129122.fb2 ?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

?uk w mrowisku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

4 czerwca 78 rokuZakończenie operacji

Po wyjściu z budynku KOMKON-u 2 Lew Abałkin nieśpiesznie spacerowym krokiem przemierzył ulicę Czerwonych Klonów, wszedł do budki wideofonicznej i do kogoś zadzwonił. Rozmowa trwała dwie minuty z czymś, a następnie Lew Abałkin równie nieśpiesznie, trzymając ręce za plecami skręcił na bulwar i usiadł na ławeczce obok płaskorzeźby Strogowa.

Według mnie bardzo uważnie przeczytał wszystko, co było wyryte na postumencie, potem rozejrzał się z roztargnieniem i ze dwadzieścia minut przesiedział w pozie człowieka odpoczywającego po ciężkiej pracy — rozkrzyżował ręce, głowę odrzucił do tyłu, wyciągnął na środek alejki skrzyżowane nogi. Wiewiórki przybiegły do niego, jedna skoczyła mu na ramię i wsadziła mordkę w ucho. Abałkin roześmiał się głośno, wziął wiewiórkę w dłonie i posadził na kolanie. Zwierzątko nie uciekło. Moim zdaniem Abałkin z nią rozmawiał. Słońce dopiero co wzeszło, ulice były prawie puste, na bulwarze oprócz niego nie było żywej duszy.

Nie miałem oczywiście żadnych złudzeń, że udało mi się zostać niezauważonym, świetnie wiedział, że nie spuszczam go z oczu i z pewnością wymyślił już sposób, jak się mnie pozbyć w razie konieczności. Ale to mnie nie interesowało. Niepokoił mnie Ekscelencja. Nie rozumiałem, co mianowicie zamierza.

Kazał mi odnaleźć Abałkina. Chciał się spotkać z Abałkinem, żeby z nim porozmawiać w cztery oczy. W każdym razie tak sprawa wyglądała na początku, trzy dni temu. Potem przekonał się, a ściśle mówiąc przekonał sam siebie, że Abałkin musi zjawić się po detonator. Wtedy urządził zasadzkę. O rozmowie sam na sam nie było już mowy. Był natomiast rozkaz „brać go, jak tylko dotknie szala”. I był pistolet. Na wypadek gdyby jednak nie udało się wziąć Abałkina. Dobrze. Teraz Abałkin sam do niego przychodzi. I gołym okiem widać, że Ekscelencja nie ma Abałkinowi nic do powiedzenia. I nic dziwnego — Ekscelencja jest przekonany, że program już działa, a wobec tego rozmowa z Abałkinem nie ma żadnego sensu (czy naprawdę program już działa — na ten temat miałem własny pogląd, ale nie miało to znaczenia. Przede wszystkim musiałem zrozumieć zamiary Ekscelencji).

A więc pozwala Abałkinowi odejść, zamiast go ująć od razu w gabinecie i oddać w ręce lekarzy i psychologów, pozwala mu odejść. Ziemi zagraża niebezpieczeństwo. Żeby do niego nie dopuścić, wystarczy izolować Abałkina. To można osiągnąć najprostszym sposobem. I postawić kropkę przynajmniej na tej sprawie. Ale Ekscelencja pozwala Abałkinowi odejść, a sam idzie do Muzeum. To może oznaczać tylko jedno — jest absolutnie przekonany, że Abałkin w najbliższym czasie też się tam pojawi. Przyjdzie po detonator. Bo po cóż innego? (Wydawałoby się — cóż prostszego — załadować ten bursztynowy futerał na „widmo”, wysłać w podprzestrzeń do skończenia świata… Niestety nie można oczywiście tego zrobić — byłby to postępek nieodwracalny).

Abałkin wchodzi do Muzeum (albo przedziera się szturmem — przecież tam go czeka Grisza Serokowin). W każdym razie pojawia się w Muzeum i znowu widzi tam Ekscelencję. Żywy obraz. I wtedy właśnie odbywa się prawdziwa rozmowa…

Ekscelencja zabije go, pomyślałem. Boże, zmiłuj się, pomyślałem w panice. On tu siedzi, bawi się z wiewiórkami, a za godzinę Ekscelencja go zabije. Przecież to proste jak drut. Po to właśnie czeka na niego w Muzeum, żeby obejrzeć film do końca, żeby zrozumieć, zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko się odbywa, jak automat Wędrowców znajduje drogę, jak odszukuje bursztynowy futerał (wzrokiem, węchem, szóstym zmysłem?), jak otwiera ten futerał, jak wybiera swój detonator, co zamierza zrobić z detonatorem… tylko zamierza, nic więcej, ponieważ w tej samej sekundzie Ekscelencja naciśnie cyngiel, dlatego że dłużej nie można już będzie ryzykować.

I powiedziałem sobie — nie, tak się to nie odbędzie.

Nie mogę twierdzić, że dokładnie przemyślałem wszystkie konsekwencje swojej decyzji. Jeśli mam być szczery, w ogóle ich nie przemyślałem. Po prostu skręciłem w aleję i ruszyłem prosto w kierunku Abałkina.

Kiedy podszedłem, spojrzał na mnie bokiem i odwrócił się. Usiadłem obok.

— Lowa — powiedziałem. — Wyjedź stąd. I to natychmiast.

— O ile pamiętam, prosiłem, żeby mnie zostawiono w spokoju — powiedział poprzednim cichym i bezbarwnym głosem.

— Nie zostawię cię w spokoju. Sprawy zaszły już zbyt daleko. Nikt nie podejrzewa ciebie osobiście. Ale dla nas nie jesteś już Lwem Abałkinem. Lew Abałkin przestał istnieć. Jesteś dla nas automatem Wędrowców.

— A wy dla mnie bandą oszalałych ze strachu idiotów.

— Nie przeczę — powiedziałem. — Ale właśnie dlatego powinieneś zwiewać stąd jak możesz najszybciej i jak możesz najdalej. Leć na Pandorę, posiedź tam kilka miesięcy, udowodnij, że nikt nie zakodował w tobie żadnego programu.

— A po co? — zapytał. — Z jakiej racji mam komukolwiek cokolwiek udowadniać? Mam wrażenie, że to dosyć poniżające.

— Lowa — powiedziałem — gdybyś zobaczył przerażone dzieci, czy uważałbyś, że cię poniżą, jeśli się przed nimi wygłupisz, żeby je trochę uspokoić?

Po raz pierwszy spojrzał mi prosto w oczy. Patrzył długo prawie nie mrugając i zrozumiałem, że nie wierzy ani jednemu mojemu słowu. Siedział przed nim oszalały ze strachu idiota i kłamał najlepiej jak potrafił po to, żeby go znowu wypchnąć na kraniec Wszechświata, alę teraz już na zawsze, teraz już bez żadnej nadziei na powrót.

— Nie wysilaj się na próżno — powiedział. — Skończ to głupie gadanie i daj mi spokój. Na mnie czas.

Ostrożnie odpędził wiewiórki i wstał. Ja również wstałem.

— Lowa — powiedziałem. — Przecież ciebie zabiją.

— To nie będzie takie proste — powiedział niedbale i odszedł.

Poszedłem obok niego. Mówiłem przez cały czas. Gadałem jakieś głupstwa, że to nie jest ten przypadek, kiedy można sobie pozwolić na pretensje, że głupio jest ryzykować życie z powodu urażonej dumy, że starych też można zrozumieć — od czterdziestu lat siedzą jak na rozżarzonych węglach… Abałkin albo milczał, albo odpowiadał złośliwościami. Parę razy nawet się uśmiechnął — moję zachowanie, zdaje się, bawiło go. Przeszliśmy całą aleję i skręciliśmy w ulicę Bzów. Szliśmy na plac Gwiazdy.

Ludzi na ulicach było już dosyć dużo. To nie wchodziło w mój plan, ale też niespecjalnie mi przeszkadzało. Przecież może człowiek nagle zasłabnąć na ulicy i w takim wypadku ktoś powinien odtransportować nieprzytomnego do najbliższego lekarza… Dostarczę go na nasz rakietodrom, to niedaleko, nawet nie zdąży przyjść do siebie. Tam zawsze są jakieś dwa — trzy dyżurne „widma”. Wydzwonię Głumową i we trójkę wylądujemy na zielonej Ruzenie w moim starym obozie. Po drodze wszystko Głumowej wyjaśnię, niech piekło pochłonie tajemnicę osobowości Lwa Abałkina. Tak. Właśnie na poboczu stoi odpowiedni glider. Wolny. Jak raz to, czego mi trzeba…

Kiedy ocknąłem się, moja głowa spoczywała na ciepłych kolanach nieznajomej starszej kobiety, ja znajdowałem się jakby na dnie studni, a z góry patrzyły na mnie z trwogą nieznajome twarze, ktoś proponował, żeby się nie tłoczyć, nie utrudniać dostępu powietrza, ktoś inny podsuwał mi pod nos ohydnie śmierdzącą fiolkę, a rzeczowy głos przemawiał w tym sensie, że nie ma żadnych podstaw do obaw — przecież może człowiek nagle zasłabnąć na ulicy…

Miałem wrażenie, że moje ciało przemieniło się w nadmuchany balon, który cicho podzwaniając lekko kołysze się nad ziemią. Nic mnie nie bolało. Miałem wszelkie dane, aby przypuszczać, że nadziałem się na najzwyklejszy „przerzut dolny”, co prawda zastosowany w takiej pozycji, z której nikt nigdy go nie stosował.

— To nic, już się ocknął, wszystko będzie w porządku…

— Niech pan leży, nic się nie stało, po prostu zasłabł pan…

— Zaraz będzie lekarz, pana przyjaciel już pobiegł po lekarza…

Usiadłem. Podtrzymywano mnie za ramiona. Wewnątrz mnie nadal brzęczało, ale głowę miałem zupełnie jasną. Powinienem wstać, jednak na razie było to ponad moje siły. Poprzez częstokół otaczających mnie nóg i ciał zobaczyłem, że glider znikł. Ale jednak Abałkin nie doprowadził sprawy do końca. Gdyby trafił dwa centymetry bardziej w lewo, leżałbym nieprzytomny do wieczora. Ale albo chybił, albo w ostatniej chwili zadziałał mój instynktowny samoobronny refleks…

Ze świszczącym szelestem wylądował obok glider, wyskoczył z niego przez burtę szczupły mężczyzna i ruszył przez tłum pytając „Co tu się stało? Jestem lekarzem! O co chodzi?”

I skąd wziąłem siły? Zerwałem się na nogi, złapałem lekarza za rękaw, popchnąłem w stronę starszej kobiety, która przed chwilą podtrzymywała moją głowę i ciągle jeszcze klęczała na ulicy.

— Kobiecie zrobiło się słabo, niech pan jej pomoże…

Z trudem jeszcze poruszałem językiem. W zdumionej ciszy przedarłem się do glidera, przelazłem przez burtę na siedzenie i włączyłem silnik. Zdążyłem jeszcze usłyszeć protestująco zdumiony okrzyk: „Ależ proszę poczekać!…” i w następnej sekundzie rozwarł się pode mną zalany porannym słońcem plac Gwiazdy.

Wszystko działo się jak w cyklicznym śnie. Jak sześć godzin temu. Biegłem przez sale, przez korytarze, lawirując między gablotami i szafkami wśród posągów i makiet podobnych do absurdalnych mechanizmów, wśród mechanizmów i aparatów podobnych do zdeformowanych posągów, tylko teraz wszystko wokół zalane było jasnym słonecznym światłem, a ja byłem sam i nogi uginały się pode mną, i nie bałem się, że przybiegnę za późno, ponieważ byłem pewien, że i tak będzie za późno.

Już się spóźniłem.

Już.

Trzasnął strzał. Niegłośny, suchy strzał z „herzoga”. Potknąłem się na prostej drodze. Skończone. Koniec. Pobiegłem resztką sił. Przede mną, po mojej prawej ręce, mignęła między odrażającymi kształtami sylwetka w białym laboratoryjnym fartuchu. Grisza Serokowin o przezwisku Wodolej. Również się spóźnił.

Trzasnęły jeszcze dwa strzały, jeden za drugim. „Lowa. Przecież ciebie zabiją”. „To nie będzie takie proste”. Do pracowni Mai Głumowej wpadliśmy jednocześnie — Grisza i ja.

Lew Abałkin leżał na plecach w środku pracowni, a Ekscelencja, wielki, przygarbiony z pistoletem w wyciągniętej ręce zbliżał się do niego ostrożnie małymi kroczkami, a z drugiej strony trzymając się za krawędź biurka zbliżała się Maja Głumowa.

Twarz Głumowej była nieruchoma, obojętna, a jej oczy nienaturalnie, przerażająco zbiegły się ku nasadzie nosa.

Szafranowa łysina i zwrócony do mnie lekko obwisły policzek Ekscelencji pokryty był wielkimi kroplami potu.

Ostro, kwaśno, obco śmierdział proch strzelniczy.

I było cicho.

Lew Abałkin jeszcze żył. Palce jego prawej ręki bezsilnie i uparcie skrobały podłogę, jakby chciały dosięgnąć leżący o centymetr dalej szary krążek detonatora. Ze znaczkiem w kształcie stylizowanej litery „x” albo japońskiego hieroglifu „sandziu”.

Podszedłem do Abałkina i przysiadłem przed nim na piętach. (Ekscelencja kwaknął coś ostrzegawczo). Abałkin szklistymi oczami patrzył w sufit. Jego twarz była jak przed kilkudziesięcioma minutami pokryta szarymi plamami, wargi miał zakrwawione. Dotknąłem jego ramienia. Zakrwawione usta poruszyły się i Abałkin powiedział:

— Ptaki, zwierzaki pod drzwiami stały…

— Lowa — powiedziałem.

— Ptaki, zwierzaki pod drzwiami stały — powtórzył z uporem. — Ptaki, zwierzaki…

I wtedy Maja Głumowa zaczęła krzyczeć.