129123.fb2
Generał Tundu Embroja spał. Od piętnastu lat jego życie na tym polegało. W jednej połowie wypełnione było snem, w drugiej połowie drzemką. A w całości koszmarami. Z krótkimi przerwami na tłuste i obfite jedzenie, które jeszcze bardziej potęgowało koszmary.
Dlatego generał nie za bardzo się zdziwił, kiedy nad jego łóżkiem pochyliło się umazane krwią widmo.
– Bądź cicho, to przeżyjesz – powiedziało widmo.
Generał spróbował przykryć sobie głowę kołdrą, ale widmo było nieubłagane. Ściągnęło kołdrę.
– Musisz powiedzieć mi jedną rzecz, to sobie pójdę.
– Przychodzisz z Turri Blanga?! – zajęczał generał.
Pewno jakiś szyfr wojskowy. Hasło wysłannika, pomyślała Jonga.
– Tak, przychodzę z Turri Blanga.
– Wiedziałem! – jęknął generał. – To nie była moja wina… To kwatermistrz… Kwatermistrz Hanaka… Powiedz, że to nie moja wina… – Generał zaczął wydawać takie dźwięki, jakby się dławił.
– Nie twoja – powiedziało widmo obojętnie i było to chyba jeszcze straszniejsze, niż kiedy groziło. – To nie twoja wina.
– Ja wypełniałem rozkazy!
– Pewnie. Wina tego, kto daje rozkazy. Jak mi powiesz, gdzie on jest, zostawię cię w spokoju.
– Kto? – wybełkotał generał.
– Cesarz.
Zapadła cisza. Zapadła i trwała, trochę za długo.
– No! Gdzie jest Cesarz!
– Aaaa… – zachrypiał generał. – Nie wiem! Nikt nie wie! Nikt nie może wiedzieć! Majestat Cesarza jest niedosiężny…
– Umrzesz.
– Nie wiem! Wiem tylko, że wielki ładunek solonych śledzi wyjechał z Murriny do Farsitan!
– Nie żartuje się z kogoś, kto przyszedł cię zabić – stwierdziła Jonga cicho i spokojnie.
– Nie żartuję! Cesarz podróżuje… Jako…
– Cesarz podróżuje jako solone śledzie?
– Tak! Dla niepoznaki! – jęknął generał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że właśnie popełnił przestępstwo, za które niechybnie spotka go Romb.
Gdzieś daleko, za drzwiami, za długimi korytarzami, zaczęły się krzyki, na razie jeszcze odległe. Znaleźli szafarza albo jego żonę.
– Słuchaj, gnoju – przemówiło widmo. – Chciało mi się ciebie zabić. Ale jeśli mi powiesz, gdzie tu jest sekretne wyjście z pałacu… Na pewno takie masz… To może cię jednak nie zaszlachtuję.
– Pewnie! Pokażę ci! Idę z tobą!
– Co?!!!
– Po tym, co ci powiedziałem, ja też muszę uciekać.
– Z polecenia pułkownika Scarpii – mruczał Nihoniec siedzący na wygodnym fotelu. Znajdowali się w piwnicy zameczku. Piwnica była obszerna i dość jasna dzięki dwóm oknom pod sklepieniem. Na ścianach widniały hasła w rodzaju „Niech rzyje Cesaż”, wszystkie z okropnymi błędami ortograficznymi i wszystkie napisane krwią.
Hengist siedział przed Nihongiem, na o wiele bardziej niewygodnym stołku. Musiał się powstrzymywać, żeby nie masować sobie obolałych ramion. Upadł wcześniej na ręce, ale niedokładnie tak jak chciał.
Za stołkiem stało dwóch nihońskich szermierzy. Jeden z nich miał uniesioną do góry szablę w pozycji zwanej „ścięcie głowy”. Pierwsza śmiertelnie niebezpieczna przygoda majora Hengista spotkała go siedem mil za miastem.
– Major wywiadu… No niby jesteście wywiadowcą… Nawet glejt jakiś macie… Ale dlaczego bez munduru… – mruczał dalej Nihoniec, niby do siebie.
– Panie kapitanie, jadę w tajnej misji. To, że toleruję pańskie zachowanie, to tylko moja dobra wola – spróbował znowu Hengist.
– Niby jest tym majorem… – mruczał cały czas Nihong. – Ale ja tu mam rozkaz zatrzymywać wszystkich podejrzanych. Puszczę, będzie źle, bo puściłem podejrzanego. Nie puszczę, będzie źle, bo zatrzymałem starszego stopniem…
– To absurdalne, dlaczego uważacie, że jestem podejrzany?
– Podejrzany jest każdy – powiedział Nihong, po raz pierwszy patrząc Hengistowi w oczy.
– I każdego zatrzymujecie?
– Każdego. A co?
– Słuchajcie. Wszyscy chcemy uniknąć kłopotów…
– Hyyyy!!!! – zawył Nihong i wstał z fotela. – Tak mówi zdrajca. W służbie Cesarza nie unikamy kłopotów! Chcemy ich! Chcemy narazić się na wszystko! Twoje słowa to jawny dowód twojej zdrady!!!
Nihoniec zastygł i zamilkł, patrząc na przesłuchiwanego z teatralnym oburzeniem. Szermierze w swoich pozach także trwali niewzruszenie. Wreszcie skośnooki kapitan pochylił się nad Hengistem.
– A tak, mówiąc między nami – szepnął – jest major, jest kłopot. Nie ma majora, nie ma kłopotu.
W tym momencie do piwnicy wpadł kolejny żółty żołnierz. Ukłonił się nisko i ciężko dysząc, wyrzucił z siebie:
– Panie… Ten drugi… Ten gówniarz… To przebrana kobieta.
Przebrana kobieta. Podejrzana sprawa. Brak nihońskich burdeli w najbliższej okolicy. Triumfalny uśmiech Nihonga, który zbliżył swoją twarz do twarzy Hengista.
Hengist w jednej chwili stracił wszelką nadzieję na załatwienie sprawy za pomocą łapówki. Zobaczył nagle, jak kilku nihońskich żołnierzy zakopuje nagie ciało do jamy w ziemi w górskim wąwozie. Jego ciało, Hengista. Obok leżała naga Virma, z kałużą krwi między nogami.
Namacał językiem maleńki, podłużny kształt przylepiony do podniebienia. Oderwał go czubkiem języka, ścisnął w zębach i dmuchnął.
Skośnooki kapitan zachłysnął się powietrzem. Na jego gardle pojawiła się maleńka kropelka krwi. Potem przewrócił się na ziemię i uleciał do Krainy Powtórnego Dzieciństwa. Trucizna, którą wypełniona była strzałka dmuchawki, stawała się zabójcza w zetknięciu z krwią, ale nie ze śliną.
Przez straszliwie długą krótką chwilę Hengist czekał na śmierć. Szermierz jednak nie poruszył się. Błogosławieni Ukryci, pomyślał major.