129123.fb2
Jonga była dziwką i złodziejką. A dokładnie złodziejką, której praca dziwki służyła za kamuflaż. Jako taka, nieczęsto zjawiała się w świątyni. Raz do roku jednak musiała. Za nieobecność w Święto Podniesienia Zasłon groził Romb.
Podczas Święta Podniesienia Zasłon nie odsłaniano Świętego Obrazu. Zresztą nigdy nie odsłaniano go w całości przed pospólstwem. Po co mają się ludziska spierać, dlaczego jelito jest na dole, a wyrwana wątroba na górze obrazu, dlaczego są tam węże i kawały drewna. Święty Obraz powinien migać im przed oczyma, pozostawiając jedynie wrażenie chwilowego obcowania z czymś niezwykłym. To tylko na Północy gmin bezczelnie pasie oczy całością przenajświętszego malowidła, ale i z tym Cesarz na pewno kiedyś zrobi porządek.
W Święto Podniesienia Zasłon odsłaniano natomiast Portret Cesarza. Niedosiężny majestat, nieukazywany na tych rzeźbach i malowidłach, które można było oglądać codziennie, raz do roku objawiał poddanym swoją twarz. Piękną twarz. Jonga nawet lubiła na nią patrzeć.
– Nie możesz biec prędzej?! – pytała, gnając przez mokrą, świeżo zaoraną glebę. Za sobą słyszała tylko coraz głośniejsze dyszenie.
– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.
– Nigdy pola nie widziałeś?
– No, może… Hyyy… Od dwudziestu lat. Może… Przystaniemy?
– Po co ja ciebie ze sobą ciągnę? – zapytała Jonga.
– Bo ci pomogę znaleźć Cesarza.
– Już to widzę.
– Bo potrzebujesz zakładnika, na wszelki wypadek.
– Oczywiście. Jasne. Na pewno. Szczególnie zakładnik bardzo by mi pomógł, gdyby nas dopadli.
– Bo czujesz… Hyyy… Litość.
– Już bliżej. Tak, to chyba to. Chociaż nie wiem, dlaczego. Zupełnie nie wiem.
– Obojgu nam… – wychrypiał starzec – Romb pisany.
– Ale ty sobie na niego zasłużyłeś.
– Ja? Cesarski Generał pierwszego stopnia?
– Właśnie dlatego.
Jonga poślizgnęła się. Ręce zderzyły się z błotem, kolana też. Zastygła na czworakach, na obrzydliwie zimnej, brudnej ziemi. Z tyłu wciąż słyszała dyszenie. Odwróciła się.
– Może jednak postój? – chrypnął umorusany dziadek i mrugnął. Strzępy płaszcza powiewały, strzępy piżamy przylegały ciasno do przepoconego ciała. W niesamowicie brudnym, lepkim i nieogolonym staruszku nikt nie rozpoznałby niedosiężnego majestatu generała Tundu Embroi. Nikt, nawet jego szafarz.
– Nie. – Jonga dźwignęła się z ziemi. – Zaziębisz się i umrzesz. Musisz być cały czas w ruchu, póki ci nie znajdziemy czegoś cieplejszego do ubrania. I póki czegoś nie zjesz. Musimy dojść do wsi, zaraz za tym laskiem. – Wskazała horyzont, na którym czerniały korony ciemnych drzew, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi czubkami płowiny.
– Po co tam… – Dyszenie zaczęło się uspokajać, przechodząc w sapanie. – Po co między ludzi?
– Kupimy we wsi coś do zjedzenia.
– A nie mogłaś… Ych… Nie mogłaś tego zrobić w Murrinie? Dałem ci wszystkie pieniądze…
– W Murrinie nie kupisz nic do zjedzenia. Czy ty nigdy nie wychodziłeś z domu?
– Nigdy – sapnął dziadek. – No, może… Dwadzieścia lat temu.
Lasek okazał się wielką plantancją leszczyny. Wieś zaczynała się tuż za nim i była mała, okrężna, otoczona palisadą. Otwartej bramy jednak nikt nie pilnował. Dobiegały zza niej niezwykle smutne dźwięki gęśli. To znaczyło, że wieśniacy mieli jakieś niezwykle wesołe święto.
Tak myślała Jonga i nie omyliła się. Na środku wielkiego placu, na kamiennym stole leżało coś podłużnego, owiniętego w białe płótno. Z płótna wystawała tylko głowa, blada i ewidentnie zimna.
– Radujmy się – bełkotał bezzębny wioskowy kapłan. – Nasz brat opuścił już padół bólu i udręki. Odszedł do Ukrytych, do Stworzycieli naszych tajemnych…
– Hu hu ha! – krzyknął jeden z wieśniaków, wysoki wąsacz.
Pozostali w milczeniu przyglądali się ceremonii spod nieforemnych, grzybokształtnych czap. Kilka par z ponurymi twarzami tańczyło do wtóru smętnych gęśli, dziwacznie wykrzywiając kolana.
– Odszedłeś do Ukrytych, bracie, aby cię rozebrali teraz, o bracie, na to, z czego wcześniej cię zrobili. Aby cię rozebrali, jako Święty Obraz pokazuje.
– To nie tak było – powiedziała cicho Jonga.
Generał, który właśnie przyczłapał, spojrzał na nią, ale się nie odezwał.
Kapłan zamachnął się nagle wielkim rzeźnickim nożem i wbił go w brzuch trupa. Przebił płótno i sądząc po odgłosie, coś jeszcze.
Krwi nie było, trup musiał być już nieświeży. Kapłan otworzył jamę brzuszną, rozwarł nacięcie rękami, a potem zajrzał do środka. Zrobił taką minę, jakby niezwykle się zdziwił tym, co zobaczył. Zaczął grzebać w środku, rękami i nożem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wreszcie wyszarpał na zewnątrz coś jakby kawałek rurki, miękkiej i mokrej.
– To idzie do węży!!! – zawył i cisnął na ziemię.
– To nie jest tak – powiedziała Jonga znowu. – Na Świętym Obrazie nikt nikogo nie rozszarpuje. Odwrotnie.
– Cicho! – syknął tym razem generał. – Ty się naprawdę śmierci nie boisz? A może rzeczywiście już jesteś martwa, jak myślałem, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem?
– W pewnym sensie tak – odpowiedziała Jonga i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się, bo kiedy kapłan wyrwał z trupa coś brunatnego, co mogło być wątrobą albo sercem, wtedy dziewki zaczęły roznosić dzbany z czymś ciepłym. Tylko jedna rzecz na świecie tak pachniała. Jonga pamiętała ten zapach, chociaż nie myślała, że go jeszcze kiedyś poczuje. Wieśniacy, kapłan i trup zniknęli, był tylko pusty żołądek, który rwał się do dzbana jak pies do pana.
– Bierz dzban – przykazała generałowi i zaraz porwała jeden z rąk ospowatej, jednookiej dziewki.
– Hola! – krzyknęła jednooka. – Nie dla dziewek! I nie dla obcych!
– Zapłacę – powiedziała Jonga i wychyliła pierwszy łyk.
Napój był słodkawy jak ciasto, tłusty jak rosół i mocny jak wino. Wystarczyło wypić jeden dzban i przełknąć orzechowy osad z dna, aby poczuć się sytym, pijanym i szczęśliwym.
– Na Ukrytych – mruczał generał zza swojego dzbana. – Na Ukrytych, co to jest?
– Piwo leszczynowe. – Jonga odetchnęła. Odbiło jej się. – Z orzechów.
– Ciekawe – powiedział generał. – Ciekawe, dlaczego nie było tego w moim żywnościowym przydziale rodzinnym pierwszej kategorii?
Ospowata i jednooka dziewka wróciła, wlokąc za sobą chama z ogromną pałą w garści. Cham miał twarz brunatną od opalenizny, brudu i niedogolonego zarostu. Z postawy przypominał niedźwiedzia, gdyby nie to, że niedźwiedzie chyba były mniejsze.
– To oni – oznajmiła. – To oni. Dwa dzbany.