czasach, kiedy każdy Tagorianin przechodził w swoim rozwoju stadium larwy…

— Niebywałe — wymamrotał Sikorski. — Czyżby w tamtych czasach Tagorianie mieli już tak rozwiniętą technikę?

— Oczywiście, że nie! — odpowiedział doktor As-Su. — Niewątpliwie było to dzieło Wędrowców.

— Ale po co?

— Zbyt trudno jest na to odpowiedzieć. Nawet nie próbowaliśmy odpowiedzieć.

— I co dalej się stało z tymi dwoma setkami maleńkich Tagorian?

— Hm… Zadaje pan dziwne pytanie. Larwy zaczęły się spontanicznie rozwijać, więc oczywiście natychmiast zniszczyliśmy całe to urządzenie wraz z jego zawartością… Czyżby pan mógł wyobrazić sobie społeczność, która w tej sytuacji zachowałaby się inaczej?

— Mógłbym — odpowiedział Sikorski.

Następnego dnia, 8 stycznia 38 roku, Najwyższy Ambasador Zjednoczonej Tabory ze względu na stan zdrowia powrócił do ojczyzny. A po jeszcze kilku dniach na Ziemi i na wszystkich pozostałych planetach, na których osiedlali się i pracowali Ziemianie, nie został ani jeden Tagorianin. A po upływie miesiąca wszyscy bez wyjątku Ziemianie, którzy pracowali na Tagorze, zostali postawieni przed koniecznością powrotu na Ziemię. Kontakty z Tagorą zostały przerwane na dwadzieścia pięć lat.

Wszystkie urodziły się jednego dnia — pięć dziewczynek i ośmiu chłopców, silne, wrzaskliwe, idealnie zdrowe noworodki. W chwili ich narodzin wszystko już było przygotowane. Przyjęli je i zbadali najwybitniejsi lekarze członkowie Rady Światowej i konsultanci Komisji Opieki nad Trzynastką. Wykąpane i spowite w pieluchy tego samego dnia specjalnie przygotowany statek kosmiczny dostarczył na Ziemię. Wieczorem w trzynastu żłobkach rozrzuconych na wszystkich sześciu kontynentach troskliwe piastunki krzątały się wokół trzynastu sierot, które nigdy nie zobaczą swoich rodziców i których jedyną matką będzie od dzisiaj cała ogromna i dobrotliwa ludzkość. Legendy o ich pochodzeniu były już przygotowane przez samego Rudolfa Sikorskiego i za specjalną zgodą Rady Światowej wprowadzone do WMI.

Los Lwa Abałkina, podobnie jak losy jego dwanaściorga braci i sióstr, był od tego momentu zaprogramowany na wiele lat z góry i przez długi czas absolutnie niczym się nie różnił od losów milionów jego zwyczajnych ziemskich rówieśników.

W żłobku, jak każdy niemowlak, początkowo leżał, potem pełzał, potem raczkował, aż wreszcie zaczął biegać. Otaczały go identyczne niemowlęta, troszczyli się o niego dorośli tacy sami jak w setkach tysięcy innych żłobków na całej planecie.

Co prawda, miał wyjątkowe szczęście, jakie przypadło w udziale tylko niewielu. Tego samego dnia, kiedy go przywieziono do żłobka, zaczęła tam pracować jako zwyczajny lekarz Jadwiga Lekanowa — jedna z najwybitniejszych na świecie specjalistek w dziedzinie psychologii dziecięcej. Z jakiegoś powodu postanowiła zejść ze szczytów czystej nauki i powrócić do tego, od czego zaczynała kilkadziesiąt lat temu. A kiedy sześcioletniego Lwa Abałkina przeniesiono wraz z całą jego grupą do szkoły w Syktywkarze, Jadwiga Lekanowa uznała, że pora popracować teraz z dziećmi w wieku szkolnym i przeniosła się na posadę lekarza do tej samej szkoły.

Lew Abałkin rósł i rozwijał się jak każdy zwyczajny chłopiec, być może skłonny do niejakiej melancholii, skryty, ale odchylenia od norm psychicznych nie wykraczały poza przeciętną i znacznie odbiegały od możliwych skrajnych odchyleń. Również zadowalająco przebiegał jego rozwój fizyczny. Nie różnił się od innych dzieci ani nadmierną delikatnością, ani przesadną siłą. Krótko mówiąc, był to mocny, zdrowy, zupełnie przeciętny chłopiec, różniący się od swoich kolegów, przeważnie Słowian, tylko kruczoczarnymi prostymi włosami, z których był nadzwyczaj dumny i starał się żeby sięgały mu co najmniej do ramion. Tak było do listopada czterdziestego siódmego roku.

16 listopada przeprowadzając okresowe badania Jadwiga Lekanowa zauważyła u Lwa w zgięciu łokcia niewielki siniak i lekką opuchliznę. Siniak u chłopca nie jest niczym dziwnym i Jadwiga Lekanowa nie zwróciła na niego uwagi, a potem oczywiście w ogóle o wszystkim by zapomniała, gdyby po tygodniu 23 listopada nie okazało się, że siniak nie tylko nie znikł, ale przeszedł dziwną metamorfozę. Właściwie nie można już go było nazwać siniakiem, było to coś w rodzaju tatuażu — żółtawobrązowy niewielki znak w kształcie stylizowanej litery „x”. Ostrożna rozmowa wykazała, że Lew Abałkin nie ma pojęcia, skąd się to wzięło i dlaczego. Było jasne, że do tej pory po prostu nie wiedział i nie zauważył, co się tam pojawiło na zgięciu prawego łokcia.

Po namyśle Jadwiga Lekanowa uznała za swój obowiązek zawiadomić o tym odkryciu Rudolfa Sikorskiego. Rudolf Sikorski wysłuchał informacji bez żadnych emocji, jednakże w końcu grudnia nagle zadzwonił do Jadwigi Lekanowej i zainteresował się, jak wygląda sprawa ze znamieniem na ręku Lwa Abałkina. Bez zmian, odpowiedziała nieco zaskoczona Jadwiga Lekanowa. Jeśli to pani nie sprawi trudności, poprosił Rudolf Sikorski, to proszę kiedyś sfotografować to znamię tak, żeby chłopiec tego nie zauważył, i przysłać mi zdjęcie.

Lew Abałkin był pierwszym „podrzutkiem”, u którego na zgięciu prawego łokcia pojawiło się znamię. W ciągu następnych dwóch miesięcy znamiona o mniej lub więcej wymyślnym rysunku pojawiły się u jeszcze ośmiu „podrzutków” w identycznych okolicznościach — początkowo siniak, lekka opuchlizna bez żadnej przyczyny, bez żadnego bólu, a po tygodniu — żółtobrązowy znak. Pod koniec 48 roku „piętno Wędrowców” nosiła już cała trzynastka. I wtedy właśnie dokonano doprawdy zdumiewającego i strasznego odkrycia, które zrodziło pojęcie „detonatora”.

Kto pierwszy użył tego słowa, nie sposób już teraz dojść. Zdaniem Rudolfa Sikorskiego słowo to wyjątkowo precyzyjnie i groźnie oddawało istotę rzeczy. Jeszcze w 39 roku, rok po narodzinach „podrzutków”, ksenotechnicy, którzy zajmowali się demontażem opustoszałego inkubatora, znaleźli w jego wnętrzu podłużną skrzynkę z bursztynowca zawierającą trzynaście szarych, grubych krążków dziwnie oznakowanych. W inkubatorze znaleziono wówczas przedmioty znacznie bardziej zagadkowe niż ta skrzynka-futerał i dlatego nikt nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Futerał przetransportowano do Muzeum Kultur Pozaziemskich, opisano w tajnym biuletynie „Materiały dotyczące inkubatora-sarkofagu” jako element systemu zabezpieczającego, następnie futerał z honorem przetrzymał słaby atak jakiegoś uczonego, który próbował dowiedzieć się, co to takiego i do czego mógłby się przydać, a następnie powędrował do przepełnionego działu przedmiotów kultury materialnej o niewyjaśnionym przeznaczeniu, gdzie o nim szczęśliwie zapomniano na całe dziesięć lat.

W początkach 49 roku pomocnik Rudolfa Sikorskiego do sprawy „podrzutków” (powiedzmy, że nazywał się Iwanow) wszedł do gabinetu swojego szefa i położył przed nim projektor włączony na 211 stronie szóstego tomu „Materiałów”. Ekscelencja spojrzał i zdębiał. Zobaczył fotografię elementu „systemu zabezpieczającego 15/156 A” — trzynaście szarych krążków w gniazdach futerału z bursztynowca. Trzynaście dziwacznych hieroglifów, tych samych, nad którymi przestał sobie łamać głowę, świetnie znanych z fotografii trzynastu dziecinnych rąk. Po znaczku na krążek. Po krążku na każdy łokieć.

To nie mogło być przypadkiem. To musiało coś oznaczać. Coś bardzo ważnego. Pierwszym odruchem Rudolfa Sikorskiego była chęć natychmiastowego sprowadzenia z Muzeum tego „elementu 15/156 A” i ukrycie go w sejfie. Przed wszystkimi. Przed samym sobą. Rudolf Sikorski przestraszył się. Po prostu przestraszył się. A najgorsze było to, że sam nie rozumiał, dlaczego tak się boi.

Iwanow był również przerażony. Wymienili spojrzenia i zrozumieli się bez słów. Zobaczyli ten sam obraz — trzynaście opalonych, podrapanych bomb z wesołym krzykiem biega, pływa, łazi po drzewach w różnych punktach kuli ziemskiej, a tu, o dwa kroki stąd, trzynaście detonatorów do tych bomb w złowieszczej ciszy czeka na swoją godzinę.

Oczywiście była to chwila słabości. Przecież nic strasznego się nie stało. Znikąd nie wynikało, że krążki ze znaczkami to detonatory bomb, przełączniki ukrytego programu. Po prostu z przyzwyczajenia przewidywali najgorsze, kiedy sprawa dotyczyła „podrzutków”. Ale nawet jeśli ta panika wyobraźni nie była fałszywa, nawet w tym ostatecznym wypadku na razie nie stało się nic strasznego. W każdej chwili detonatory można było zniszczyć. W każdej chwili można je było zabrać z Muzeum i wysłać gdzieś na koniec Galaktyki, na kraniec zamieszkanego Wszechświata, a gdyby zaszła konieczność, jeszcze dalej.

Rudolf Sikorski zadzwonił do dyrektora Muzeum i poprosił go, aby przysłał eksponat taki a taki do dyspozycji Rady Światowej — do rąk własnych jego, Rudolfa Sikorskiego. Nastąpiła nieco zdumiona, idealnie grzeczna odmowa. Okazało się (Sikorski nie miał o tym poprzednio zielonego pojęcia), że eksponatów z Muzeum, i to nie tylko z Muzeum Kultur Pozaziemskich, ale z dowolnego muzeum na Ziemi nie wydaje się — ani osobom prywatnym, ani Radzie Światowej, ani nawet samemu Panu Bogu. Gdyby sam Stwórca zapragnął osobiście popracować nad jakimś eksponatem, musiałby w tym celu przyjść do Muzeum, okazać odpowiednie pełnomocnictwa i dopiero wtedy w murach Muzeum mógłby przeprowadzać swoje badania, do przeprowadzania których stworzono by mu wszelkie warunki — laboratoria, aparaturę, konsultacje i tak dalej, i temu podobne.

Sprawa skomplikowała się w sposób nieoczekiwany, ale pierwszy szok już minął. Koniec końców dobre chociaż i to, że bombie po to, żeby połączyć się z detonatorem, potrzebne będą w najgorszym razie przynajmniej „odpowiednie pełnomocnictwa”. I wreszcie tylko od Rudolfa Sikorskiego zależało, czy przekształci Muzeum w sejf o nieco większych niż zwykle rozmiarach. A właściwie po jakiego diabła? Skąd bomby będą wiedzieć, gdzie znajdują się detonatory i że one w ogóle istnieją? Nie, to była po prostu chwila słabości. Jedna z niewielu takich chwil w jego życiu.

Detonatorami zajęto się teraz bardzo starannie. Odpowiednio dobrani ludzie zaopatrzeni w odpowiednie pełnomocnictwa i listy polecające przeprowadzili w świetnie wyposażonych laboratoriach Muzeum cykl starannie przemyślanych eksperymentów. Rezultaty tych eksperymentów można by śmiało nazwać zerowymi, gdyby nie jedna dziwna i mówiąc otwarcie tragiczna okoliczność.

Jeden z detonatorów poddano próbom na regenerację. Eksperyment dał rezultat ujemny — w odróżnieniu od wielu przedmiotów materialnej kultury Wędrowców detonator nr 12 (znak — gotyckie M), kiedy go zniszczono, nie zrekonstruował się. A dwa dni później w północnych Andach trafiła pod kamienną lawinę grupa uczniów z internatu Templado — dwadzieścioro dziewcząt i chłopców wraz z Nauczycielem. Wiele z nich było rannych i potłuczonych, ale wszyscy uszli z życiem, oprócz Edny Lasco, personalna teczka nr 12, znak „gotyckie M”.

Niewątpliwie mógł to być przypadek. Ale eksperymenty nad detonatorami przerwano i przez Radę Światową udało się uzyskać zakaz kontynuowania ich w przyszłości.

I zdarzył się jeszcze jeden wypadek, ale znacznie później, już w 62 roku, kiedy Rudolf Sikorski, według miejscowego kryptonimu „Wędrowiec”, był rezydentem na planecie Saraksz.

Rzecz w tym, że korzystając z jego nieobecności, grupie psychologów wchodzących w skład Komisji d/s Trzynastu, udało się uzyskać zezwolenie na częściowe ujawnienie tajemnicy osobowości jednemu z „podrzutków”. Uczestnikiem eksperymentu został wybrany Korniej Jaszmaa — numer 11, znak „Elbrus”. Po niezwykle starannym przygotowaniu opowiedziano mu całą prawdę o jego pochodzeniu. Opowiedziano mu tylko o nim. Więcej o nikim.

Korniej Jaszmaa kończył wtedy szkołę Progresorów. Sądząc po wynikach wszystkich badań był to człowiek o niezwykle odpornej psychice, niezwykle silnej woli i w ogóle nieprzeciętny, na co wskazywały także inne cechy jego charakteru. Psychologowie nie omylili się. Kornej Jaszmaa odniósł się do informacji ze zdumiewająco zimną krwią — najwidoczniej otaczający go świat był dla niego znacznie bardziej interesujący niż tajemnica własnego pochodzenia. Delikatne ostrzeżenia psychologów, że być może zakodowano w nim ukryty program, który w każdej chwili może skierować jego działania przeciwko interesom ludzkości, przyjął całkowicie obojętnie. Szczerze wyznał, że chociaż rozumie, że stanowi potencjalne zagrożenie, absolutnie w to nie wierzy. Chętnie przystał na regularną samoobserwację, włącznie z codziennym pomiarem swoich uczuć za pomocą indykatora emocji, i nawet sam zaproponował przeprowadzenie dowolnie głębokiej mentoskopii. Słowem, Komisja mogła być zadowolona — przynajmniej jeden z „podrzutków” stał się teraz świadomym i silnym sojusznikiem Ziemi.

Kiedy Rudolf Sikorski dowiedział się o tym, początkowo bardzo się rozgniewał, ale potem doszedł do wniosku, że w ostatecznym rachunku taki eksperyment może przynieść korzyść. Od samego początku nalegał na zachowanie tajemnicy osobowości „podrzutków” przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo Ziemi. Nie chciał, żeby do dyspozycji „podrzutków”, kiedy program się włączy, oprócz tego podświadomego programu, była jeszcze pełna świadomość o tym, kim są i co się z nimi dzieje. Wolałby, żeby się miotali nie wiedząc, czego szukają, żeby zachowywali się dziwnie i absurdalnie. Ale koniec końców dla kontroli dobrze było mieć jednego (ale nie więcej) „podrzutka” dysponującego pełnią informacji o sobie. Jeżeli program w ogóle istnieje, to niewątpliwie jest tak zorganizowany, że żadna świadomość nie będzie w stanie mu przeciwdziałać. Inaczej Wędrowcom nie opłaciłaby się skórka za wyprawkę. Ale bez wątpienia zachowanie człowieka świadomego istnienia programu będzie się biegunowo różnić od zachowania pozostałych.

Jednakże psychologowie nie zamierzali spocząć na laurach. Uskrzydleni sukcesem z Korniejem Jaszmaa, w trzy lata później (Rudolf Sikorski wciąż jeszcze był na planecie Saraksz) powtórzyli eksperyment z Thomasem Nilsonem (numer 02 znak „Ukośna gwiazda”); nadzorcą rezerwatu na Gorgonie. Wyniki były zadowalające i przez kilka miesięcy Thomas Nilson rzeczywiście w dalszym ciągu spokojnie pracował, najwidoczniej nie przejmując się tajemnicą swojej osobowości. W ogóle był człowiekiem raczej flegmatycznym, mało skłonnym do ujawniania emocji.

Starannie wykonywał wszystkie przepisane mu czynności, prowadził samoobserwację, swoją sytuację traktował z właściwym sobie, nieco przyciężkim humorem, ale kategorycznie odrzucił propozycję przeprowadzenia mentoskopii, podając jako powód przyczyny natury osobistej. A na sto dwudziesty ósmy dzień eksperymentu Thomas Nilson zmarł na planecie Gorgona w okolicznościach nie wykluczających samobójstwa.

Dla Komisji jako całości, a dla psychologów szczególnie, był to straszny cios. Sędziwy Pak Chin oświadczył, że występuje z Komisji, porzucił instytut, swoich uczniów, krewnych i udał się na wygnanie. A sto trzydziestego drugiego dnia licząc od początku eksperymentu pracownik KOMKON-u 2, do którego obowiązków należał między innymi comiesięczny przegląd futerału z bursztynowca zameldował w panice, że detonator nr 02 (znak „Ukośna gwiazda”) znikł bez śladu nie pozostawiając w gnieździe wyścielonym ruchomymi włóknami z pseudopolietylenu nawet pyłka.

Teraz istnienie pewnego na wpół mistycznego związku między każdym z „podrzutków” a odpowiednim detonatorem nie ulegało najmniejszej wątpliwości. I wszyscy członkowie Komisji byli pewni, że w przewidywanej przyszłości Ziemianom nie dane będzie zrozumieć całej tej historii.