129123.fb2 Ukochani Poddani Cesarza - Tom 1 - ?mije I Krety - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Ukochani Poddani Cesarza - Tom 1 - ?mije I Krety - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

– Jestem jego dawnym… znajomym.

Jonga była dziwką i złodziejką. A dokładnie złodziejką, której praca dziwki służyła za kamuflaż. Jako taka, nieczęsto zjawiała się w świątyni. Raz do roku jednak musiała. Za nieobecność w Święto Podniesienia Zasłon groził Romb.

Podczas Święta Podniesienia Zasłon nie odsłaniano Świętego Obrazu. Zresztą nigdy nie odsłaniano go w całości przed pospólstwem. Po co mają się ludziska spierać, dlaczego jelito jest na dole, a wyrwana wątroba na górze obrazu, dlaczego są tam węże i kawały drewna. Święty Obraz powinien migać im przed oczyma, pozostawiając jedynie wrażenie chwilowego obcowania z czymś niezwykłym. To tylko na Północy gmin bezczelnie pasie oczy całością przenajświętszego malowidła, ale i z tym Cesarz na pewno kiedyś zrobi porządek.

W Święto Podniesienia Zasłon odsłaniano natomiast Portret Cesarza. Niedosiężny majestat, nieukazywany na tych rzeźbach i malowidłach, które można było oglądać codziennie, raz do roku objawiał poddanym swoją twarz. Piękną twarz. Jonga nawet lubiła na nią patrzeć.

– Nie możesz biec prędzej?! – pytała, gnając przez mokrą, świeżo zaoraną glebę. Za sobą słyszała tylko coraz głośniejsze dyszenie.

– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.

– Nigdy pola nie widziałeś?

– No, może… Hyyy… Od dwudziestu lat. Może… Przystaniemy?

– Po co ja ciebie ze sobą ciągnę? – zapytała Jonga.

– Bo ci pomogę znaleźć Cesarza.

– Już to widzę.

– Bo potrzebujesz zakładnika, na wszelki wypadek.

– Oczywiście. Jasne. Na pewno. Szczególnie zakładnik bardzo by mi pomógł, gdyby nas dopadli.

– Bo czujesz… Hyyy… Litość.

– Już bliżej. Tak, to chyba to. Chociaż nie wiem, dlaczego. Zupełnie nie wiem.

– Obojgu nam… – wychrypiał starzec – Romb pisany.

– Ale ty sobie na niego zasłużyłeś.

– Ja? Cesarski Generał pierwszego stopnia?

– Właśnie dlatego.

Jonga poślizgnęła się. Ręce zderzyły się z błotem, kolana też. Zastygła na czworakach, na obrzydliwie zimnej, brudnej ziemi. Z tyłu wciąż słyszała dyszenie. Odwróciła się.

– Może jednak postój? – chrypnął umorusany dziadek i mrugnął. Strzępy płaszcza powiewały, strzępy piżamy przylegały ciasno do przepoconego ciała. W niesamowicie brudnym, lepkim i nieogolonym staruszku nikt nie rozpoznałby niedosiężnego majestatu generała Tundu Embroi. Nikt, nawet jego szafarz.

– Nie. – Jonga dźwignęła się z ziemi. – Zaziębisz się i umrzesz. Musisz być cały czas w ruchu, póki ci nie znajdziemy czegoś cieplejszego do ubrania. I póki czegoś nie zjesz. Musimy dojść do wsi, zaraz za tym laskiem. – Wskazała horyzont, na którym czerniały korony ciemnych drzew, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi czubkami płowiny.

– Po co tam… – Dyszenie zaczęło się uspokajać, przechodząc w sapanie. – Po co między ludzi?

– Kupimy we wsi coś do zjedzenia.

– A nie mogłaś… Ych… Nie mogłaś tego zrobić w Murrinie? Dałem ci wszystkie pieniądze…

– W Murrinie nie kupisz nic do zjedzenia. Czy ty nigdy nie wychodziłeś z domu?

– Nigdy – sapnął dziadek. – No, może… Dwadzieścia lat temu.

Lasek okazał się wielką plantancją leszczyny. Wieś zaczynała się tuż za nim i była mała, okrężna, otoczona palisadą. Otwartej bramy jednak nikt nie pilnował. Dobiegały zza niej niezwykle smutne dźwięki gęśli. To znaczyło, że wieśniacy mieli jakieś niezwykle wesołe święto.

Tak myślała Jonga i nie omyliła się. Na środku wielkiego placu, na kamiennym stole leżało coś podłużnego, owiniętego w białe płótno. Z płótna wystawała tylko głowa, blada i ewidentnie zimna.

– Radujmy się – bełkotał bezzębny wioskowy kapłan. – Nasz brat opuścił już padół bólu i udręki. Odszedł do Ukrytych, do Stworzycieli naszych tajemnych…

– Hu hu ha! – krzyknął jeden z wieśniaków, wysoki wąsacz.

Pozostali w milczeniu przyglądali się ceremonii spod nieforemnych, grzybokształtnych czap. Kilka par z ponurymi twarzami tańczyło do wtóru smętnych gęśli, dziwacznie wykrzywiając kolana.

– Odszedłeś do Ukrytych, bracie, aby cię rozebrali teraz, o bracie, na to, z czego wcześniej cię zrobili. Aby cię rozebrali, jako Święty Obraz pokazuje.

– To nie tak było – powiedziała cicho Jonga.

Generał, który właśnie przyczłapał, spojrzał na nią, ale się nie odezwał.

Kapłan zamachnął się nagle wielkim rzeźnickim nożem i wbił go w brzuch trupa. Przebił płótno i sądząc po odgłosie, coś jeszcze.

Krwi nie było, trup musiał być już nieświeży. Kapłan otworzył jamę brzuszną, rozwarł nacięcie rękami, a potem zajrzał do środka. Zrobił taką minę, jakby niezwykle się zdziwił tym, co zobaczył. Zaczął grzebać w środku, rękami i nożem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wreszcie wyszarpał na zewnątrz coś jakby kawałek rurki, miękkiej i mokrej.

– To idzie do węży!!! – zawył i cisnął na ziemię.

– To nie jest tak – powiedziała Jonga znowu. – Na Świętym Obrazie nikt nikogo nie rozszarpuje. Odwrotnie.

– Cicho! – syknął tym razem generał. – Ty się naprawdę śmierci nie boisz? A może rzeczywiście już jesteś martwa, jak myślałem, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem?

– W pewnym sensie tak – odpowiedziała Jonga i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się, bo kiedy kapłan wyrwał z trupa coś brunatnego, co mogło być wątrobą albo sercem, wtedy dziewki zaczęły roznosić dzbany z czymś ciepłym. Tylko jedna rzecz na świecie tak pachniała. Jonga pamiętała ten zapach, chociaż nie myślała, że go jeszcze kiedyś poczuje. Wieśniacy, kapłan i trup zniknęli, był tylko pusty żołądek, który rwał się do dzbana jak pies do pana.

– Bierz dzban – przykazała generałowi i zaraz porwała jeden z rąk ospowatej, jednookiej dziewki.

– Hola! – krzyknęła jednooka. – Nie dla dziewek! I nie dla obcych!

– Zapłacę – powiedziała Jonga i wychyliła pierwszy łyk.

Napój był słodkawy jak ciasto, tłusty jak rosół i mocny jak wino. Wystarczyło wypić jeden dzban i przełknąć orzechowy osad z dna, aby poczuć się sytym, pijanym i szczęśliwym.

– Na Ukrytych – mruczał generał zza swojego dzbana. – Na Ukrytych, co to jest?

– Piwo leszczynowe. – Jonga odetchnęła. Odbiło jej się. – Z orzechów.

– Ciekawe – powiedział generał. – Ciekawe, dlaczego nie było tego w moim żywnościowym przydziale rodzinnym pierwszej kategorii?

Ospowata i jednooka dziewka wróciła, wlokąc za sobą chama z ogromną pałą w garści. Cham miał twarz brunatną od opalenizny, brudu i niedogolonego zarostu. Z postawy przypominał niedźwiedzia, gdyby nie to, że niedźwiedzie chyba były mniejsze.

– To oni – oznajmiła. – To oni. Dwa dzbany.